Reklama

Najtrudniej przywyknąć do ciszy. Nie tej wieczornej, uspokajającej, tylko do tej całodziennej, która oblepia człowieka jak wilgotna mgła. Kiedyś ją odganiałam – radiem, telewizorem, rozmowami z sąsiadkami. Teraz już nie mam siły. Albo nie mam ochoty. Właściwie sama nie wiem. Moje dni płyną spokojnie – zbyt spokojnie. Poranna kawa, krótki spacer, doglądanie pelargonii na balkonie. Mam trzy doniczki i każda z nich ma swoje imię – Zosia, Małgosia i Basia. Dziecinne? Być może. Ale kto mi zabroni?

Reklama

Od kiedy przeszłam na emeryturę, świat jakby zwolnił. Przestał czegoś ode mnie chcieć. I dobrze. Lubię w ciszy obserwować ludzi z mojego osiedla – jak się spieszą, kłócą, śmieją. Jak żyją. Ja już nie muszę. Ja tylko patrzę.

Czasem myślę o Natalii. Mojej jedynej córce. Ostatni raz widziałam ją półtora roku temu, na zdjęciu w internecie. Pięknie wyglądała – suknia ślubna z koronkowym rękawem, delikatny uśmiech. Tylko mnie tam nie było. Nie wiedziałam, że wychodzi za mąż. Dowiedziałam się przypadkiem, od sąsiadki. „Widziałam zdjęcia z wesela twojej Natalii! Jak to? Nie byłaś?”.

Nie byłam, bo nikt mnie nie zaprosił.

Nie zniosłam wtedy tej ciszy. Ryknęłam, jak ranne zwierzę. I potem znów – cisza. Już inna. Zimna. Okrutna. Przestaliśmy ze sobą rozmawiać, zupełnie. Nie wiem dlaczego. Może coś powiedziałam, może nie powiedziałam. Może ona miała swoje powody. Ale przecież jestem jej matką. Czy to nie znaczy już nic?

Nie jestem zgorzkniała. Nadal ją kocham. Tylko boli. Codziennie rano sprawdzam, czy dodała coś nowego. Czy żyje, czy się uśmiecha. Mam jej zdjęcie w ramce, zaraz obok zegara. Czasem mówię do niej szeptem: „Córeczko, jak tam u ciebie?”. Może kiedyś zadzwoni…

Zupełnie się nie spodziewałam

Siedziałam przy kuchennym stole, robiąc herbatę, gdy telefon zabrzęczał na blacie. Rzadko ktoś do mnie pisał. Pomyślałam, że może to Zosia z parteru albo bank. Sięgnęłam po komórkę, nie spodziewając się niczego wyjątkowego.

„Mamo, potrzebuję pomocy. 8 tysięcy. Na leczenie”.

Zamarłam. Przeczytałam wiadomość raz. Potem drugi. Serce zaczęło mi bić szybciej, a myśli rozpełzły się na wszystkie strony. To było od niej. Od Natalii. Po tylu miesiącach milczenia, po tym wszystkim – jedno zdanie. Prośba. Osiem tysięcy.

Zrobiło mi się słabo. Wstałam i usiadłam z powrotem, choć przecież już siedziałam. Patrzyłam w ekran i nie mogłam oderwać wzroku. Mieszanka wszystkiego – złości, że odezwała się tylko po pieniądze, nadziei, że może jednak to pretekst do kontaktu, lęku, że naprawdę coś jej się stało. Jakie leczenie? Co się dzieje? Dlaczego nie napisała nic więcej?

Chciałam odpisać. Zapytać. Ale ręce miałam jak z waty. Nie potrafiłam sformułować ani jednego zdania. Bałam się, że jeśli zacznę, to ona już nie odpisze. Zniknie. A ja znów zostanę z tą ciszą, tylko że jeszcze boleśniejszą niż dotąd.

Zamiast pisać, zadzwoniłam do banku. Poprosiłam o przelew. Wysłałam wszystko, co miałam odłożone. Nie pytałam, czy naprawdę chodzi o leczenie. Nie próbowałam dociekać, co się dzieje. Wiedziałam tylko, że jeśli ona się odezwała – cokolwiek by ją do tego nie zmusiło – to ja muszę odpowiedzieć.

Pod przelewem dopisałam jedno zdanie: „Zrób z nimi, co trzeba. Ale nie udawaj, że mnie nie ma”.

Nie odezwała się więcej

Od tamtej chwili minęły cztery dni. Codziennie budziłam się o piątej rano i sięgałam po telefon. Sprawdzałam wiadomości, połączenia, maila, nawet te nieszczęsne powiadomienia z aplikacji, których wcześniej nie rozumiałam. Cisza. Jakby tamtej wiadomości nigdy nie było. Jakby te osiem tysięcy rozpłynęło się w powietrzu razem z jej obecnością.

Z każdym dniem było trudniej. Pierwszego miałam nadzieję. Drugiego zaczęłam się martwić. Trzeciego poczułam znajome ukłucie rozczarowania. Czwartego – złość. Chciałam do niej napisać. Chciałam krzyknąć, zapytać: „Czy naprawdę tylko do tego się nadaję? Do przelewów? Do bycia matką tylko wtedy, gdy czegoś potrzebujesz?”.

Nie napisałam. Siedziałam przy stole i jadłam zupę, która już zdążyła wystygnąć, kiedy zadzwoniła Zofia. Czasem rozmawiałyśmy, odkąd jej mąż trafił do ośrodka. Znała samotność.

– No i co u ciebie, Tereska? – spytała wesoło, ale po tonie wyczułam, że coś przeczuwała. – Nadal cisza?

Nie odpowiedziałam od razu.

– Napisała. Cztery dni temu. Potrzebowała pieniędzy. Przelałam jej wszystko, co miałam. I… to tyle.

– Aha – mruknęła. – I nie zadzwoniła?

– Nie. Nawet „dziękuję” nie napisała.

Zosia zamilkła, a potem westchnęła ciężko.

– A może po prostu ją zostaw? Wiesz, ile matek by tak nie zrobiło?

– Ja nie potrzebuję, żeby była wdzięczna. Potrzebuję, żeby była… Żeby była obecna.

Poczułam, że oczy mi wilgotnieją. Poprawiłam okulary, jakby to one były winne.

Kiedy skończyłyśmy rozmawiać, długo siedziałam w fotelu. Gapiłam się na pustą podłogę, a w głowie kotłowały się pytania: czy była naprawdę chora? Czy to była tylko próba? Czy wiedziała, że i tak jej pomogę, cokolwiek by napisała?

Może to było kolejne wykorzystanie. Może znów zostałam tylko opcją awaryjną. Ale przecież ona była moim dzieckiem. A matka nie ma opcji awaryjnej. Ma tylko jedno serce, które albo bije, albo nie.

Nic nie rozumiałam

Minął tydzień. Siódmy dzień od tamtej wiadomości. Pogoda się zmieniła, słońce znów wyglądało zza chmur, a ja, jak co rano, zajrzałam do telefonu. Tym razem nie było już ekscytacji, ani nadziei. Robiłam to z przyzwyczajenia – tak, jak sprawdza się termometr, choć i tak wiadomo, że będzie zimno.

Zobaczyłam powiadomienie z banku. Zwrot. Osiem tysięcy. Tytuł przelewu: „Przepraszam. I dziękuję”. Oddała je?

Nie ruszyłam się z miejsca. Patrzyłam na ekran, jakby to nie były moje pieniądze, jakby to nie był mój telefon. Trzymałam go w dłoni i nie wiedziałam, co mam zrobić. Poczułam, że coś we mnie drży. Nie płakałam. Jeszcze nie. Ale wiedziałam, że łzy są blisko.

Usiadłam na kanapie. Oparłam się i zsunęłam okulary na nos, żeby widzieć wyraźnie. Znałam ten telefon od lat, ale jeszcze nigdy nie wydawał mi się tak ciężki.

Nie wiem, co czułam. Może ulgę. Może złość. Może wszystko naraz. Łzy przyszły same. Nie gwałtowne. Ciche. Powolne. Tyle miesięcy czekania, a kiedy wreszcie przyszło coś, co mogłoby być odpowiedzią – nie umiałam tego przyjąć.

To mogło być wszystko. Przepraszam i dziękuję – jak otwarta furtka. Albo jak zamknięcie. Może chciała się odwdzięczyć i domknąć sprawę. Może chciała tylko, żebym wiedziała, że pamięta. Może była naprawdę chora. A może nie.

Nie zadzwoniłam. Nie odpisałam. Nie chciałam się narzucać. Nie po tym wszystkim. Ale przestałam sprawdzać media społecznościowe. Przestałam codziennie wchodzić na jej profil.

Wiedziałam jedno. Nie wiem, czy zadzwoni. Ale wiem, że pamięta. I że nie udaje już, że mnie nie ma.

Coś się zmieniło

Odtąd wszystko wyglądało podobnie, ale czułam, że coś się zmieniło. Nadal budziłam się wcześnie, nadal podlewałam pelargonie, ale nie patrzyłam już nerwowo na ekran telefonu. Nauczyłam się nie wypatrywać jej głosu. Przestałam liczyć dni ciszy.

Osiem tysięcy wróciło na moje konto, ale nie to miało dla mnie największe znaczenie. Dla mnie ważne było to, że coś napisała. Cokolwiek. Nie zniknęła bez słowa. Nie udawała. A jeśli było w tym choć odrobinę prawdy – jeśli faktycznie czegoś potrzebowała – to znaczy, że nadal wiedziała, gdzie jestem. Nadal pamiętała, że ja tu jestem.

Nie mówiłam nikomu o przelewie zwrotnym. Nawet Zofii. To był nasz moment. Mój i Natalii. Cichy, może niedokończony, ale mój.

Odłożyłam telefon, zrobiłam sobie herbatę i usiadłam przy oknie. Na balkonie wiatr poruszał firanką, a pelargonie lekko się kołysały. Może to jeszcze nie był powrót. Może nawet nie początek. Ale już nie czułam się jak duch w jej życiu. Cisza została. Ale nie była już taka sama.

Teresa, 61 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama