Reklama

Kiedyś myślałam, że jak człowiek dobrze wychowa dziecko, to ono pójdzie tą samą ścieżką. Nie z ciekawości świata ją wybierze, tylko z miłości. Z szacunku. Ze zrozumienia. Bo przecież tradycja to nie są martwe rytuały, tylko kościec, na którym opiera się rodzina. A nasza rodzina była kiedyś jak dobrze ułożony bukiet – każdy kwiat miał swoje miejsce. Aż nagle ktoś wyrwał jeden z nich, bez pytania. I wszystko się rozsypało.

Reklama

Całe życie mieszkam na tej samej wsi. Tutaj ludzie jeszcze wiedzą, co znaczy słowo „obowiązek”. Tutaj nikt nie pyta, czy się chce. Po prostu się robi. Bo to ważne. Bo to nasze. Mój mąż – Stefan – nie żyje od dziesięciu lat. Umarł nagle, w sadzie, przy drzewach, które sam posadził. Zostałam sama z Amelką. Miała wtedy jedenaście lat. A ja miałam obietnicę do spełnienia – że wychowam ją tak, jakby on tu dalej był. Po naszemu. Po wiejsku. Z sercem i szacunkiem.

W tym roku, jak zawsze, szykowałam rzeczy na procesję. Wyprasowałam sukienkę, przygotowałam koszyk z kwiatami, zamówiłam miejsce przy ołtarzu u sąsiadki. Myślałam, że będzie jak zawsze. Że wstanie rano, ubierze białą sukienkę, weźmie mnie pod rękę i pójdziemy. Razem. Tak, jak zawsze. Ale ona zeszła na dół w dresie, z telefonem w dłoni i obojętnością na twarzy. I powiedziała tylko jedno zdanie. A ja już wtedy wiedziałam, że coś się zmieniło na zawsze.

Moja własna córka mnie zdradziła

– Nie pójdę – powiedziała i wzięła łyka kawy, jakby mówiła o pogodzie.

Stałam przy kuchennym stole z nożyczkami w rękach. Właśnie przycinałam kwiaty bzu do koszyka na procesję. W pierwszej chwili myślałam, że źle usłyszałam.

– Co powiedziałaś? – odwróciłam się do niej, pewna, że za chwilę się roześmieje i powie „żartuję, mamo”.

Ale Amelka wzruszyła tylko ramionami.

– Nie idę w tym roku na procesję. I nie będę zbierać truskawek. Mam inne plany.

No i stałam tak, z tymi gałązkami bzu w dłoniach, jak idiotka. Oparłam się o stół, bo mi się zakręciło w głowie.

– Przecież zawsze chodzisz? Pomagałaś mi odkąd pamiętam. I truskawki… Przecież to nasza rzecz. Ty i ja. Tato też… – głos mi się załamał.

Tato nie żyje, mamo. I to, że on tak chciał, nie znaczy, że ja muszę.

– Jak możesz tak mówić?! – wybuchłam. – On by się w grobie przewrócił, gdyby usłyszał coś takiego!

Amelka odsunęła krzesło. Z impetem.

– Mamo, ile można żyć przeszłością?! Cały czas tylko „bo tata”, „bo kiedyś”, „bo wszyscy tak robią”. Ja nie chcę być niewolnicą waszych rytuałów. Nie chcę całe życie zbierać truskawek i stać z koszykiem w procesji, żeby ludzie z wioski mieli o czym gadać.

– To nie o ludzi chodzi! – krzyknęłam. – Chodzi o to, kim jesteśmy! Ty tego nie rozumiesz, bo… bo może ja za mało ci mówiłam, może za bardzo chciałam, żebyś sama poczuła. Ale to jest nasza historia, nasze korzenie, nasze życie!

– Twoje życie, mamo. Nie moje.

Odeszła do swojego pokoju, a ja zostałam w kuchni. Bez tchu. Bez słów. Wzięłam te gałązki bzu i cisnęłam do zlewu. A potem usiadłam na stołku, zgięłam się w pół i zaczęłam płakać. Tak, jak płakałam po pogrzebie Stefana. Tylko że tamten ból był czysty. A ten… ten był skażony rozczarowaniem. Zdradziła mnie. Moja własna córka.

To wyznanie złamało mnie do szczętu

Przez cały wieczór chodziłam po domu jak cień. Zamiatałam podłogę, chociaż była czysta. Prasowałam fartuch, którego nie miałam zamiaru włożyć. I znów sięgnęłam po różaniec, choć dłonie mi drżały tak, że koraliki wypadały. Usłyszałam skrzypnięcie schodów. Córka stała przy framudze z opuszczonym wzrokiem.

– Mamo… – zaczęła cicho, z głosem drżącym jak osika na wietrze.

– Czego chcesz? – spytałam ostro, zanim zdążyłam się powstrzymać.

– Nie gniewaj się, że tak powiedziałam rano. Że się uniosłam. Ja… ja mam w głowie mętlik.

Westchnęłam. Nie odzywałam się. Nie miałam siły na kolejną rozmowę.

– Ale muszę ci coś powiedzieć… bo inaczej nie zasnę.

Zacisnęłam usta, ale kiwnęłam głową. Siadła powoli. Po chwili uniosła na mnie oczy – mokre, zaczerwienione.

Jestem w ciąży.

Nie krzyknęłam. Nie rzuciłam krzesłem. Po prostu patrzyłam na nią w milczeniu. Jakby te słowa nie miały znaczenia. Jakby mówiła o tym, że zgubiła klucze.

– Czyje to dziecko? – zapytałam w końcu, szeptem. Prawie niedosłyszalnym.

– Nie… Nie chcę ci mówić. Jeszcze nie teraz.

Pokiwałam głową. Ale to nie było przyzwolenie. To był gest kobiety, której już nic nie zaskoczy. Nic nie złamie. Bo już wszystko się w niej połamało.

Stała się dla mnie obca

Nie spałam. Leżałam na plecach i wpatrywałam się w sufit, który za dnia wydawał się biały, a w nocy przypominał szarą, bezdenną otchłań. Każdy dźwięk w domu był jak uderzenie w bęben. Tykanie zegara, skrzypnięcie kaloryfera, jej oddech zza ściany. Rano wstałam mechanicznie. Umyłam twarz zimną wodą. Ubrałam się w spódnicę, którą zawsze zakładam do kościoła, choć nie było święta. Potrzebowałam poczuć się, jakbym miała jakąś godność. Choć od wczoraj każda cząstka mnie krzyczała jedno: wstyd i hańba!

W kościele siedziałam w ostatniej ławce. Kiedy ksiądz mówił o miłości i przebaczeniu, ja tylko ściskałam różaniec i myślałam: czy Bóg wie, co się dzieje w moim domu? Czy wie, że jego owieczka nie poszła w procesji, tylko w grzech? Po mszy podeszła do mnie Stasia z sąsiedztwa. Jej mina była aż zbyt uprzejma.

– Ilonko, wszystko w porządku u was? Bo coś ludzie gadają, że Amelka... taka jakaś odmieniona.

– Plotki – ucięłam ostro. – Ludzie zawsze gadają, co im silna na język przyniesie.

Ale serce waliło mi jak młotem. Bo wiedziałam, że już wiedzą. Że wieś już szepcze. A plotka w naszej wsi to nie słowo – to kij, którym ktoś cię okłada po twarzy. Wróciłam do domu. Amelka siedziała w kuchni, grzebała łyżką w talerzu zupy. Nie odezwałam się. Przeszłam obok niej jak obcej. Wtedy zrozumiałam. Mieszkałyśmy pod jednym dachem, ale każda z nas była na innej wyspie. I żadna nie umiała zbudować mostu.

Czułam się, jakby ktoś mi ją zabrał

Wracałam z pola zmęczona jak nigdy. Plecy bolały od schylania, ręce miałam czerwone od soku z truskawek. Nawet ptaki mnie irytowały, bo ćwierkały za głośno. Myślałam tylko o gorącej herbacie i ciszy. Otworzyłam drzwi i od razu poczułam, że coś jest nie tak. Dom był cichy. Zbyt cichy.

– Amelka? – zawołałam. – Jest kto?

Żadnej odpowiedzi. Weszłam do kuchni. Na stole leżała kartka. Drżała mi ręka, gdy ją podnosiłam. Rozpoznałam pismo córki.

„Mamo, muszę wyjechać. Muszę to wszystko przemyśleć. Nie wiem, na ile. Nie szukaj mnie. Kocham Cię”.

W jednej chwili wszystko mi zawirowało przed oczami. Przysiadłam na krześle, ale nie mogłam usiedzieć. Wstałam, znów usiadłam, krążyłam po pokoju jak obłąkana. Mówiłam coś do siebie, głównie „nie, nie, nie…”, jakby to mogło cofnąć czas.

Zadzwoniłam do jej koleżanki – nic nie wiedziała. Do ciotki – też nie. Miałam ochotę wybiec na ulicę i krzyczeć jej imię. Ale nie zrobiłam tego. Zamiast tego osunęłam się na kolana i zaczęłam się modlić. I płakać. Tak, jak płacze się po kimś, kto umarł. Bo czułam się, jakby mi ją zabrano. Jakby nie była już moja. A najgorsze, że może to była moja wina, bo to ja ją odepchnęłam...

Nie wiem czy potrafię jej wybaczyć

Minął tydzień. Siedem dni bez słowa. Każdy ranek zaczynałam od sprawdzania telefonu, każdy wieczór kończyłam modlitwą, która z czasem stawała się już tylko szeptem: „Boże, nie pozwól jej zginąć”. Ósmego dnia wróciła. Usłyszałam silnik autobusu, a potem skrzypnięcie furtki. Nie wybiegłam. Nie przywitałam jej na progu. Po prostu stanęłam przy zlewie i zaczęłam obierać ziemniaki. Nóż drżał mi w dłoni, ale twarz miałam niewzruszoną. Amelka weszła cicho, zdjęła buty, powiesiła kurtkę. Przeszła do kuchni i przez chwilę stała za moimi plecami.

– Wróciłam – powiedziała po prostu.

– Widzę – odparłam, nie patrząc na nią.

– Chciałam… porozmawiać.

Odłożyłam nóż. Odwróciłam się. Stała jak dziewczynka, która zrobiła coś złego, ale nie wie jeszcze, jak bardzo.

– Nie wiem, od czego zacząć – wyszeptała. – Postanowiłam, że urodzę. Sama. Bez jego pomocy. Nie chcę cię zmuszać, żebyś się mną zajmowała. Ale… chcę, żebyś była częścią tego, jeśli tylko chcesz.

Patrzyłam na nią długo. W oczach miała strach i jakąś cichą nadzieję.

Nie wiem, czy potrafię – odpowiedziałam powoli. – Nie wiem, czy umiem zapomnieć to, co zrobiłaś. Ale jesteś moją córką.

Łzy napłynęły jej do oczu. Wtedy, po raz pierwszy od dawna, usiadłyśmy razem. I choć dzieliła nas przepaść, obie zaczęłyśmy zbierać kamienie na most.

Może nie wszystko stracone

Minął rok. Truskawki znów dojrzewają. Koszyk, który w zeszłym roku zbierał kurz w komórce, dziś znów trzymam w rękach. Ale coś się zmieniło. Zbieramy je we trzy. Ja, Amelka i mała Zosia. Córka mojej córki. Dziecko, które przyszło na świat bez zapowiedzi, ale zmieniło wszystko. Amelka nie wyjechała. Choć próbowała. Wróciła po tygodniu, z cichymi krokami i drżącymi dłońmi. Zdecydowała się zostać. I urodzić tu, w domu. Wśród ścian, które pamiętają Stefana, i pod dachem, który trzymał nas razem w każdej burzy.

Żyjemy razem. Ale inaczej niż dawniej. Nie ma już rytuałów jak kiedyś – z obowiązkiem i ciszą. Teraz są codzienne drobiazgi – mleko rozlane na stole, płacz w środku nocy, małe buciki przy drzwiach. Czasem się śmiejemy, czasem kłócimy. Czasem milczymy długo, jakby żadna z nas nie wiedziała, od czego zacząć rozmowę. Ale jesteśmy. I to już coś.

Czasem siedzę z Zosią na kolanach i opowiadam jej o dziadku, którego nie zna. Patrzy na mnie tymi wielkimi oczami, a ja myślę – może nie wychowałam córki tak, jak chciałam. Może popełniłam błędy. Ale może… jeszcze nie wszystko stracone. Może Zosia kiedyś zapyta: „Babciu, a czemu ty zawsze zbierasz truskawki sama o świcie?” I wtedy opowiem jej wszystko. Od początku. Bez gniewu. Bez żalu. Bo niektóre korzenie trzeba najpierw złamać, żeby znów mogły zapuścić się głębiej.

Ilona, 57 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama