„Mój szef to był kawał mendy. Na imprezie integracyjnej pokazał jednak, jak łatwo go przestraszyć”
„Noc była ciepła i bezchmurna, a wokół ogniska zgromadzili się najwytrwalsi spośród moich kolegów. Reszta padła w pokojach po trwającym cały dzień integracyjnym grzybobraniu. Wtedy leśniczy zaczął swoją opowieść”.
- Joanna, 32 lata
Przy ognisku zebrało się raptem kilka osób. Wyglądało na to, że reszta towarzystwa leżała plackiem po suto zakrapianym obiedzie albo że zmogło ich wielogodzinne łażenie po lesie. Znając życie i swoich kolegów, skłonna byłam przychylić się do tej pierwszej opcji.
„Ich strata” – pomyślałam, bo organizatorzy grzybobrania stanęli na wysokości zadania i przygotowali dla najbardziej wytrwałych, iście królewską ucztę. W kociołku nad paleniskiem pyrkał bigos, z garnka wyłaziły całe pęta wiejskiej kiełbasy, obok kosza z chlebem stała beczka ze schłodzonym piwem, a nieco dalej dochodziły na ruszcie żeberka i karkówka.
– O, ja cię! – wymruczał z podziwem informatyk Donek. – Kto chce jasne z pianką? – spytał, zakasując rękawy kurtki.
Chcieli prawie wszyscy. Wyłamał się tylko „Ponury Arek”, nasz bezpośredni przełożony. Nie lubiłam gościa, bo był sztywniakiem, służbistą i straszną kanalią. Miałam wrażenie, że przyjechał do borów tylko po to, by zebrać na nasz temat kompromitujące informacje…
Godzinę później zapadł mrok, na niebie pokazały się pierwsze gwiazdy. Do ogniska przysiadł się szalenie przystojny mężczyzna w oficerkach, mundurze i kapelusiku ze śmiesznym piórkiem. Był to miejscowy leśnik i syn właścicielki pensjonatu.
Miejscowa legenda
Atmosfera natychmiast się ożywiła, bo facet okazał się sympatyczny i potrafił zajmująco opowiadać o lesie i zwierzakach. Beczka z piwem powoli się opróżniała, na rozżarzone drwa kapał z sykiem kiełbasiany tłuszcz, a w górę strzelały malowniczo iskry.
Kiedy strażnik przyrody o wdzięcznym imieniu Bonifacy skończył historię o osieroconej sarence, którą ocalił przed śmiercią, Ponury Arek rozdzierająco westchnął.
– Pan wybaczy, ale od tej słodyczy zebrało mi się na wymioty – zwrócił się do leśnika lekko ironicznym tonem, bo nie lubił, gdy inni mężczyźni robili mu konkurencję. – Chyba muszę na stronę – dodał, ruszając w kierunku znajdującej się 50 metrów dalej linii drzew.
– Jak mus, to mus – uśmiechnął się leśnik. – Ale radzę skorzystać z toalety w pensjonacie.
– Bo? – spytał zaczepnie Arek.
– Bo nawet miejscowi nie chodzą do tego lasu po zmroku – padła odpowiedź.
– A co? Grasują w nim wilki?
– Gorzej. W tym lesie straszy – wyjaśnił uprzejmie Bonifacy.
„Ale fajnie” – ucieszyłam się w myślach; wprost uwielbiałam historie z dreszczykiem!
Wszyscy, bez wyjątku, wlepili w mężczyznę zaciekawione spojrzenia.
– To nie jest żadna miejscowa legenda przekazywana z pokolenia na pokolenie, tylko całkiem świeża sprawa – podjął po chwili milczenia leśnik. – Rok temu, późną jesienią miejscowy opój i ladaco, niejaki Józef M. postanowił dokończyć żywota. Jedni mówią, że podkusił go diabeł, inni, że od nadmiaru księżycówki odbiła mu szajba. Oszczędzę szczegółów, ale znaleźliśmy jego ciało po siedmiu dniach. To była prawdziwa masakra. Dołem nieszczęśnika zajęły się dzikie zwierzęta, górą ptaki. Od tamtej pory w lesie dzieją się dziwne rzeczy. Po nocy słychać jęki i nieludzkie wrzaski, a niektórzy okoliczni mieszkańcy klną się na własne dzieci, że widzieli między drzewami straszliwego upiora – najpewniej ducha biednego Józka.
– A pan widział albo słyszał coś niepokojącego? – spytałam.
– Nie.
– Pewnie, że nie, bo to takie wiejskie bajanie – odezwał się Arek, który jednak nie poszedł na stronę, tylko wysłuchał opowieści do końca.
– Też myślałem, że bzdury, aż zdarzyła się ta historia z kłusownikami… – Bonifacy zawiesił głos.
– Jaka historia? – wpadł mu w słowo, zarumieniony od piwa i emocji Donek.
– Kilka dni temu rankiem natknąłem się przypadkiem na dwóch amatorów dziczyzny. Leżeli w wykopanym naprędce dole, przykryci gałęziami, ściółką, liśćmi i czym się tylko dało. Byli bladzi, roztrzęsieni, a na mój widok zaczęli krzyczeć. Kiedy przycisnąłem ich do muru, wyznali, że schowali się w ziemi przed zjawą.
– I pan im uwierzył? – zdziwił się Arek. – Może zalali się i zasnęli.
– Jeśli tak, to nie powinni teraz siedzieć w areszcie, tylko występować na scenie, bo koncertowo zagrali przerażenie.
– Ja się duchów nie boję, a wy róbcie, co chcecie – oznajmił Arek, zdecydowanym krokiem ruszając w stronę lasu. Zabrzmiało to prowokacyjnie i podrażniło ego podchmielonych chłopaków.
Jak na komendę zerwali się na równe nogi, chwycili w dłonie latarki i pochodnie, po czym wydali kilka bojowych okrzyków na dowód, że oni też się nie boją, i podążyli ochoczo za naburmuszonym prowodyrem.
– Przypilnuję ich, bo jeszcze mi las podpalą – mruknął ponurym głosem Bonifacy, niechętnie wstając z miejsca.
A ja – zamiast zostać przy ognisku, poszłam z nimi. Mam wrażenie, że będę żałowała tej decyzji do końca swoich dni.
Na jego widok mnie zemdliło
Łażenie po ciemnym lesie w towarzystwie pijanych kolegów do przyjemności na pewno nie należy. Gdy tylko wkroczyli między drzewa, zaczęli wołać po imieniu zmarłego Józka, wydawać z siebie dziwne dźwięki i błagać leśniczego, by ten pokazał im miejsce, w którym nieszczęsnego Józka znaleźli.
– Nic z tego. To za daleko. No i po nocy tam nie trafię – odmówił grzecznie Bonifacy, chociaż zdawało mi się, że skłamał.
– Sami poszukamy – rzucił Donek.
Rozleźli się we wszystkie strony, zostawiając mnie na polanie całkiem samą. Trzysta metrów za moimi plecami płonęło ognisko, nieco dalej majaczyły mury pensjonatu, a przed oczami miałam gęstwinę drzew i przecinające mrok światła oddalających się latarek.
W pewnym momencie krzyki chłopaków i odgłosy ich kroków porwał wiatr. W lesie zrobiło się cicho i romantycznie. Zadarłam głowę, spojrzałam w niebo na mrugające gwiazdy, wciągnęłam w płuca rześkie powietrze i ruszyłam przed siebie. Nie czułam lęku, bo w dzieciństwie byłam harcerką i łażenie nocą po lesie nie robiło na mnie wrażenia…
Nagle mignęła mi między drzewami żółta kurtka Arka. Stał kilkanaście metrów dalej i wydawał się dziwnie nieruchomy. Jego przystojny profil zniekształcały otwarte usta i przyklejony do wargi papieros.
„A więc nasz ideał kopci po kryjomu jak komin” – pomyślałam nie bez satysfakcji, bo facet twierdził przy każdej okazji, że, tu cytat: „Fajki to straszny syf i palą je tylko debile”.
Nie wiem, dlaczego do niego podeszłam. Chyba chciałam mu dopiec, nazwać hipokrytą, ale nie zdążyłam nic powiedzieć. Był środek października, a ja poczułam na plecach taki mróz, że zaszczypała mnie skóra.
Nad wąską ścieżką rozdzielającą ogromne skupisko krzewów unosiła się zjawa z sennego koszmaru. Coś, co z całą pewnością nie było istotą z krwi i kości, tylko migotliwym, otoczonym jakąś siną aurą widmem…
Nie mam pojęcia, jak wyglądają inne duchy, bo nigdy wcześniej żadnego nie spotkałam, lecz na widok tego zebrało mi się na wymioty. Przypominał zamazane zdjęcie człowieka rozszarpanego przez dzikie zwierzęta. Leśniczy nie kłamał ani nie koloryzował!
Lewitujący upiór nie miał podudzi i stóp, z postrzępionych nogawek spodni wystawały mu białe, ogryzione do czysta kości, a rysów twarzy w ogóle nie dało się rozpoznać. Pozbawiona oczu, nosa i warg kojarzyła się bardziej z krwawą maską niż ludzkim obliczem.
Nie mogłam na to patrzeć, ale patrzyłam i robiło mi się w środku coraz zimniej, aż zlodowaciałam z przerażenia…
Nagle widmo zafalowało jak uszkodzony hologram i zaczęło sunąć powoli w naszym kierunku.
– O kuźwa, idzie tutaj – wychrypiał nieswoim głosem Arek i złapał mnie za rękę.
Dygotał. Trząsł się jak galareta, a na jego buty zaczęła kapać parująca ciecz. Nim do mnie dotarło, że zlał się ze strachu w gatki, szef wziął nogi za pas.
Ja też chętnie bym uciekła, lecz nie mogłam się ruszyć. Mogłam tylko patrzeć z obezwładniającą bezradnością na zbliżającą się zjawę.
Zamknęłam oczy. Byłam przekonana, że to ostatnie chwile mojego życia i że straszydło zabierze moją duszę do piekła… Nie potrafię opisać swojego strachu, ale było w nim coś pierwotnego, zwierzęcego i bezrozumnego.
Poczułam grobowy chłód i wstrętną woń rozkładającego się ciała. Nazwałam to potem muśnięciem śmierci, bo przez ułamek sekundy miałam wrażenie, że pochłania mnie wieczność. To duch przeniknął przeze mnie jak przez ścianę, nie wyrządzając mi krzywdy.
W tej samej chwili odzyskałam władzę w nogach i rzuciłam się do ucieczki. Nie pamiętam, jak się znalazłam w pokoju, lecz zrobiłam to, co zrobiłaby na moim miejscu każda przerażona kobieta – wskoczyłam do łóżka i schowałam się pod kołdrą. Z głową. Kilkanaście minut później ktoś zastukał do drzwi.
– Aśka, jesteś? Wszystko w porządku? – spytał zaniepokojonym głosem Donek.
– Tak. Śpię – skłamałam, bo przecież nie mogłam mu powiedzieć, że siedzę w brudnych butach pod kołdrą i pocę się ze strachu.
– To super. Baliśmy się, że zabłądziłaś. Fajnie było, co? Do jutra. Spokojnej nocy! – krzyknął na koniec, a ja zachichotałam histerycznie, kuląc się w łóżku.
Życzenie „spokojnej nocy” zabrzmiało w mojej sytuacji co najmniej groteskowo.
Rankiem, kiedy wsiadaliśmy do autokaru, zderzyłam się z Ponurym Arkiem.
– Sorry, że cię zostawiłem – wyszeptał bezgłośnie, oblewając się rumieńcem wstydu.
– Nie ma sprawy, rozumiem – zdobyłam się na wspaniałomyślność.
– Głupio mi – mruknął. – Wybacz.
Poczułam się dziwnie, bo pracowałam z tym facetem od pięciu lat i nigdy nie usłyszałam od niego słowa przepraszam, choć nie ukrywam, że niejeden raz sprawił mi przykrość.
Usiadłam obok Donka, myśląc ze smutkiem, że dopiero spotkanie z duchem może zmienić dupka w normalnego człowieka.
– Jak spałaś? – spytał mnie kolega.
– Jak zabita – odparłam, choć prawda była taka, że nie zmrużyłam oka, i że upłynie w Wiśle dużo wody, nim zdołam wyrzucić z pamięci ducha Józefa i normalnie zasnąć.