Reklama

Od razu wiedziałem, że powinna odrzucić to szkolenie, słowa bym nie powiedział, gdyby miała szansę wyjechać do Hiszpanii lub Francji, ale Norwegia?!

Reklama

– Nie zostawi nas, chłopie – zapewniałem sir Galahada, przecierając mu liście szmatką zwilżoną mlekiem. – Nie ma takiej opcji!

Wykąpałem się, ogoliłem, a potem przysiadłem na parapecie i gapiłem się na ulicę, zastanawiając się, z której strony się pojawi... Jeśli samochodem – od ronda, jeśli pieszo, pewnie nadejdzie z parku... Jakiś szelest odwrócił moją uwagę, obejrzałem się i zobaczyłem listek upuszczony przez sir Galahada...

– Co to za sabotaż? – zapytałem.

Przyniosłem żyletkę i naciąłem leciutko korę pod miejscem straty. Wiedziałem, że z miejsca zranienia wyrośnie nowy liść.

Zobacz także

– Posłuchaj, koleżko... Mówiłem ci sto razy, Aga powiedziała, że będzie mnie kochać tak długo, jak długo ty będziesz żył. Wiem, że fikusy są długowieczne, więc proszę, bez numerów.

Zanim ją poznałem, nie rozmawiałem z fikusami

Na początku naszego związku zdarzało mi się żartować z przekonania Agnieszki, że każda forma życia potrzebuje miłości i ciepła. Który inżynier budownictwa wierzy w takie rzeczy?!

– Nie myślałaś, żeby się przekwalifikować? – zapytałem ją kiedyś.

– Na razie nie – odparła poważnie. – Teraz zarabiam kasę, rozumiesz?

I przyznała się, że odziedziczyła po babci dom na wsi w Lubelskiem. Cudowny!

– Na remont prawie już mam – oświadczyła. – Teraz odkładam na ogród i oranżerię.

Poznaliśmy się wiosną na targach budowlanych, latem wyjechaliśmy razem na urlop, a po wakacjach sprowadziła się do mnie z całym inwentarzem, a nie było tego mało – musiałem montować szerokie parapety i nowe półki, żeby się całe to zielsko pomieściło.

To Aga go wypatrzyła, gdy jechaliśmy na urodziny jej brata.

– Stój, Michał! – aż podskoczyła na siedzenia auta. – Błagam cię, zaparkuj gdzieś tutaj.

Otworzyła drzwi i ruszyła galopem do mijanego przez nas przed chwilą śmietnika. Wiedziałem, że bywa dziwna, ale w śmieciach jeszcze nie grzebaliśmy...

– Michał! Michał! – zaczęła do mnie machać. – Chodź, to olbrzym, sama nie poradzę! Co za idiota wywalił takiego cudnego fikusa?

Próbowałem dopatrzyć się czegoś ładnego w prawie bezlistnym badylu, na moje oko podlanym ostatnio tuż po rewolucji francuskiej.

– Agnieszko – zacząłem. – To trup, kochanie. Zostaw go, kupimy ładniejszy.

– Jasne! – parsknęła mi w nos. – A ten tu umrze, prawda? Przez głupią, ludzką bezmyślność! Bierzemy go!

Zobaczysz, wyprowadzę go na ludzi – obiecywała, gdy spoceni próbowaliśmy wcisnąć donicę z badylem do auta. – Sam się przekonasz, co robi odrobina miłości!

Nazwała go sir Galahadem, podlewała go, polerowała, ściągała z niego pajączki.

Ten fikus nas łączył – mieliśmy coś wspólnego.

No i był gwarancją: Agnieszka zaręczyła, że nasze uczucie będzie równie żywotne jak on. A potem moja dziewczyna dostała z pracy propozycję trzymiesięcznego szkolenia w Norwegii. Ogromna szansa, prestiż i kasa...

– Minie, jak z bicza trzasł – zapewniała. – Nawet nie zauważysz, tylko pamiętaj, opiekuj się roślinami.

Mejle przychodziły jeden po drugim, potem zapadła cisza. I nagle ten list, w który nie mogłem, nadal nie mogę uwierzyć… Pisała, że przeprasza, ale poznała kogoś i nie zamierza wracać.

Spędziłem całą noc przy komputerze, tłumacząc w mejlu, że nikt nie pokocha jej jak ja! Odpisała krótko, że muszę zrozumieć i, jeśli pragnę jej szczęścia, pogodzić się z faktami.

Byłem pewien, że to jakiś spadek formy, chwilowy, a znając zdrowy rozsądek, którym Agnieszka mogła się poszczycić, spodziewałem się jej lada dzień. Czekaliśmy z sir Galahadem wiernie.

– Wróci, prawda? – zapytałem fikusa, a on w odpowiedzi zrzucił na parkiet kolejny liść. Sięgałem właśnie po żyletkę, gdy zadzwonił telefon. To był brat Agi.

– Cześć, Michał – zaczął sztucznie wesołym głosem. – Co słychać? Trzymasz się jakoś?

– Hm… – mruknąłem.

– Na Boga, przestań gadać z tym fikusem i wróć do żywych – wybuchnął znienacka.

– Pomyśl, co my mamy zrobić? Aga przysłała zaproszenie na ślub do Oslo, matka od zmysłów odchodzi! Czy ty sobie...

Wyłączyłem komórkę i spojrzałem na sir Galahada, leżały pod nim kolejne dwa listki.

– Umierasz? – zapytałem.

Wieczorem ostrożnie wyniosłem go na śmietnik i postawiłem koło murku. Ładnie wyglądał w świetle zachodzącego słońca.

– Mam nadzieję, że cię przygarną, stary – powiedziałem na pożegnanie.

Powlokłem się z powrotem i usiadłem przy komputerze. Napisałem instrukcję obsługi sir Galahada: o polerowaniu mlekiem, podlewaniu miękką, odwapnioną wodą... Wydrukowałem tekst i poszedłem znów do śmietnika, żeby go przymocować. Ale rośliny już tam nie było.

Reklama

– Żegnaj, sir Galahadzie – szepnąłem w ciemność. – Mam nadzieję, że przynajmniej ty będziesz miał szczęście.

Reklama
Reklama
Reklama