Reklama

Kochanego ciałka nigdy za wiele. Wściekałem się, gdy mama tak mówiła do mnie – dwunastolatka ważącego grubo ponad normę. A teraz? Gdybym wtedy wiedział, że dziś moja tusza opłaci mi rachunki i zapełni lodówkę, prosiłbym za każdym razem o dokładkę.

Reklama

Tak, jestem gruby, i wcale nie zamierzam się załamywać z tego powodu. Wychodzę z założenia, że akceptacja samego siebie to podstawa. Co do kobiet, one generalnie na to nie patrzą. Facet, choćby najpiękniejszy i najbogatszy, będzie nie do zniesienia, jeśli nie zdoła zabawić dziewczyny. A ja? Próżno mnie szukać w zestawieniu stu najseksowniejszych czy w rankingu najbogatszych, ale dziewczyny się ze mną nie nudzą. Wprawdzie rzadko która chce ode mnie czegoś więcej niż przyjaźni, jednak czasem trafi się wyjątek. Raz nawet otarło się o ślub.

Chciałem być kochany

To miało miejsce na studiach. Marzena nie była pięknością, raczej nieśmiała, ubrana zawsze w grube swetry, nawet w lecie. Cicha, niepozorna, uczyła się średnio. Ale ja nie potrzebowałem dziewczyny z rozkładówki, lecz takiej, która by mnie kochała i której nie przeszkadzałoby u faceta kilka kilogramów nadwagi i zarost rosnący w tempie chińskich wieżowców. Marzena była taką dziewczyną.

Potrafiliśmy spędzić cały dzień, nie robiąc właściwie niczego konkretnego, śmiejąc się do rozpuku i ciesząc własnym towarzystwem. Ile współczesnych par raduje się bez powodu, nie goniąc za rozrywką w dyskotekach czy kinach? Dostaliśmy dar od losu, cud do wykorzystania... Choć była to moja pierwsza dziewczyna, chciałem, by okazała się ostatnią.

Stało się inaczej. Na trzecim roku, kiedy zamierzałem się jej oświadczyć, oznajmiła, że jest w ciąży, dziecko nie jest moje, a ona odchodzi. Więcej jej nie widziałem. To było osiem lat temu...

Zobacz także

Co zrobiłem źle? Czemu mnie zdradziła? Nie wiem. Nie raczyła mi tego powiedzieć. Po wszystkim naturalnie byłem mocno rozbity, ale czas leczy rany... W końcu uznałem, że widocznie tak miało być, i zacząłem żyć na nowo.

Okazuje się, że obrotny człowiek z nadwagą może mieć całkiem ciekawe perspektywy pracy. Wszystkie reklamy kiepskiego żarcia, w których udaję, że nic innego w życiu nie jem, programy społeczne ostrzegające młodzież przed skutkami niewłaściwej diety i tak dalej. Oprócz tego dorabiam jako komik, tak zwany stand-upowy.

Najbardziej jednak lubię sezon świąteczny, kiedy wkładam czerwony strój, przyklejam białą brodę i zabawiam dzieci jako święty Mikołaj w centrach handlowych albo przychodzę do domów z konkretnymi prezentami. Prędzej czy później dowiedzą się prawdy o szczodrym świętym, ale nie ode mnie. Moi pracodawcy podtrzymują opinie, że niekiedy bywam do tego stopnia autentyczny, że rodzice obdarowywanych dzieci weryfikują swój system wierzeń. No dobrze, może trochę przesadzam, ale tak czy inaczej, miło słyszeć pochwały.

Dzieci zwykle się mnie bały

Duża galeria, przedświąteczny szał zakupowy, a w centrum na środku korytarza – ja. Siedziałem na wielkim, złotym tronie, ubrany w czerwony kostium. Obok mnie spoczywał wypchany przypadkowymi prezentami worek, przede mną stał niewielki tłumek dzieciaków. Maluchy podchodziły po kolei, siadały mi – przeważnie z pewnym oporem – na kolanach i w przeciwieństwie do ich rozradowanych matek nie bawiły się zbyt dobrze. Często widzę spojrzenia dzieci posyłane rodzicom, mówiące: „Sama usiądź temu panu na kolanach!”. Doskonale to rozumiem, też bym nie usiadł obcemu facetowi na kolanach, nawet gdybym miał dostać za to jakiś gadżet.

Najtrudniej jest zawsze z pierwszym dzieckiem. Ani ono nie wie, ani ja, co nas czeka. Niekiedy trafia się odważny ancymon, którego nie trzeba prosić, żeby podszedł do tego pana z brodą, wskoczył mu na kolana i bezczelnie kłamał, że cały rok był grzeczny. Z takimi jest wesoło. Czasami jednak stoi przede mną grupka przestraszonych dzieciaków, których troskliwi rodzice popychają w moją stronę. Wtedy bywa ciężko.

Tego dnia od razu podszedł do mnie dziwnie smutny, jasnowłosy chłopczyk. Miałem wrażenie, że skądś go znam, choć jednocześnie mógłbym przysiąc, że w życiu go nie widziałem. Usiadł mi na kolanach bez oporów, ale też bez entuzjazmu.

– Ho, ho, ho! – Prawdę powiedziawszy, najbardziej w mojej pracy nie znoszę tego durnego okrzyku. – Jak ci na imię, chłopczyku?

– Damian.

– A ile masz lat?

– Osiem, panie Mikołaju.

Osiem… tyle by miało moje dziecko, gdyby Marzena nie odeszła.

– Piszesz czasem listy do mnie? – spytałem przyjaźnie.

– Kiedyś napisałem, jak pani nauczyła nas wszystkich literek, ale nie odpisałeś.

Ale wtopa… Dobrze, że całą twarz zasłaniała mi broda; nikt nie zobaczył mojej konsternacji. Musiałem improwizować.

– Damianku, Mikołaj nie odpowiada na listy pisemnie, tylko spełnia marzenia.

– Ale moje marzenie jeszcze się nie spełniło – zaripostował chłopiec.

Znowu poczułem się, jakbym dostał prztyczka w nos. Rezolutny dzieciak. Ciekawe, po kim taki wygadany?

– Jakie jest twoje marzenie? – spytałem.

– Wiem, że nie dostałeś mojego listu. Gdybyś go dostał, toby się spełniło. Mikołaju – nachylił się i szepnął mi do ucha, jednocześnie przytulając się – chciałbym, żeby moja mama przestała płakać w nocy.

Coś ścisnęło mnie za gardło. Co miałem mu powiedzieć? Jakiś banał w rodzaju: „Będzie dobrze, dziecko”? Niby co będzie dobrze? Przecież nawet nie wiedziałem, jaka jest domowa sytuacja tego chłopca. Prosi w intencji swojej mamy, więc nie jest sierotą. Obejrzałem jego ubiór – nie wyglądał biednie. Jego mama płacze… Nieszczęśliwa kobieta. Choroba? Mąż ją bije? Nie ma męża? O co mogło chodzić? – gdybałem, patrząc w smutne błękitne oczy chłopca.

– A gdzie jest twoja mamusia? – zapytałem wprost do jego ucha.

– Poszła mi coś kupić.

– I zostawiła cię tu samego?

– Zostawiła mnie pod twoją opieką. Powiedziała, że święty Mikołaj to dobry człowiek, który zawsze stara się pomóc. Dlatego cię proszę, Mikołaju, żebyś pomógł mojej mamusi. Jeśli możesz.

– Zrobię, co w mojej mocy.

No pewnie. Pomogę kobiecie, której nie znam, w sprawie, o której nie mam bladego pojęcia.

– Dziękuję! – odpowiedział chłopiec i rzucił mi się na szyję.

Zdarzyło mi się to już kilkakrotnie, ale żadne dziecko nie uścisnęło mnie tak mocno. Kiedy mnie puścił, powiedziałem: – Przyprowadź tu mamusię za pół godziny, dobrze?

– Dobrze! – wykrzyknął chłopiec, zeskoczył mi z kolan i nie czekając na prezent z worka, pobiegł szukać matki.

Zatkało mnie

Trzydzieści minut później miałem przerwę; wiadomo, Mikołaj też człowiek, musi jeść, zwłaszcza kiedy ma taki apetyt jak ja. Kiedy wróciłem, zobaczyłem koło mojego siedziska Damiana wraz z mamą. Podszedłem do nich i powiedziałem jowialnie, łykając resztki kanapki: – Dzień dobry! Ma pani bardzo sympatycznego syna. Prosił, żebym…

Zatkało mnie. Tą kobietą była moja Marzena. Zaskoczenie bliskie panice w jej wzroku świadczyło o tym, że ona też się nie spodziewała takiego spotkania. Poznała mnie, bo na przerwę zdjąłem brodę. A potem oblała się pąsem. Wstydziła się? Miała poczucie winy? Zapadła niezręczna cisza, którą przerwał Damian:

– I co, Mikołaju? Pomożesz mamusi?

– Spróbuję – bąknąłem.

A widząc rosnące zmieszanie Marzeny, przeżyłem olśnienie. Pojąłem, że to moje dziecko, że Marzena mnie okłamała. Zraniła mnie celowo, żebym nie dociekał, nie próbował jej namawiać do powrotu. A może to był test? Którego nie zdałem, bo pozwoliłem jej odejść?

– Synku, poczekaj chwilę. Mamusia musi porozmawiać z panem Mikołajem.

– Masz tu zabawkę – wyjąłem z worka przypadkową rzecz i podałem chłopcu.

– Pobaw się chwilę.

– Ale to lalka, dla dziewczyn – mruknął, więc szybko dałem mu coś dla chłopców.

Siedzieliśmy z Marzeną na ławce – bliżej niż obcy sobie ludzie, lecz nadal zachowując nieznaczny dystans. Szukałem słów, którymi mógłbym przerwać kłopotliwe milczenie.

– Dobrze wyglądasz – rzuciłem.

– Dzięki, widzę, że żarty nadal się ciebie trzymają – odparła, poprawiając sweter i potargane włosy.

– Serio, naprawdę, to znaczy… Chciałem powiedzieć, że… – westchnąłem.

Po co kręcić, lawirować, skoro chciałam jej zadać tylko jedno pytanie. Zadawałem je sobie tysiące razy.

– Czemu wtedy odeszłaś?

Milczała przez chwilę. Wiedziała, że nie ma odwrotu i musi odpowiedzieć.

– Bałam się. Nie byłam pewna… Po prostu spanikowałam.

– Dlaczego nie dałaś mi szansy? Bo on jest mój, prawda?

Kiwnęła głową, znów rumieniąc się jak piwonia. W jej oczach stanęły łzy.

– Czemu mi nie powiedziałaś? Czemu z góry skreśliłaś w roli ojca?

– Ja… nie wiem, czemu byłam takim tchórzem. Niczego bardziej nie żałowałam, ale wtedy miałam poważne obawy, czy sobie poradzisz, czy nie poczujesz się złapany w pułapkę… Ze wszystkiego żartowałeś, a dziecko to obowiązki. Boże! Byłam głupia, w końcu to zrozumiałam, oszukałam cię, odebrałam Damianowi ojca, ale im dłużej zwlekałam, by się odezwać, tym trudniej mi było.

Znowu zapadła cisza, lecz tym razem wiedziałem, co mówić. Przecież tak naprawdę nigdy nie przestałem jej kochać.

– Myślisz, że moglibyśmy spróbować… teraz?

Podniosła wzrok.

– A to możliwe? To znaczy… chciałbyś? Po tym, co zrobiłam?

– Tak – odpowiedziałem bez wahania.

Reklama

Po ośmiu latach odnalazłem szczęście tam, gdzie bym się nie spodziewał. Dostałem najpiękniejszy gwiazdkowy prezent – rodzinę. No i spełniłem marzenie małego Damiana. Jego mamusia przestała płakać po nocach. Płakała za dnia. Ze śmiechu. Jak dawniej.

Reklama
Reklama
Reklama