Reklama

Pewnego razu usiadłam z kubkiem kawy w ręce i próbowałam sobie to wszystko poukładać. Rozwiedliśmy się. To fakt. Było podpisywanie papierów, był sąd, był płacz i wyprowadzka. Byli wspólni znajomi, którzy nagle przestali do mnie pisać, i jego sweter, który nadal trzymam w szafie, bo „przyda się na spacery z psem”. I była też ona – Barbara. Matka mojego eks męża. Moja była teściowa.

Reklama

Teoretycznie nic mnie już z nią nie łączy. Ale praktycznie? Dzwoni codziennie. Dosłownie. Codziennie rano, jakby była moim budzikiem emocjonalnym. Pyta, czy zjadłam śniadanie. Czy się wyspałam. Czy nie przepracowuję się znowu. Czy może przyjadę na obiad w sobotę, bo robi mój ulubiony rosół.

I ja, choć powinnam być już daleko od tego całego cyrku, odpowiadam: „Może. Zobaczę”. Bo część mnie... tam została. W ich mieszkaniu. W ich rodzinie. W byciu „tą ukochaną synową”.

Ale przecież to już nie moje życie. Prawda?

Zawsze będziemy rodziną

– Kochanie, tylko weź jakąś bluzę, bo u mnie w mieszkaniu znowu kaloryfery nie grzeją – powiedziała Barbara przez telefon, a ja nawet nie zdążyłam zaprotestować.

To miała być sobota dla mnie. Bez ludzi. Bez wspomnień. Z serialem, którego nikt nie chciał ze mną oglądać, kiedy jeszcze byłam żoną Michała. Ale zamiast tego – znowu siedziałam w tramwaju numer 17, z torbą wypełnioną jabłkami, które Barbara lubiła na kompot.

Michał mieszkał teraz z Martyną – tą „nową”. Tą, która miała ładne zdjęcia na Instagramie i nie przypalała schabowych. Tą, której Barbara... jakoś nie lubiła.

– Wiesz, Martyna nie je mięsa. Ale jak ty przyjeżdżasz, to aż mi serce rośnie, że mogę ugotować coś porządnego – mówiła Barbara, nakładając mi rosół z domowym makaronem. Uśmiechała się, jakbyśmy były rodziną.

A ja siedziałam tam, jak idiotka, między jej porcelanowymi figurkami a zdjęciem ślubu – naszego ślubu – które nadal stało na komodzie.

– Długo zostaniesz? – zapytała z nadzieją w oczach.

– Nie wiem. Może jeszcze tylko herbatę wypiję i wrócę do domu – rzuciłam wymijająco.

– Karolinko… ja wiem, że Michał to idiota. Ale ty zawsze będziesz moją rodziną. Rozumiesz?

I znów poczułam to ściskanie w gardle. Bo czy to w ogóle możliwe – rozwieść się z mężem, ale nie z jego matką?

Niemiłe spotkanie

W poniedziałek po pracy postanowiłam pójść po coś słodkiego. Może to infantylne, ale czekoladowy muffin z pobliskiej kawiarni ratował mi wieczory bardziej niż terapia.

Stanęłam w kolejce, z telefonem w dłoni, gdy nagle usłyszałam znajomy głos.

– Karolina?

Odwróciłam się powoli. Michał. Oczywiście, że Michał. Zawsze musiał pojawić się wtedy, kiedy miałam tłuste włosy, cienie pod oczami i plamę po zupie na płaszczu. Stał obok Martyny. Ona wyglądała jak z katalogu.

– Cześć – rzuciłam chłodno.

– Cześć. Dawno cię nie widziałem.

Martyna spojrzała na mnie z lekkim uśmieszkiem, jakby znała wszystkie moje sekrety i śmiała się z każdego.

– Mama mówiła, że znowu u niej byłaś – powiedział Michał, jakby to było coś dziwnego.

– Tak. Wpadłam na rosół.

Martyna parsknęła.

– Serio? Jeszcze tam chodzisz?

– Aha – odpowiedziałam krótko. – Wiele nas łączy. Obie wolimy rosół od wegetariańskiego pasztetu.

Martyna zrobiła dziwną minę, a Michał chrząknął, próbując zmienić temat.

– No dobra, to... miło było cię zobaczyć – rzucił.

– Jasne. Wzajemnie.

Wyszłam z kawiarni z pustymi rękami. Muffina już nie chciałam. Moja krew już i tak szybciej krążyła po tej rozmowie. A najbardziej gorzka była myśl, że ja chyba bardziej pasowałam do jego matki niż on do mnie.

Kochała mnie jak córkę

Dwa dni później telefon zadzwonił o 7:42 rano. Barbara.

– Karolinko, kochanie, przepraszam, że tak wcześnie, ale czy mogłabyś mi pomóc z jednym rachunkiem? Przysłali coś dziwnego z gazowni, a ja nic z tego nie rozumiem. Michał powiedział, że nie ma czasu, a Martyna… no, nie znam się z nią tak dobrze.

Westchnęłam. Miałam zaplanowany dzień po brzegi, ale nie potrafiłam jej odmówić. Ta kobieta kiedyś tuliła mnie, gdy Michał wyjeżdżał służbowo, przynosiła mi rosół do łóżka, gdy miałam grypę.

– Dobrze, wpadnę po pracy – powiedziałam, zanim zdążyłam się zastanowić.

O szóstej siedziałam już przy jej kuchennym stole, z fakturą w jednej ręce i kubkiem herbaty w drugiej.

– Wiedziałam, że ty to zrozumiesz. Jesteś taka poukładana – uśmiechnęła się do mnie ciepło.

– To tylko korekta – powiedziałam, pokazując jej, gdzie ma zapłacić mniej.

Barbara westchnęła.

– Martyna jest… miła. Ale ona mnie chyba nie lubi. Jakby się mnie bała. A ja tylko chcę z nią porozmawiać. Ale ona zawsze się spieszy. A ty… z tobą to było inaczej.

– Pani Barbaro, przecież ja nie jestem już z Michałem – przypomniałam jej delikatnie.

– Ale to nie znaczy, że przestałam cię kochać jak córkę.

I znów poczułam ten ścisk w klatce. Bo najgorsze w tym wszystkim było to, że ja… też ją kochałam.

Musiałam postawić granice

W piątek wieczorem, kiedy już zaczynałam zrzucać z siebie emocjonalne trudy całego tygodnia, znowu zadzwonił telefon. Barbara. Tym razem nie odebrałam. Poczekałam, aż przestanie dzwonić. I wtedy przyszła wiadomość:

„Karolinko, czy mogłabyś jutro pomóc mi przestawić szafę w sypialni? Michał znowu się nie odzywa…”

Patrzyłam na ekran dłużej, niż powinnam. Moje palce zawisły nad klawiaturą, ale coś mnie powstrzymało.

Tego samego wieczoru zadzwoniłam do Marty – mojej przyjaciółki z pracy.

– Muszę ci coś powiedzieć i nie wiem, czy nie będziesz chciała mną potrząsnąć – zaczęłam, kręcąc się po kuchni.

– Dawaj.

– Ja… nie mogę przestać być synową mojej byłej teściowej. Ona do mnie dzwoni, zaprasza mnie, prosi o pomoc. A ja… robię to.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Potem westchnienie.

– Karola, a ty jesteś pewna, że to jest dla niej dobre? Może trzyma cię blisko, bo nie chce zaakceptować tego, że Michał odszedł. Ale przecież ty też nie jesteś z nim.

Zamilkłam. Bo pierwszy raz ktoś to powiedział na głos.

Następnego dnia napisałam do Barbary:

„Nie mogę dziś pomóc. Potrzebuję trochę czasu dla siebie. I myślę, że powinniśmy trochę od siebie odpocząć. To trudne dla nas obu.”

Nie odpisała od razu. Ale ja pierwszy raz od dawna poczułam coś, co przypominało ulgę.

Podwójne rozstanie

Minął tydzień. Teściowa nie dzwoniła. Nie pisała. Nie przysyłała zdjęć swojego kota w nowym sweterku, jak co sobotę.

Było dziwnie cicho.

W pracy szło mi lepiej, zaczęłam wcześniej wstawać, nawet zapisałam się na jogę. Ale w tej ciszy był też rodzaj smutku, którego nie umiałam nazwać.

W niedzielę, trochę zbyt późno jak na zdrowy rozsądek, weszłam na jej profil w mediach społecznościowych. Dodała zdjęcie stołu. Rosół. Surówka z pora. Komentarz: „Dziś niedziela, więc robię, jak zawsze. Chociaż już nie ma dla kogo”.

Zrobiło mi się niedobrze.

Wieczorem, leżąc w łóżku, wyjęłam telefon. Przewijałam rozmowy, jakby każda wiadomość od niej miała mi powiedzieć, co powinnam zrobić.

W końcu napisałam:

„Barbara… Tęsknię. Ale nie wiem, czy potrafimy dalej tak funkcjonować. Nie chcę cię ranić. I siebie”.

Odpisała po godzinie:

„Ja też tęsknię. Ale chyba musimy się nauczyć żyć osobno. Dziękuję ci, że byłaś. Jesteś wyjątkowa, Karolinko.”

I wtedy zrozumiałam, że czasem trzeba się rozstać dwa razy. Najpierw z mężem. Potem… z jego matką.

Nie byłam już jej synową

Minęły dwa miesiące. Barbara już nie dzwoni. Ja już nie czekam. Choć przyznam – czasem łapię się na tym, że przy sobocie zerkam na telefon, jakby miała zadzwonić i powiedzieć:

– Karolinko, zrobiłam twoje ulubione ciasto. Przyjedziesz?

Ale nie dzwoni.

W moim salonie stoi teraz nowe krzesło – kupiłam je w second-handzie z meblami. Miękkie, stare, wygodne. Idealne na czytanie. Kiedy je przyniosłam, pomyślałam przez chwilę, że dobrze by się siedziało Barbarze. Zawsze narzekała, że moje stare krzesła są twarde jak kościelna ławka. Ale to nowe krzesło... zostaje puste. To takie symboliczne.

W końcu zostawiłam miejsce. Dla siebie. Na samotność, na coś nowego. Na kogoś innego – może kiedyś. A Barbara? Barbara zostanie w mojej pamięci jako ktoś, kto mnie kochał wtedy, gdy mój mąż przestał. I za to będę jej zawsze wdzięczna. Ale już nie jestem jej synową.

Karolina, 36 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama