Reklama

Była środa przed majówką. Miasto pachniało wilgocią i bzami, jak zawsze o tej porze roku. Ludzie biegali z siatkami, potykali się o siebie w kolejce po mięso na grilla, robili zakupy, jakby od tego zależało ich szczęście. Ja siedziałam na krześle w biurze domu kultury i gapiłam się w ekran monitora. Nic nie pisałam. Odkąd odwołano ostatni spektakl z powodu braku frekwencji, czułam się, jakby ktoś mi wyciął kawałek serca.

Reklama

– Justyś, wpadniesz w sobotę do nas na małe grillowanie? – zapytała Basia, moja siostra, przez telefon. Jej głos zawsze brzmiał, jakby miała wszystko poukładane: dzieci, mąż, kredyt, szczęście.

– Nie wiem… chyba tak. A Tymon też będzie?

– Tak, przyjeżdża jutro z jakiejś misji. Wiesz, jaki on… wciąż ten sam. Może tylko trochę mniej zakręcony niż kiedyś.

Zakręcony? Tymon był kiedyś chłopakiem, który zabierał nas na ognisko nad rzekę, a potem znikał na pół roku do klasztoru w Ekwadorze. Brat męża mojej siostry, czyli taki dalszy szwagier. A teraz? Teraz miał zostać księdzem. Uczył się w seminarium, jeszcze nie został wyświęcony na kapłana Pamiętam od zawsze, że miał coś przyciągającego w oczach. Spokój. Ciepło. Ciekawość. I to coś, co sprawiało, że nagle chciało się mówić. O wszystkim. I o niczym.

– Tego twojego księdza to chyba wystawię na próbę – mruknęłam pół żartem, pół serio.

– Tylko nie zakochuj się w nim – zaśmiała się Basia, a ja nie odpowiedziałam nic.

Czasem rozmowa jest pierwszym krokiem

Rodzinne grillowanie odbyło się, jak zawsze, w ogrodzie Basi i Maćka. Stół uginał się od jedzenia, dzieci biegały jak szalone, a ja próbowałam wyglądać na osobę, która ma w sobie choć gram piknikowego nastroju. Albo może iskierkę szczęścia.

– Justyna – odezwał się Tymon, siadając obok mnie. – Dobrze cię widzieć.

Zdziwiłam się, że zapamiętał moje imię. W końcu ostatni raz widzieliśmy się pięć lat temu. Jego twarz była bardziej surowa, ale uśmiech ten sam. Ciepły. Autentyczny.

– Księdza też dobrze widzieć – odpowiedziałam z przekąsem.

– Zostaw tego „księdza” – zaśmiał się. – Po prostu Tymon.

Wymieniliśmy spojrzenia. I w tym spojrzeniu było coś, co mnie zaniepokoiło. Spokój. I zainteresowanie. Jakby naprawdę chciał mnie usłyszeć, nie tylko wysłuchać.

Wieczorem poszłam do kościoła. Nie z obowiązku. Z ciekawości. Chciałam go zobaczyć tam, w jego świecie. Kościół był pusty, pachniał kadzidłem i jakąś pastą do podłogi. Tymon stał przy ołtarzu, układając świece. Chyba po prostu pomagał tam znajomemu proboszczowi.

– Chciałabym się wyspowiadać – powiedziałam, choć nie miałam takiego planu. Wiedziałam, że jeszcze tego nie może robić, bo nie jest kapłanem, ale czekała na jego reakcję. Może na mnie nakrzyczy?

– Teraz? – spojrzał na mnie zaskoczony, ale nie zbeształ mnie. A po chwili dodał. – Dobrze. Chodźmy.

Usiadłam w konfesjonale, ale nie uklękłam. Jakoś głupio mi było.

– Wiesz… ja chyba nie do końca wierzę. Ale czuję się samotna. Jakby moje życie było puste jak ten kościół.

Tymon milczał. A potem powiedział:

– To nie spowiedź. To rozmowa. Ale czasem rozmowa jest pierwszym krokiem.

Wtedy poczułam, że coś we mnie pęka. I że bardzo chcę zrobić ten krok.

Marzę o tym, żeby ktoś mnie przytulił

– Chodź – powiedział Tymon, otwierając drzwi do zakrystii. – Tu będzie cieplej.

Poszłam za nim. Pomieszczenie było małe, z ciemnym regałem pełnym ksiąg liturgicznych, kubkiem z niedopitą herbatą i kubrakiem wiszącym na krześle. Ludzka część kościoła. Nie święta. Codzienna.

– Usiądź – wskazał mi miejsce przy stoliku. – Mów, jeśli chcesz. Albo nie mów nic.

Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Wpatrywał się w dłonie, ja w ścianę. A potem wszystko zaczęło się sypać ze mnie, jak piach z dziurawego worka.

– Nie wiem, po co w ogóle żyję. Każdy dzień to odhaczanie. Praca, obiad, sen. Zero sensu. Zero nadziei. Bez dotyku, takiego do głębi. Czasami marzę, żeby ktoś mnie po prostu... przytulił. I żeby to coś znaczyło.

Tymon uniósł wzrok. Spojrzenie miał inne niż wcześniej. Nie duchowne. Męskie. Bliskie.

– Justyna... jesteś pięknym człowiekiem. I zasługujesz na więcej niż samotność.

Zrobiło mi się ciepło. I głupio. I poczułam się jakoś tak... kobieco. Wstałam, bo nagle nie mogłam usiedzieć. Odwróciłam się do niego plecami.

I wtedy usłyszałam, jak wstaje. Kroki. Miękko. Ostrożnie. Jakby bał się mnie przestraszyć.

– Jeśli powiem ci coś, co nie przystoi… czy odejdziesz?

Odwróciłam się powoli. Stał tuż obok. Widziałam jego lęk. I pożądanie.

– Nie wiem – odpowiedziałam szczerze.

Pocałował mnie. Delikatnie. Jakby to była modlitwa, nie grzech. A potem drugi raz – mocniej. Dłonie oplotły moją talię. I wszystko potoczyło się dalej – szeptem, dotykiem, oddechem.

Noc spędziliśmy w jego pokoju u rodziców. Bez słów. Bez świętości. Tylko ja i on.

Rano obudziłam się sama. I już wiedziałam – coś się zaczęło. Albo skończyło.

Jakby mnie próbował wymazać

Obudziłam się z zimnym prześcieradłem przyklejonym do pleców i niepokojem w żołądku. Tymona nie było. Zegarek na nocnej szafce wskazywał 7:06. Wstałam, zarzuciłam jego szarą bluzę i cicho przeszłam przez pokój. Cisza była głośna jak dzwon na kościelnej wieży. W kuchni też było pusto. Drzwi uchylone, ale nikogo nie było.

Na stole – nic. Żadnej kartki, żadnego „musiałem iść”, żadnego „porozmawiamy”. Jakby to, co się wydarzyło, nigdy się nie wydarzyło. Jakby wymazał siebie z tej nocy. Jakby mnie też próbował wymazać.

Wróciłam do domu na miękkich nogach. Basia zadzwoniła wieczorem.

– Tymon wyjechał. Miał telefon z seminarium, chyba coś pilnego. Może kolejna misja, albo nie wiem co. Dziwnie się zachowywał rano, nie powiedział nawet „cześć”.

Zamknęłam oczy. Czyli jednak. Uciekł.

Szybko minęły trzy tygodnie. Pisałam do niego. Dwa razy. Krótko. Prosto. Bez wyrzutów. Bez łez. Nie odpowiedział.

A potem zadzwoniła Gosia.

– Justa. Musimy pogadać.

Spotkałyśmy się w naszej ulubionej kawiarni. Czułam się jak w wyroku przed ogłoszeniem winy.

– Słuchaj... nie wiem, jak to powiedzieć. Ale... Tymon... zrezygnował z seminarium. Odszedł. Razem ze mną.

Spojrzałam na nią nic nie rozumiejąc. Jakby nie dotarło.

– Co?

– Nie planowaliśmy tego. Naprawdę. On się odezwał po tej naszej majówce. Spotkaliśmy się... i coś nam się przestawiło. Zawsze go lubiłam, ale nie wiedziałam, że to aż tak szybko pójdzie. No i... teraz kierunek Portugalia.

Patrzyłam na nią i nie słyszałam już nic. Byłam tylko jedną z dwóch historii. Ale ta druga... ją wybrał naprawdę.

Nie jestem wystarczająca

Nie pamiętam, jak dotarłam do domu. Pamiętam tylko, że klucz wypadł mi z ręki, kiedy próbowałam otworzyć drzwi. I że przez pięć minut po prostu stałam na klatce schodowej i patrzyłam w drzwi jak idiotka. Jakby ktoś miał je dla mnie otworzyć. Gosia. Gosia, która płakała przy mnie po każdej nieudanej randce. Gosia, która mówiła, że zawsze wybiera złych facetów. Ta sama Gosia, która teraz jechała z nim do Portugalii. Z nim. Z Tymonem, który pocałował mnie w kościele. Który słuchał, który trzymał mnie za rękę, który nie uciekł od grzechu – tylko ode mnie.

Siedziałam na podłodze i próbowałam zrozumieć, czy to był wybór. Czy byłam przystankiem. Pocieszeniem. Testem, czy jeszcze coś czuje. A może tylko chwilą, którą łatwiej wymazać niż przeżyć do końca?

Nie jestem wystarczająca – powiedziałam do siebie na głos. – Nawet dla niego nie jestem.

To zdanie bolało najbardziej. Bo po raz pierwszy w życiu dałam się dotknąć nie ciałem – ale duszą. A on uciekł do innej kobiety. Nie płakałam. Łzy są dla tych, którzy jeszcze mają siłę coś trzymać. Ja się sypałam. Jak szkło z rozbitego naczynia. Nie chciałam wiedzieć dlaczego. Chciałam tylko, żeby to nie była prawda. Żeby to spotkanie, ta rozmowa, ten pocałunek – coś znaczyły. Ale najwyraźniej nie znaczyły. Może tylko dla mnie.

Szukał nie kobiety a sensu

Pojechałam tam bez uprzedzenia. Do seminarium, gdzie Tymon spędził kilka lat. Budynek przypominający klasztor, z czerwonej cegły, ukryty za starymi lipami. Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętałam z jego opowieści. Spokojny. Milczący. Jakby wszystko, co bolesne, zostawało za jego bramą. Zadzwoniłam do furtki i powiedziałam swoje imię. Po dłuższej chwili wyszła kobieta, wcale nie wiekowa i powiedziała:

– Tymon zostawił coś. Chyba dla pani.

Serce mi zadrżało. Nawet nie zapytałam, skąd wiedziała, kim jestem. Może po prostu miała to gdzieś zapisane. Może mówił, że się pojawię Podała mi kopertę. Biała, zwykła. W środku – kartka z notesu. I jedno zdanie, zapisane zamaszystym charakterem pisma: „Nie potrafię już służyć bez miłości”. Tylko tyle. Żadnego „przepraszam”, żadnego „tęsknię”. Żadnego „żałuję”. Po prostu: „nie potrafię”. Szczerze mówiąc nic z tego nie rozumiałam. Spojrzałam na kobietę.

– On ją kocha? – zapytałam, głosem, który nie brzmiał jak mój.

Westchnęła. Przesunęła palcami po różańcu zawieszonym na pasku.

– Myślę, że Tymon szukał nie kobiety, ale sensu. A tam, gdzie go nie znalazł, myślał, że znajdzie uczucie. Czasem mylimy jedno z drugim.

Skinęłam głową. Wyszłam stamtąd bez słowa. List trzymałam w dłoni jak relikwię, choć czułam, że bardziej przypomina dokument wyroku. Nie był to list miłosny. To był list człowieka, który próbował się uratować. Tylko że ja byłam tą wodą, w której tonął.

Chcę nauczyć się być sama

Siedzę w parku. Na tej samej ławce, na której kiedyś czytałam „Wielkiego Gatsby’ego” i udawałam, że życie to nie przypadki, tylko symboliczne ścieżki. Wiatr szarpie liście, słońce świeci zbyt mocno jak na maj. I coś mnie rozsadza od środka – nie płacz, nie żal. Tylko pustka. Nie chcę już nawet wiedzieć, co czuję. Bo wszystko, co próbuję nazwać, okazuje się niewystarczające.

Zamykam oczy i czuję, jak ciepłe powietrze pieści moją skórę. Przypominam sobie jego dłonie. Sposób, w jaki patrzył, jakby znał wszystkie moje tajemnice. I jak w jednej chwili potrafił je zapomnieć. Nie chcę więcej miłości, która przychodzi na chwilę, a potem ucieka. Nie chcę się łudzić. Chcę się nauczyć być sama. A może nawet więcej – chcę być sobą. Bez tłumaczenia się. Bez czekania na cud. Bez modlitwy, że ktoś mnie w końcu wybierze. Wstaję z ławki. Idę powoli, stawiając kroki z ostrożnością człowieka, który kiedyś potknął się o własne marzenia. Może jeszcze kiedyś się zakocham. Może nie. Ale już wiem jedno: przestałam być kobietą, która czeka. Teraz jestem kobietą, która szuka sensu.

Justyna, 33 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama