Reklama

Komunia mojej córki miała być najpiękniejszym dniem w jej życiu. Przynajmniej tak to sobie wyobrażałam, gdy miesiącami wybierałam sukienkę i dekoracje, zamawiałam salę, ustalałam menu i robiłam próbne fryzury. Byłam jedną z tych matek, które traktują takie uroczystości jak prywatną misję. Moja Anielka miała być księżniczką, a jej komunia – bajką.

Reklama

Nie przewidziałam tylko jednego: że ktoś postanowi zrobić z tej bajki dramat. I tym kimś była moja teściowa, Elżbieta. Kobieta z klasą, jak sama o sobie mówi. Zawsze musiała postawić na swoim, zawsze wiedziała lepiej i nigdy nie potrafiła znieść, że jej syn ożenił się z taką… zwyczajną dziewczyną z osiedla.

Ale ja naprawdę chciałam dobrze. Chciałam, żeby wszystko się udało. Żeby Anielka była szczęśliwa. Żeby nikt nie płakał.

A jednak – płakałam ja. W toalecie, kucając między zlewem a kabiną, dusząc w ustach szloch, żeby nikt nie słyszał. Bo moja teściowa w piętnaście minut zniszczyła coś, nad czym pracowałam od miesięcy. I nie wiem, czy kiedykolwiek jej to wybaczę.

Moja cierpliwość się kończyła

– Ilonko, tylko nie przesadzaj z tymi dekoracjami, dobrze? To komunia, nie wesele – rzuciła Elżbieta, kiedy w piątek przed uroczystością przywiozła jakieś dania do naszej lodówki. – W tej sali i tak jest dosyć kiczowato, nie sądzisz?

Zamrugałam. Liczyłam do dziesięciu w myślach. Wiedziałam, że z teściową trzeba ostrożnie, bo jeden komentarz i potrafiła urządzić scenę godną brazylijskiej telenoweli. Ale moje dłonie same zacisnęły się w pięści.

– Mamo, dzieci lubią kolory. Anielka chciała balony i lampki, to jej dzień – powiedziałam spokojnie, choć w środku już mi się gotowało.

– No tak, bo dzieciom trzeba zawsze ulegać, nie? – mruknęła i przewróciła oczami.

Michał, mój mąż, udawał, że nie słyszy. Klasycznie – nagle bardzo zajęty segregowaniem sztućców, które i tak ja wypożyczyłam. A ja czułam, jak wzbiera we mnie coś niepokojącego. Teściowa skutecznie podnosiła mi ciśnienie.

Wieczorem zaproponowała, że przywiezie tort z zaprzyjaźnionej cukierni.

– Ale my już mamy zamówiony... – zaczęłam, ale uciszyła mnie ruchem ręki.

– Ten twój to pewnie z jakiejś sieciówki. Mój znajomy piecze dla samego biskupa! – oznajmiła z dumą.

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to właśnie ten tort stanie się kulminacją całego dramatu. I że przez niego Anielka będzie płakać w dzień swojej komunii, a ja… stracę resztki cierpliwości.

Wściekłam się na teściową

Dzień komunii zaczął się spokojnie. Anielka od rana była podekscytowana, machała tiulowymi wstążkami, nuciła psalm, który miała śpiewać z grupą. W kościele wyglądała jak aniołek – biała sukienka, luźno opadające loki i ten jej szczery uśmiech. Patrzyłam na nią i miałam łzy w oczach. Byłam dumna.

Po mszy wszyscy pojechaliśmy na salę. Pierwsze pół godziny było idealne: dzieci biegały z balonami, dorośli sączyli kawę, a kelnerki rozstawiały dania. I wtedy, punktualnie o 14:00, do sali wkroczyła Elżbieta. W błękitnym kostiumie, w rękach niosła… tort. Ale nie taki zwyczajny.

Złoty. Dosłownie cały. Pokryty lśniącym lukrem, z białą figurką anioła na czubku.

Ta-dam! – zawołała, wchodząc teatralnie. – Mówiłam, że mój znajomy potrafi zdziałać cuda. Zobaczcie tylko!

Wszyscy patrzyli w milczeniu. Teść zaczął robić zdjęcia, ciotki chichotały.

– Mamo… przecież Ilona mówiła, że już mamy tort… – odezwał się wreszcie Michał, cicho, z wyraźnym skrępowaniem.

– Ale ten jest lepszy! Ten ma w sobie przesłanie. A nie jakieś tam serduszka i jadalne koraliki jak w tym twoim zamówionym... z internetu – prychnęła pogardliwie, nawet nie patrząc na mnie.

Stałam jak wryta. Wiedziałam, że coś się wydarzy, ale nie spodziewałam się takiej dramy. Czułam, że Anielka mnie obserwuje. Z trudem przełknęłam ślinę. Byłam wściekła, ale jeszcze się trzymałam. Jeszcze.

Miarka się przebrała

– Mamo… a mój tort? – Anielka pociągnęła mnie za rękaw, patrząc niepewnie na ten złoty monument z lukru. – Ten z jednorożcem i gwiazdkami?

Kiedy zobaczyłam jej minę, coś we mnie pękło. Tort, który wybrałyśmy razem. Dubajski, najmodniejszy. Który zamówiłam miesiąc wcześniej, żeby miała dokładnie taki, jak chciała. Teraz stał w chłodni, zupełnie niepotrzebny, bo „biskupi tort” zajął miejsce na honorowym stole.

Podeszłam do Elżbiety i starałam się mówić spokojnie, choć czułam, że głos mi drży.

– Mamo, proszę cię, ten tort... miałam inny plan. Anielka marzyła o innym. Nie możemy jej tego odebrać.

– Ilona, proszę cię… dzieci nie wiedzą, czego chcą. Ten tort to klasa! – roześmiała się, rozglądając się, czy ktoś ją słyszy. – A tamten twój? Tandetny jak z reklamy płatków śniadaniowych!

Ona płacze – wysyczałam.

Spojrzała w stronę wnuczki. Rzeczywiście, Anielka siedziała na krześle z zaciśniętymi ustami, łzy spływały jej po policzkach. Goście zerkali niepewnie, próbując udawać, że nie widzą.

– Oj, nie przesadzajcie. Dziecko się zaraz uspokoi. Wszystkie dzieci płaczą na komunii. Z emocji! – wzruszyła ramionami teściowa.

I wtedy podszedł Michał. Spodziewałam się, że wreszcie zareaguje, stanie po naszej stronie.

– Mamo… może rzeczywiście powinniśmy dać Anielce ten, co wybrała z Iloną. To jej dzień – powiedział cicho, prawie błagalnie.

A teściowa?

– Michał, nie bądź śmieszny. Ty wiesz, ile ten tort kosztował?

Spojrzałam na nich oboje. Na mojego męża – cicho przytakującego, na jego matkę – królową dramatu. I wtedy wstałam, chwyciłam Anielkę za rękę i powiedziałam coś, co sprawiło, że cała sala zamarła.

W końcu zrobiłam po swojemu

– Chodź, kochanie – powiedziałam cicho do Anielki, biorąc ją za rękę. – Pójdziemy zjeść ten tort, który naprawdę chciałaś.

Zgłupiała. Wszyscy zgłupieli. Nawet kelnerka stanęła z tacą w pół kroku. Teściowa rozdziawiła usta.

– Ilona, co ty robisz?! – krzyknęła. – Nie wygłupiaj się, przecież to jest… goście, przyjęcie, ja zamówiłam...!

– Nie interesuje mnie, co ty zamówiłaś. Moja córka marzyła o tym torcie od tygodni i go zje. Ze mną – odpowiedziałam lodowato. – Nie będę patrzeć, jak jej dzień życia zmienia się w żenujący teatrzyk.

Michał tylko patrzył. Nic nie zrobił. Ani się nie odezwał, ani nie poszedł z nami. Bo tak naprawdę zawsze stał po stronie matki, tylko sprytnie się wycofywał, żeby nie oberwać.

Zabrałam Anielkę do auta. Była cicho. Patrzyła na mnie z mieszanką zaskoczenia i wdzięczności.

– Mamo… ale gdzie jedziemy? – zapytała, kiedy zjeżdżałyśmy z drogi prowadzącej do sali.

– Zjeść tort – powiedziałam. – Zrobimy to tak, jak chcesz. Nawet w bawialni, albo... gdziekolwiek masz ochotę.

Zachichotała. Wtedy pierwszy raz tego dnia zobaczyłam, że się uśmiecha.

I tak właśnie, w lokalu między stołem dla dzieciaków a automatem z lodami, kroiłam mój wymarzony, różowy tort z jednorożcem. Anielka zjadła dwa kawałki i poprosiła o jeszcze.

To najlepsza komunia, jaką mogłam mieć – powiedziała, machając nogami nad plastikowym krzesłem.

Ale gdy wróciłam do domu, a na telefonie miałam dziesięć nieodebranych połączeń od Michała i trzy wiadomości od teściowej, już wiedziałam, że za tę decyzję przyjdzie mi zapłacić.

Miałam dość tej rodziny

– Co ty sobie wyobrażasz?! – ryknął Michał, zanim zdążyłam zdjąć płaszcz. – Zrobiłaś cyrk! Wyszydziłaś moją matkę przed całą rodziną!

Stałam w przedpokoju z torbą na ramieniu, w butach, z włosami rozwianymi od wiatru. Anielka schowała się za moimi plecami.

Cyrk zrobiła twoja matka. Ja po prostu wyprowadziłam z niego nasze dziecko – odparłam spokojnie, choć serce waliło mi jak młot.

– Matka płakała – wtrącił, jakby mówił o świętej, którą właśnie ktoś znieważył. – Przed wszystkimi. Twoja córka... – urwał, widząc moje spojrzenie. – Nasza córka była bohaterką dnia, a ty wszystko zepsułaś!

Moja córka też płakała. A ją uratowałam – szepnęłam.

Zapadła cisza. Michał patrzył na mnie, jakby widział mnie pierwszy raz w życiu. A ja... ja po raz pierwszy od dawna wiedziałam, że zrobiłam coś nie dla jego matki, nie dla gości, nie dla pozorów, tylko dla Anielki.

Wieczorem dostałam wiadomość od teściowej: „Dziękuję za dzisiejsze upokorzenie. Twoje miejsce nie jest w tej rodzinie. Michał był idiotą, że się z tobą związał. Ale może jeszcze kiedyś się opamięta”.

Zaparło mi dech. Michał nie zapytał, co napisała jego matka. Nie zapytał też, czy Anielka była szczęśliwa. Siedział w ciszy na kanapie, przewijając wiadomości w telefonie.

– Jesteś po jej stronie? – zapytałam.

Wzruszył ramionami. Wtedy wiedziałam, że coś się skończyło. Że po komunii mojej córki, oprócz resztek tortu i zdjęć, zostanie jeszcze jedno – decyzja, której już nie cofnę.

W końcu czułam się wolna

Kilka dni później Michał wyprowadził się do swojej matki. Powiedział, że „musi wszystko przemyśleć”. Nie kłóciłam się. Nie prosiłam, żeby został. Nie błagałam, żebyśmy porozmawiali. Ja już przemyślałam wszystko.

Zrozumiałam, że przez lata tańca wokół teściowej zatraciłam siebie. Że próbując zadowolić wszystkich – jego, ją, całą rodzinę – przestałam słyszeć własny głos. Aż do dnia komunii, kiedy spojrzałam w zapłakaną twarz mojej córki i przypomniałam sobie, kim jestem: jej matką. I że moim zadaniem nie jest grzeczne uśmiechanie się, tylko stawanie po jej stronie. Zawsze.

Teściowa więcej się do mnie nie odezwała. Michał dzwoni raz na tydzień – „żeby pogadać z Anielką”. Nie pyta, co u mnie. I dobrze.

Kilka dni po komunii otworzyłam lodówkę i zobaczyłam ostatni kawałek różowego tortu z jednorożcem. Anielka go nie chciała, powiedziała, że już się najadła. Nie wyrzuciłam go.

Usiadłam przy kuchennym stole i zjadłam go sama, po cichu. Nie był idealny. Miał już lekko zwietrzały lukier, a krem się zbił. Ale był nasz. Prawdziwy. I smakował jak wolność.

Ilona, 38 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama