Reklama

Od zawsze marzyłam o ślubie na plaży. W mojej głowie wszystko było dokładnie rozpisane: złote promienie zachodzącego słońca, bose stopy na jasnym piasku, morska bryza muskająca skórę, biały tiul tańczący wokół mnie, ale ani jeden włos nieruszony. Z Kubą planowaliśmy wszystko miesiącami – Chorwacja wydawała się idealna: blisko, malowniczo, kameralnie. Miałam tabele, harmonogramy i moodboardy. To miał być tydzień marzeń – nie tylko dla nas, ale i dla trzydziestu bliskich, których zaprosiliśmy. Wynajęliśmy cały pensjonat z widokiem na zatokę. Wszystko było dopięte. Prognozy też. Dzień przed ślubem niebo było czyste jak mój welon. A jednak… kiedy w dniu ceremonii zerwał się wiatr, który walił w okiennice tak, że aż echo dudniło w mojej klatce piersiowej – wiedziałam. Idealny dzień uleciał z wiatrem. Ale wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo.

Reklama

Marzenie zamieniło się w koszmar

Niebo zaciągnęło się chmurami tuż po południu. Zamiast błękitu – szarość z nutą granatu. Zamiast szumu fal – świst wiatru. A przecież ceremonia miała się zacząć o siedemnastej. O czternastej jeszcze wszyscy wierzyli, że „przejdzie bokiem”.

– Ola, spójrz, to tylko chmury. Takie tu są, zaraz się rozejdzie – mówiła makijażystka, która pudrowała mi twarz, jakby miała nią zatrzymać burzę.

O szesnastej wiatr był już tak silny, że tiulowe baldachimy, które rozwieszaliśmy dzień wcześniej, porwało w stronę morza. Goście trzymali kapelusze, a kelnerzy – namiot. Dosłownie. Bo chwilę później wiatr go przewrócił. Z impetem. Jakby natura chciała nam powiedzieć: „Nie dziś, dzieciaki”.

– Ktoś widział mój bukiet?! – krzyknęła świadkowa, szarpiąc się z kwiatową girlandą, która wiła się jak wąż.

Kiedy pojawiłam się na miejscu – w sukni, którą wybrałam z mamą i czterema świadkowymi, po siedmiu poprawkach – zobaczyłam obraz chaosu. Krzesła fruwały. Kwiaty pływały w kałużach. Fotograf uciekał z aparatem pod kurtką.

– Ola! – Kuba biegł do mnie, mokry po szyję. – Nie wiem, co robić…

Nic już nie zrobimy – odpowiedziałam szeptem, patrząc, jak z cateringowej strefy odpływa nasz tort, a DJ pod parasolem uparcie gra „Here Comes the Sun”.

Stałam pośrodku żywiołu. Woda chlustała mi po kostkach. Suknia przykleiła się do ciała. Włosy zasłaniały oczy. Mój plan legł w kałuży. Śniło mi się tysiąc razy, jak będę wyglądać w tym dniu. Ale takiego koszmaru nigdy nie miałam.

Straciłam swój wielki dzień

Nie było plaży. Nie było zachodu słońca. Był za to plan D – bo B i C zdmuchnął wiatr jak domek z kart. O siedemnastej, kiedy pierwotnie miałam mówić „tak” przy śpiewie mew i dźwiękach ukulele, siedzieliśmy w kuchni pensjonatu, zawinięci w ręczniki, przemoczeni i zziębnięci.

– Może to nie był najlepszy pomysł… – szepnęła moja mama, popijając herbatę z termosu.

Wtedy wszedł Kuba. Z mokrymi włosami, w poplamionej koszuli i bosy.

– Ola, chodź. Mam coś.

Zaprowadził mnie do naszego pokoju. Na łóżku stały dwie świeczki, te z zapachem wanilii, które kupiłam do walizki „na romantyczny wieczór po”.

– Wiem, że nie tak to miało wyglądać, ale… jesteśmy tutaj. Ty i ja. I nikt nam tego nie odbierze – powiedział, wyciągając z lodówki dwa piwa.

Usiedliśmy na podłodze. W ciszy. Tylko deszcz stukał w szyby.

– Chcesz wziąć ślub tutaj? – zapytałam cicho.

– Najchętniej już teraz. Ale może zrobimy tak… – sięgnął po telefon. – Zadzwonię do urzędnika. Niech to chociaż będzie legalne.

Nie wiem, co mnie bardziej zdziwiło – że ktoś odebrał po takiej nawałnicy, czy że ten ktoś się zgodził. Godzinę później przyjechał urzędnik z konsulatu – w kaloszach, z rozwianą czupryną i torbą pełną papierów. W kuchni pensjonatu, przy świecach i ze świadkową w kapciach, powiedzieliśmy sobie „tak”. To nie był mój wymarzony ślub. To był ślub, który się wydarzył, mimo wszystko. I choć był legalny, prawdziwy i wzruszający – czuliśmy, że coś się rozpadło. Że bajka przegrała z rzeczywistością. I choć zostaliśmy mężem i żoną, to gdzieś w środku czułam, że straciłam swój wielki dzień.

Nie było mi do śmiechu

Zdjęcia z tego dnia? Katastrofa. Fotograf zrobił, co mógł, ale i tak większość wyglądała jak z kroniki pogodowej po przejściu huraganu. Rozmazane twarze, kosmyki włosów przyklejone do policzków, parasole w locie i ja – z grzywką przyklejoną do czoła, wyglądająca raczej jak uczestniczka obozu przetrwania niż panna młoda.

– Ola, to może kiedyś będziesz się z tego śmiać – próbowała mnie pocieszać świadkowa, podając kubek z herbatą.

Ale śmiać się wtedy nie potrafiłam. Nawet kiedy kelner w kuchni pensjonatu przypadkiem usiadł na bukiecie ślubnym przez pomyłkę. Nawet gdy okazało się, że nasz tort – ten trzypiętrowy, z malinami i złotym napisem „Just Married” – przewrócił się w samochodzie podczas hamowania. Poleciał z półki bagażnika prosto na matę z psimi włosami.

– No i po torcie – westchnął Kuba, patrząc na rozmazaną masę.

– Chcesz kawałek? Mogę podać łyżką – próbowałam żartować, ale głos mi zadrżał.

Goście robili dobrą minę do złej gry, ale czułam napięcie. Wszyscy byli przemoknięci, zmęczeni i rozczarowani. Nikt nie tańczył. DJ, który miał grać do rana, pakował sprzęt już po 22:00. Usiedliśmy wtedy z Kubą na tarasie, w szlafrokach z logo pensjonatu.

– Myślisz, że to się kiedyś zatrze w naszej pamięci? – zapytałam.

– Nie. Ale może z czasem przestanie boleć.

Patrzyłam w ciemność, w której kiedyś miał być zachód słońca, i miałam wrażenie, że właśnie żegnam się z czymś więcej niż planem ślubu. Żegnałam się z wyobrażeniem, jak wygląda szczęście.

Nie polecam ślubu za granicą

Teraz czasem, gdy w domu robi się cicho, zamykam oczy i wyobrażam sobie, jak to miało wyglądać naprawdę. Widzę siebie, jak idę po plaży. Stopy zanurzone w miękkim piasku, welon leciutko unosi się na wietrze. Słońce chyli się ku horyzontowi, muzyka płynie z głośników, a goście biją brawo. Mama ociera łzy. Kuba patrzy na mnie jak na najpiękniejszą kobietę na ziemi...

– Ola, wyglądałabyś jak anioł – szepnęła kiedyś świadkowa, patrząc na suknię wiszącą na drzwiach. – To miał być twój wielki moment…

Ale tego momentu nie miałam. Zamiast tego mam wspomnienie, jak siedzę z Kubą na kanapie. W kapciach, z pizzą na kolanach, przewijamy zdjęcia z telefonu. Jedno lepsze od drugiego – Kuba jedzący rozmazany tort ręką, ja w hotelowym szlafroku, z lampką prosecco i spojrzeniem „wystarczy mi już tej romantyki”.

– Pamiętasz, jak ciocia Halina próbowała tańczyć z parasolem? – zaśmiał się Kuba.

– Albo jak DJ zagrał „Despacito”, bo myślał, że to romantyczna ballada?

Teraz już śmiejemy się do łez. I wtedy myślę: może właśnie dlatego nam się udało. Bo na dzień dobry przeszliśmy test. Żadnych lukrowanych momentów. Żadnej fasady. Była tylko prawda. Gdy ktoś mnie teraz pyta, czy polecam ślub za granicą, odpowiadam:

– Jeśli lubicie niespodzianki – jasne. Ale nie zapomnijcie o kaloszach i dobrym poczuciu humoru.

Było nam żal, ale dostaliśmy lekcję

Po powrocie do Polski unikaliśmy rozmów o ślubie. Wszyscy pytali, jak było.

– Niezapomnianie – odpowiadaliśmy chórem z Kubą, po czym temat szybko zmienialiśmy.

Minęły miesiące, zanim przestaliśmy czuć ukłucie za każdym razem, gdy ktoś wrzucał do netu zdjęcia ze swojego „najpiękniejszego dnia w życiu”.

– Czemu oni mają słońce, a my dostaliśmy koniec świata? – rzuciłam kiedyś, widząc znajomą na Bali, w sukni, która wyglądała jak z wybiegu.

– Może dlatego, że my dostaliśmy coś innego – powiedział Kuba. – Prawdziwy początek. Bez dekoracji.

I miał rację. Pewnego wieczoru, zupełnie bez powodu, wzięłam album, w którym miały być nasze ślubne zdjęcia. Włożyłam tam tylko te, które nas śmieszyły. Ja z eyelinerem spływającym do brody. Kuba z parasolką Hello Kitty, którą pożyczył od córki cioci Gosi. Nasze obrączki leżące na mokrym stole, obok zmiętych serwetek.

– Kiedyś pokażemy je dzieciom i powiemy: „Z tego powstało coś pięknego” – westchnęłam, zamykając album.

– A one zapytają: „Mama, serio tak wyglądał wasz ślub?” – zaśmiał się Kuba.

I może wtedy nie będą rozumiały. Ale kiedy dorosną, zrozumieją, że szczęście to nie jest dobrze ułożona fryzura. To towarzysz, który poda ci rękę, gdy wszystko się wali. Ślub w błocie, w sztormie, z tortem w bagażniku – tak wyglądała nasza lekcja miłości.

Mamy siebie i to wystarczy

Dziś, z perspektywy czasu, śmiejemy się z tamtego dnia. Ale ten śmiech przyszedł powoli. Najpierw była złość, zawód, trochę wstydu. A potem wdzięczność – że mimo wszystko się nie rozpadliśmy. Że zamiast się kłócić, przytuliliśmy się na kuchennej podłodze z piwem w ręku i waniliową świeczką między nami. Nie mamy zdjęcia z idealnym zachodem słońca ani filmu z pierwszego tańca. Nikt nie rzucał welonem. Ale mamy coś ważniejszego – siebie. Bez brokatu, bez filtrów, bez reżyserii. Po prostu dwoje ludzi, którzy w burzy postanowili się nie rozdzielać.

Czasem myślę, że może to był właśnie mój bajkowy ślub. Tylko że bajki są dla dzieci. A ja dostałam coś więcej – opowieść z życia, ze śmiechem i błotem, z błędami i czułością. I dziś, jeśli miałabym wybierać jeszcze raz? Chciałabym, żeby świeciło słońce. Ale jeśli znowu przyszłaby burza – wybrałabym Kubę. I ten nasz nieidealny ślub. Bo to on nauczył mnie, że najważniejsze słowo tego dnia to nie „welon” czy „tort”. Najważniejsze było: „Jestem. Z tobą. Na dobre i na złe”.

Aleksandra, 31 lat


Czytaj także

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama