Reklama

Jestem wdową od sześciu już lat. I chociaż kiedyś mówiłam o sobie „żona”, a potem „matka”, teraz najczęściej mówię po prostu: „babcia Teresa”. Tak jakby wszystko inne odeszło gdzieś w cień – jak moja praca w szkolnej bibliotece, jak moje zamiłowanie do malowania kwiatów na porcelanie. Bo życie w moim wieku już nie krzyczy. Ono się toczy. Cicho. Rutynowo.

Reklama

Codzienność to śniadania o ósmej – dwie kromki z masłem i twarożkiem – i kawa, której już nie słodzę. Potem kreskówki z wnuczką Zosią, kilka zabaw, może jakaś bajka o syrenach, zanim wyciągnę wózek i razem ruszymy na spacer. Zwykle ten sam park, te same ławki. Znam już każdego psa z sąsiedztwa i każdą babcię, która przynosi gołębiom resztki chleba. Zosia najbardziej lubi huśtawkę i tę jedną dziewczynkę z piegami, której imienia nigdy nie pamiętam.

A ja? Czasem po prostu siedzę. Patrzę, jak Zosia biegnie, śmieje się, woła mnie co chwilę:

– Babciu, patrz! – a ja patrzę za nią i czuję, że moje serce chce niemal wyskoczyć z piersi. Bo to właśnie, dzięki niej mam teraz radość.

Nie powiem, że mi smutno. Raczej… cicho. Jakby po Zbyszku została we mnie nie rana, a echo. Bo Zbyszek był głośny. Mówił dużo, kłócił się, śpiewał fałszywie pod prysznicem. Jego brak to nie pustka. To właśnie cisza. Taka, która wkrada się do domu, kiedy wyłączysz radio, a zegar dalej tyka.

Od jego śmierci nie sądziłam, że mogłabym jeszcze z kimś rozmawiać tak po prostu. Nie o rachunkach czy przepisach na dżem z pigwy, tylko… o życiu. O tym, co boli w stawach i w duszy. Aż do tamtego dnia, kiedy na tej samej ławce, na której zwykle siadam z termosikiem kawy, usiadł mężczyzna z wnukiem. I nagle – zupełnie niechcący – nasze dzieci pobiegły razem. A my zostaliśmy.

Czy to był już flirt z nieznajomym?

– Twój wnuk? – zapytał, wskazując na Zosię, która właśnie wywijała piruety na karuzeli.

Odwróciłam głowę. Mężczyzna obok wyglądał na mojego rówieśnika, może kilka lat starszego. Pospolite rysy, siwe włosy i spokojne spojrzenie. Na kolanach trzymał rozpiętą kurtkę chłopca, który w tym samym momencie rzucił się do biegania za moją Zosią.

– Wnuczka. Zosia. A ten rozbójnik to?

– Leon. Energia w czystej postaci. – Uśmiechnął się. – I zerowa tolerancja na nudę.

Przez chwilę milczeliśmy, obserwując dzieci. Potem on znowu zaczął:

– Tadeusz jestem. – Wyciągnął dłoń. – Zwykle chodzimy do tego drugiego parku, ale dzisiaj coś mnie podkusiło, żeby pójść w inną stronę.

– Teresa. – Uścisnęłam jego dłoń. – Może to znak?

Zaśmiał się krótko, jakby nie wiedział, czy wolno mu sobie pozwolić na flirt z nieznajomą. W jego oczach było coś łagodnego. Nie zagadywał na siłę, ale jego obecność biła… dziwnym spokojem.

– Chodzi pani z wnuczką codziennie?

– Prawie. Córka dużo pracuje, więc Zosia jest u mnie. A pan?

– Syn po rozwodzie. Leon bywa u mnie co drugi weekend. Próbuję nadrobić wszystko, czego nie mogę zrobić w tygodniu. Trochę jak sprint przez emocje.

Zamilkliśmy. Ja poczułam znajome ukłucie – to, kiedy ktoś wspomina przeszłość, której już nie ma. Spojrzałam na jego dłoń – duża, ciepła. Zmarszczki zdradzały niełatwe życie.

– A pani mąż?

– Nie żyje – powiedziałam krótko, choć bez bólu. – Od sześciu lat.

– Przepraszam. – Skinął głową z powagą. – Ja też jestem sam. Choć nie z tego samego powodu.

Znowu spojrzeliśmy na dzieci. Leon właśnie pomógł Zosi wejść na drabinkę.

– Dobrze im razem – zauważył.

Nie odpowiedziałam. Bo nagle poczułam, że dobrze też… nam. W tej ciszy. Na tej ławce. Obok siebie.

Dawno nie jadłam lodów bez powodu

Zosia z Leonem prawie się nie rozstawali. Jakby znali się od zawsze – krzyczeli, śmiali się, wymyślali jakieś zawody w zjeżdżaniu z rur i wspinaniu się na linę. Patrzyłam na nich z pewną nostalgią. Dzieci tak łatwo się łączą. Dorośli – odwrotnie. Tadeusz znowu usiadł obok. Tym razem przyniósł dwa kubki kawy z plastikowymi pokrywkami.

– Nie zapytałem, czy pani pije, ale zaryzykowałem. Czarna, bez cukru. Pasuje?

– Idealnie – uśmiechnęłam się, nie dodając, że dokładnie taką piję.

Rozmowa była swobodniejsza. Opowiadał o swojej pracy w bibliotece technicznej – od kiedy przeszedł na emeryturę, raz na jakiś czas jeździ jako wolontariusz czytać dzieciom. Ja wspomniałam o malowaniu, o porcelanie, która już kurzy się w szafkach, bo brakuje siły albo... sensu. Nagle nasze dzieci zniknęły. Zosia i Leon nie byli przy zjeżdżalni, nie było ich na karuzeli. Zerwaliśmy się równocześnie.

– Zosia?! – zawołałam. – Zosieńko?!

– Leon! – Tadeusz szukał wzrokiem.

Biegliśmy między drzewami, wołając. I wtedy usłyszeliśmy śmiech – siedzieli razem pod wielką ławką, ukryci, grali w coś patykami i liśćmi.

– No pięknie. Będą nas jeszcze uczyć ukrywania się przed światem – westchnęłam, a złość powoli ustępowała uldze.

Tadeusz zaśmiał się głośno.

– Co powie pani na lody? Ale takie dorosłe. Kiedy indziej. Bez maluchów – zaproponował, gdy dzieci wróciły na plac.

Zawahałam się.

– Nie wiem… dawno nie jadłam lodów bez powodu.

Spojrzał na mnie tak, że poczułam ciepło na karku.

– Może to właśnie jest najlepszy powód.

Uśmiechnęłam się. I kiwnęłam głową.

Coś się we mnie nagle obudziło

Lodziarnia była mała, trochę staroświecka – z krzywo zawieszonym menu i pachnąca świeżo pieczonymi wafelkami. Wybraliśmy stolik pod oknem. Tadeusz zamówił śmietankowe z jagodami, ja klasyczną wanilię. Prosto. Bez ekstrawagancji.

– Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłam lody bez towarzystwa Zosi i miliona serwetek w pogotowiu – powiedziałam, próbując nie zjeść wszystkiego łapczywie w dwóch łykach.

– A ja chyba nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłem coś z kimś, kto nie siedzi z nosem w telefonie – odpowiedział z uśmiechem.

Zawiesił wzrok na mnie, dłużej niż wcześniej. A ja… nie uciekałam wzrokiem. Nie chciałam. Bo coś się zmieniało.

– Teresa… wiem, że to dziwne, ale… mam wrażenie, że rozmawiamy od miesięcy. A to dopiero trzeci raz, prawda?

– Trzeci. Ale też to czuję – przyznałam cicho.

Rozmawialiśmy długo. O tym, jak dorosłe dzieci nie mają czasu. O tym, jak się starzeć – bez straszenia, ale z pogodą. O tym, jak boli, kiedy nie można być potrzebnym. I kiedy jedyną odpowiedzią na pytanie „Co u ciebie?” jest: „Wszystko po staremu”.

– Chyba nie pamiętam, kiedy ostatnio rozmawiałem z kimś tak długo – powiedział Tadeusz, poważniejąc.

– Ja też – przyznałam. – Trochę się boję, że to minie jak sen.

Wtedy... chwycił moją dłoń. Cicho. Bez presji.

Nie zabrałam jej.

Wróciłam do domu. Kręciło mi się w głowie. Z jednej strony – czułam ciepło w sercu. Z drugiej – lęk, wstyd. I te pytania: „Czy w moim wieku to nie jest już… śmieszne? Naiwne?”

Ale wiedziałam, że coś się we mnie obudziło. Coś, co od lat było uśpione.

Nie jestem tylko babcią

Córka przyszła tego dnia późnym popołudniem. Zosia już spała, a ja wciąż chodziłam po kuchni z herbatą, której nie potrafiłam dopić.

– Mamo, coś się stało? Wyglądasz... jakoś inaczej – zaczęła od progu, rozpinając płaszcz.

– Wszystko w porządku. Po prostu... był ładny dzień – odpowiedziałam wymijająco. Ale nie umiałam ukryć lekkiego uśmiechu. Tego, który sam się wdzierał na twarz, nawet kiedy nie wypadało.

Usiadła przy stole, bez makijażu, z cieniami pod oczami. Była zmęczona. Zawsze była zmęczona. Ale tym razem coś ją wyraźnie niepokoiło. I zaraz wyszło szydło z worka.

– Mamo, sąsiadka mówiła, że widziała cię z jakimś panem w lodziarni. To prawda?

Spojrzałam na nią.

– Tak. Tadeusz. Spotkaliśmy się kilka razy w parku. Dziś zaprosił mnie na lody.

Zawiesiła wzrok. Zamilkła. A potem – usłyszałam jej lodowaty głos:

– Mamo… randki? Naprawdę? Jesteś już… nie jesteś nastolatką.

– Właśnie dlatego – odpowiedziałam, zaskoczona spokojem, który we mnie był. – Bo wiem, ile mam czasu. I co może się zmarnować.

– A Zosia? Ty się nią zajmujesz, jesteś dla niej jak druga mama. Nie masz czasu na jakieś... eksperymenty!

Moje życie nie kończy się na byciu babcią. – Poczułam, że drżą mi ręce. – Wiem, że trudno ci to zrozumieć. Ale ja jestem też kobietą.

Wstała nagle.

– Nie rozumiem cię. Naprawdę nie rozumiem.

Zamknęła się w pokoju. A ja zostałam w kuchni – z cichą decyzją: nie zrezygnuję. Bo nie byłam tylko matką i babcią. Byłam też… Teresą.

Nie musimy planować życia

Spotkaliśmy się tydzień później. Tym razem bez dzieci, bez pośpiechu. Przeszliśmy przez park w milczeniu, mijając te same ławki, te same drzewa. A jednak wszystko wydawało się inne.

Usiedliśmy na ławce koło huśtawek. Tej samej, przy której po raz pierwszy się poznaliśmy. I przez chwilę żadne z nas nic nie mówiło.

– Córka się dowiedziała – odezwałam się w końcu. – O nas. O tych lodach.

– I?

Powiedziała, że to nieodpowiednie. Że jestem babcią. Że powinnam myśleć o wnuczce, a nie... o sobie.

Tadeusz skinął głową ze zrozumieniem. W jego oczach nie było zaskoczenia.

– Moja córka też nie była zachwycona, gdy zacząłem spotykać się z kimś po rozwodzie. Była zazdrosna. Może nawet o mnie. Albo o to, że nie jestem już tylko jej ojcem, ale... mężczyzną.

– A co zrobiłeś?

– Nic. Po prostu żyłem dalej. Nie mogłem żyć życiem mojej córki.

Spojrzałam na niego z niepokojem.

– Ale co, jeśli je stracimy? Co, jeśli nasze dzieci się od nas odwrócą?

– To ich wybór. Nie możemy pozwolić, żeby nasze życie zależało od ich lęków.

Chciałam coś powiedzieć, ale nie umiałam. Słowa nie przychodziły.

Tadeusz ujął moją dłoń. Ciepło, pewnie.

Nie musimy planować życia. Może po prostu jeszcze raz pójdziemy na spacer?

Pokiwałam głową. Tak. Może po prostu spacer.

Wciąż mogę czuć

Cisza między mną a córką była bardziej wymowna niż najcięższa kłótnia. Od tamtego wieczoru nie poruszałyśmy już tematu Tadeusza. Nie zabroniła mi wychodzić, nie pytała też, gdzie byłam. Po prostu... milczała. I to bolało mnie bardziej, niż się spodziewałam.

Zosia, jakby nic nie zauważyła, pytała tylko:

– A Leon dziś będzie? Będziemy się znowu ścigać?

Kiedy odpowiadałam, że nie wiem – marszczyła nos i wracała do swoich kredek. A ja czułam, że znów zsunęłam się gdzieś w cień. Tylko tym razem nie przez samotność, ale przez wybór, który podjęłam.

Zaczęłam pisać. Nie dziennik. Raczej listy do siebie. Krótkie zdania, luźne myśli. „Dziś znowu poczułam zapach męskich perfum i nie odsunęłam się. Wzięłam głębszy wdech”. Albo: „Zosia śmiała się do Leona tak, jak ja kiedyś do Zbyszka – może to po mnie”. Nie pisałam do Tadeusza. Ani do córki. Pisałam do tej Teresy, która zniknęła, kiedy przestała być żoną. Pisałam, żeby ją odnaleźć. Od nowa.

Z Tadeuszem nie mieliśmy planów. Ani wielkich uniesień. Nie było deklaracji, bukietów róż, kolacji przy świecach. Ale było czekanie. I kawa na ławce. I to dziwne, ciepłe uczucie, że ktoś cię słucha – nie dlatego, że musi. Tylko że chce. Czasem mi się śni – ta huśtawka. Kręci się powoli, a na niej Zosia i Leon. I gdzieś obok ja i Tadeusz. Siedzimy w cieniu. Nie mówimy nic. Ale trzymamy się za ręce.

Nie wiem, co będzie dalej. Ale wiem jedno: wciąż mogę czuć. I nikt nie ma prawa mi tego odbierać.

Teresa, 62 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama