„Zięć to takie lelum polelum, że musiałem mu pokazać, jak być twardzielem. Córka przestanie patrzeć na niego jak na Boga”
„Moja córka Ewa to moje oczko w głowie. Mądra, niezależna, zawsze miała swoje zdanie. Wiedziałem, że nie będę miał na nią wpływu takiego, jakbym chciał, ale nie spodziewałem się, że zakocha się w kimś takim jak Piotr. To nie był zły chłopak – nawet miły, uprzejmy, kulturalny. Tyle że nijaki”.

- Redakcja
Przez ponad czterdzieści lat służyłem w wojsku. Nie w gabinecie, tylko w terenie – poligon, musztra, chłód namiotu, ciężar dyscypliny. Jestem człowiekiem zasad. Uczyłem się życia od najlepszych i do dziś uważam, że mężczyzna powinien być odpowiedzialny, zaradny, stanowczy. Punktualność to dla mnie świętość, danego słowa trzeba dotrzymać, a dłoń służy nie tylko do ściskania kierownicy czy stukania w klawiaturę, ale też do konkretnej pracy.
Moja córka Ewa to moje oczko w głowie. Mądra, niezależna, zawsze miała swoje zdanie. Wiedziałem, że nie będę miał na nią wpływu takiego, jakbym chciał, ale nie spodziewałem się, że zakocha się w kimś takim jak Piotr. To nie był zły chłopak – nawet miły, uprzejmy, kulturalny. Tyle że nijaki. Miał ładne oczy, ale nic za nimi nie stało. Zero hartu ducha, zero konkretu. Jak trzeba było coś załatwić – zwlekał. Jak coś zrobić – udawał, że nie potrafi. Zawsze się uśmiechał, ale nie tym uśmiechem człowieka pewnego siebie, tylko raczej kogoś, kto sam nie wie, co robi.
Pamiętam ich pierwszą wizytę u nas. Piotr siedział przy stole jakby przypadkiem – ani razu nie zabrał głosu, nawet nie zapytał, czy pomóc przy sprzątaniu. Wziął do ręki widelczyk, jakby nie był pewien, do czego służy. Popatrzyłem wtedy na żonę, a ona tylko wzruszyła ramionami. Ewa patrzyła w niego jak w obrazek, więc zrozumiałem, że moje zdanie i tak nic nie zmieni. Ale postanowiłem jedno – jeśli ten chłopak ma być częścią mojej rodziny, to ja go wychowam. Nauczy się, co to znaczy być mężczyzną, bo skoro jego własny ojciec go tego nie nauczył, to ktoś musi. A kto, jak nie ja?
Zacząłem działać z pozoru niewinnie
Po ślubie Ewy Piotr coraz częściej gościł w naszym domu. Początkowo bywał tylko w weekendy, ale z czasem zaglądał również po pracy – niby na kawę, ale wiadomo było, że córka kazała mu wpadać częściej, żebyśmy się „lepiej poznali”. Ja miałem jednak inny plan. Wiedziałem, że bez konkretnego działania nic z tego nie będzie. Tak więc zacząłem działać. Najpierw z pozoru niewinnie. Poprosiłem, żeby pomógł przynieść drewno z szopy. Pomyślałem – dobrze mu zrobi, jak poczuje zapach potu i żywicy. Wziął rękawiczki, spojrzał na mnie z lekkim niepokojem, ale nie protestował.
Nie minęło pół godziny, a ja patrzyłem, jak biedak sapie, jakby mu ktoś węgla do plecaka nasypał. Potem była łopata – przekopanie grządek. Jęczał, że plecy bolą, że rękawiczki obtarły. Że nie tak łopatę trzymał, jak trzeba. A jak przyszło do powieszenia półki – to już była tragedia. Wbił gwoździe tak krzywo, że półka wisiała jak pijany wujek przy stole. Wtedy nie wytrzymałem.
– Piotr, ręka to nie tylko do klikania na telefonie, rozumiesz? – rzuciłem chłodno. – Jakbyś był u mnie na poligonie, to po tygodniu nauczyłbyś się, że narzędzia to nie wróg.
Nie odezwał się ani słowem. Stał tylko i patrzył, jak poprawiam po nim wszystko od nowa. Ewa próbowała mnie potem przekonywać, że „czasy się zmieniły”, że nie każdy musi być złotą rączką, że liczy się, co kto ma w sercu.
– Zięć to jak syn – przerwałem jej. – A syna trzeba wychować. Bo jak nie ja, to kto?
Pod tą twardą skorupą była jednak jakaś nadzieja. Że chłopak w końcu się ogarnie. Że zrozumie. Że może to nie jego wina, że nikt go nigdy nie nauczył, jak być mężczyzną.
Ostro musztrowałem chłopaka
Tamten dzień pamiętam do dziś. Było ciepło, maj rozgościł się na dobre, a ja – jak zwykle – miałem plan. Dach garażu od miesięcy prosił się o porządne mycie, więc gdy tylko Piotr się pojawił, wręczyłem mu wiadro, szczotkę i wskazałem drabinę. Myślałem, że zrozumie – że to test. Ale on tylko spojrzał na mnie takim zmęczonym spojrzeniem, jakby go ktoś wysłał do kopalni.
Mijało pół godziny, potem godzina. Patrzyłem, jak się męczy, jak unika każdego brudu, jak nie umie złapać rytmu pracy. Aż w końcu stało się. Wyszedłem z kuchni z kubkiem herbaty, a Piotr stał na dole, szczotkę rzucił na trawę i drżały mu ręce.
– Mam dość – powiedział głośno. – Nie przyszedłem tu na musztrę! Jestem dorosłym facetem, a pan mnie traktuje jak rekruta!
Zamarłem. Moje serce, choć niełatwe do poruszenia, zabiło szybciej. Powoli podszedłem do niego, spojrzałem prosto w oczy i rzuciłem:
– To że masz maturę, nie znaczy, że jesteś mężczyzną.
Ewa wybiegła z domu, jakby przeczuwała, że coś się wydarzy. Stanęła między nami i próbowała złagodzić napięcie, ale nie dało się już tego cofnąć. W powietrzu wisiała kłótnia, która czekała na detonację od miesięcy.
Piotr już nie wrócił tego dnia. Ani następnego. Minęły tygodnie, kiedy przyjeżdżał tylko z Ewą, na chwilę, z dystansem. Już się nie uśmiechał. A ja… ja czułem w środku jakąś pustkę. Nie potrafiłem tego nazwać, ale czegoś mi brakowało. Może nie byłem najlepszym teściem, może przesadziłem, ale nie potrafiłem inaczej. Nie powiedziałem tego nikomu, ale naprawdę mi zależało. Nawet jeśli przez większość czasu udawałem na zewnątrz, że jest mi to obojętne.
Coś we mnie drgnęło
Było późne popołudnie, słońce już powoli się zniżało, a ja zajechałem na stację benzynową po chleb i zapałki. Zbliżałem się do sklepu, gdy kątem oka zauważyłem znajomą sylwetkę. Piotr. Stał przy aucie, pakując zakupy do bagażnika. W ramionach trzymał moją wnuczkę – mała chichotała, coś mu pokazywała palcem, a on całkiem naturalnie, z tym swoim łagodnym uśmiechem, odpowiadał jej spokojnie i z czułością. Ewa siedziała w samochodzie, odwrócona, rozmawiała przez telefon.
Zatrzymałem się. Nie podszedłem. Stałem za winklem, jak złodziej, obserwując tę scenę. I wtedy po raz pierwszy zobaczyłem w Piotrze kogoś więcej. Nie chłopca, który krzywo wiesza półkę, nie tego, co nie wie, jak umyć dach. Tylko faceta, który potrafi się zaopiekować dzieckiem, który nie krzyczy, nie złości się – po prostu jest. Pewny siebie, obecny.
Kilka dni później Ewa zadzwoniła z zaproszeniem na rodzinny obiad. Nie chciałem iść, ale żona nalegała.
– Będzie dobrze – powiedziała, jakby czuła, że coś się zmienia.
Obiad był cichy. Rozmowy grzeczne, powierzchowne. Aż w pewnym momencie Piotr, z własnej inicjatywy, powiedział:
– Panie Stasiu, jeśli pan chce, mogę jutro pomóc z tą bramą. Widziałem ostatnio, że się nie domyka.
Zamarłem. Spojrzałem na niego i skinąłem głową. Nie powiedziałem „dziękuję”, nie miałem na to siły. Ale kiedy następnego dnia przyszedł i naprawdę tę bramę naprawił – dobrze, porządnie, bez narzekania – coś we mnie drgnęło. Nie pochwaliłem go. Ale w głowie pierwszy raz pojawiła się myśl: może jednak przesadziłem. Może nie chodzi o to, żeby był taki jak ja. Może wystarczy, że jest sobą, że się stara, na swój sposób.
Nie chciałem go złamać
Zostaliśmy przy grillu sami, po tym jak Ewa z matką zabrały wnuczkę do domu. Siedzieliśmy w ciszy, wpatrując się w żarzące się węgle. Piotr co chwilę podrzucał gałązkę, jakby potrzebował zajęcia dla rąk. Ja też milczałem. Niby było spokojnie, ale czułem, że coś wisi w powietrzu. I nagle usłyszałem jego głos:
– Tato... – zaczął ostrożnie, jakby ważył każde słowo. – Wiem, że nie jestem jak pan. I nigdy nie będę. Ale chciałbym być w tej rodzinie kimś więcej niż chłopakiem, którego się tylko testuje.
Podniosłem wzrok. „Tato” – to słowo jakoś we mnie uderzyło. Rzadko je słyszałem od niego. Siedział z pochyloną głową, nie odważając się spojrzeć mi w oczy.
– Staram się – powiedział. – Może nie wszystko umiem, może czasem nie tak, jak pan by chciał. Ale się staram. I nie chcę się już bać, że to za mało.
Nie odpowiedziałem od razu. Westchnąłem i wziąłem głęboki oddech. Przez dłuższą chwilę słychać było tylko trzaski drewna i świerszcze.
– Piotr – powiedziałem cicho. – Ja nie chciałem cię złamać. Chciałem tylko wiedzieć, że jak przyjdzie kryzys, to się nie rozsypiesz. Że dasz radę. Że nie zawiedziesz mojej córki. I wnuczki.
Zamilkliśmy znowu. Ale to już była inna cisza. Tak jakby między nami coś się w końcu oczyściło. Bez wielkich słów, bez uścisków – po prostu zrozumieliśmy się w końcu jak facet z facetem. I pierwszy raz, odkąd go poznałem, pomyślałem: może jednak chłopak ma w sobie więcej niż myślałem.
Zięć robił co trzeba i po prostu był
Dwa tygodnie później dopadło mnie przeziębienie. Zwykłe, ale u mnie, jak już się rozgości, to potrafi człowieka złożyć na łopatki. Żona krzątała się przy łóżku, podawała mi herbaty i leki, ale samopoczucie miałem jak stary silnik bez oleju. Leżałem, z nosa ciekło, gardło rwało, a w głowie jedno: „Nic nie ruszać, nic nie mówić, nic nie robić”.
I wtedy, bez zapowiedzi, zjawił się Piotr.
– Słyszałem, że leży tata rozłożony – powiedział, stając w drzwiach z torbą zakupów. – Mama dzwoniła, mówiła, że kiepsko. Przywiozłem zakupy. Zrobiłem rosół. Ciepły jeszcze. Mam nadzieję, że nie za słony, bo Ewa próbowała i mówi, że w punkt.
Spojrzałem na niego spod kołdry, półprzytomny. A on już stał w kuchni, przekładał rzeczy do lodówki, nakładał zupę do miski, nalewał herbatę. I nie pytał, i nie czekał na pochwały. Robił, co trzeba. Potem przychodził jeszcze dwa razy – raz z lekami, raz z termoforem. Kiedy żona gdzieś wyszła, został ze mną w salonie, włączył wiadomości i posiedział, nie gadając. Po prostu był.
Wieczorem powiedziałem do żony, ledwo słyszalnie, zachrypniętym głosem:
– Wiesz, ten nasz Piotruś... Może i był lelum polelum. Ale chyba jednak prawdziwy facet z niego będzie.
Ona się tylko uśmiechnęła i nic nie powiedziała. Pewnie wiedziała swoje już wcześniej.
To on nauczył czegoć mnie
Nie jestem człowiekiem, który łatwo się wzrusza. Przez lata trzymałem fason, wszystko miało swoje miejsce i czas. Ale życie nauczyło mnie jednego – ludzie dojrzewają inaczej. Jedni szybciej, inni później. Piotr nie został drugim mną i już wiem, że nie musi. Nie potrzebuję drugiego sierżanta, tylko zięcia, który stanie przy mojej córce i wnuczce, kiedy będzie trzeba. Który nie ucieknie, nie pęknie, nie zawiedzie.
Czasem trzeba młodemu człowiekowi dać impuls, czasem go przycisnąć, czasem... po prostu pozwolić mu być sobą. Dziś wiem, że to wystarczy. I kiedy patrzę, jak Piotr bierze wnuczkę na ręce, jak z Ewą kłóci się o drobnostki i zaraz potem całuje ją w czoło, myślę sobie: może to nie ja go czegoś nauczyłem. Może to on nauczył czegoś mnie.
Stanisław, 79 lat
Czytaj także:
- „Żyłam w trójkącie. On, ja i jego mama. Utknęłam w tym egzotycznym układzie i nie wiedziałam, jak się z niego wyplątać”
- „Żona żądała luksusów, bo sąsiadka miała dom jak z folderu. Pozory mylą i wieśniak to nie ten, co kupuje w dyskoncie”
- „Chciałam być perfekcyjną matką z Insta i mieć komunię jak celebrytka. Skrzywdziłam własnego synka i bardzo tego żałuję”