Reklama

Jeśli człowiek coś przyrzeka, to nie po to, żeby potem się z tego wycofywać przy pierwszym kryzysie. A dziś? Wystarczy, że komuś się „odechce”, „przestanie czuć”, „znudzi się” i już wszystko można przekreślić. Tak właśnie zrobiła moja córka. Julia zostawiła Pawła – męża, ojca jej dzieci, porządnego człowieka, z którym przeżyła dwadzieścia lat. I nie dlatego, że ją zdradził czy pił. Nie, po prostu... „coś się wypaliło”. Ręce mi opadły. Rozwód bez powodu to dla mnie fanaberia, nie tragedia. Przez całe życie uczyłam ją odpowiedzialności. Małżeństwo to nie jakaś emocjonalna gra komputerowa, gdzie można wcisnąć „reset”, jak przeczytałam, gdzieś w gazecie. A Julia – zamiast zawalczyć o rodzinę – postanowiła, że będzie „szczęśliwa”. Dobre sobie. I niech mi nikt nie mówi, że to nie moja sprawa. To przecież moja rodzina. Albo raczej... była.

Reklama

Zaczęłam traktować córkę jak obcą

Pamiętam, jak kiedyś siadaliśmy razem do stołu – Julia, Paweł, dzieci. Spokój. Paweł zawsze pomagał przy zmywaniu, a jak Zosia miała gorączkę, to on jechał w nocy do apteki. Idealny? Nie. Ale porządny. A teraz? Teraz moja córka mówi mi, że się rozstali. Tak, po prostu – „rozstali się”.

– Mamo, nie chcę o tym rozmawiać – powiedziała, kiedy próbowałam z niej coś wyciągnąć.

– Nie chcesz, bo wiesz, że nie masz racji – odpowiedziałam chłodno.

– To nie tak... My się po prostu nie rozumieliśmy już od lat.

– Ależ się rozumieliście, tylko nie chciało ci się próbować.

Milczała. Wzrok wbity w podłogę. Jak dziecko przyłapane na kradzieży cukierka.

– I dzieci? Co z nimi? Pomyślałaś o Zosi, o Kubie?

– One sobie poradzą – wymamrotała. – Lepiej mieć dwoje spokojnych rodziców osobno niż sfrustrowanych razem.

Parsknęłam śmiechem. Gorzko.

– To sobie zapamiętam. „Spokojnych osobno”. Twoja babka by cię zdzieliła ścierką za takie mądrości.

Po tamtej rozmowie coś pękło. Zaczęłam traktować Julię jak kogoś obcego. Niby rozmawiałyśmy, ale już bez czułości. Tylko z wnukami próbowałam utrzymać więź. Ale i tam... coś się rozjeżdżało. Julia przestała mówić o Pawle. Jakby nigdy nie istniał. Jakby chciała wymazać go z historii. A ja? Ja nie zamierzałam na to pozwolić.

Nie zamierzałam zapomnieć o zięciu

Rocznica ich ślubu przypadała szóstego czerwca. Dzień jak co dzień dla Julii, zapewne. Ale nie dla mnie. Wstałam wcześnie, upiekłam sernik, ten, który zawsze lubił Paweł. Zosia pomagała przy kruchym cieście, Kuba rozbijał jajka. Nie pytali za dużo. Jeszcze. Wyciągnęłam z szafy album. Ich ślub – Julia w skromnej sukni, Paweł spięty, ale szczęśliwy. Pokazałam dzieciom zdjęcie.

– To wasza mama i tata. W dzień, w którym zostali rodziną. Prawdziwą – powiedziałam, z namaszczeniem obracając kartkę.

Zosia spojrzała niepewnie.

– Ale przecież... mama mówi, że to już nie jest ważne.

– Dziecko – przerwałam jej – to jest najważniejsze. Bo to był jedyny prawdziwy tata. I jedyny ślub.

Kuba pokiwał głową. On jeszcze się nie buntował. Jeszcze słuchał.

– A Jacek? – spytał cicho.

Zamieszałam łyżką w cieście, udając, że nie usłyszałam. Bo ja Jacka nie znałam. I nie chciałam znać.

To jest dzień, który trzeba zapamiętać. Mama może zapomnieć. Ale wy nie powinniście – powiedziałam twardo.

Wieczorem zjedliśmy tort. Dzieci trochę skrępowane, ale grzeczne. Otworzyłam wino. Sama wypiłam kieliszek za Pawła. Za jedynego mężczyznę, który miał odwagę w tej rodzinie wytrwać. Nawet jeśli teraz o nim milczą. Ja nie zamierzałam.

Ja z jej ojcem też miałam ciężko

Julia przyszła trzy dni później. Bez zapowiedzi. Drzwi ledwo zdążyłam otworzyć, a już była w przedpokoju. Nie zdjęła nawet płaszcza. Zobaczyłam w jej oczach złość. Taką, której nie widziałam od lat.

– Co ty im nagadałaś, mamo? – rzuciła bez powitania.

– Tylko to, co prawda. Że ich tata to Paweł. A nie jakiś tymczasowy Jacek.

– Tymczasowy? – zaśmiała się, ale w tym śmiechu nie było ani krzty rozbawienia. – Ty naprawdę uważasz, że masz prawo mówić im takie rzeczy?

– A ty uważasz, że masz prawo udawać, że nic się nie stało? Że Paweł to przeszłość? On ich wychował!

– Mamo, ja z nim nie mogłam już żyć!

– A ja z twoim ojcem mogłam? Myślisz, że było łatwo? Ale nie uciekłam. Bo rodzina to nie jest wybór, kiedy ci pasuje.

Julia zacisnęła usta. Przez chwilę milczała, potem uniosła głos:

– To nie ty siedziałaś z nim przy stole. To nie ty znosiłaś te miesiące, w których się nie odzywał. Tylko patrzył, jakby mnie nie było.

– A ty? Ty od razu musiałaś to naprawić nowym „projektem partnerskim”? – zapytałam, celowo złośliwie.

Patrzyła na mnie dłuższą chwilę. Potem wyszeptała:

– Wiesz co? Już rozumiem, dlaczego nigdy nie rozmawiałyśmy jak matka z córką.

I wyszła.

Przestali mnie odwiedzać

Od tamtej rozmowy Julia nie zadzwoniła. Ani razu. Dzieci też nie przyszły. Najpierw czekałam. Piekłam ich ulubione ciastka. Ustawiałam przy stole trzy filiżanki. Potem zrezygnowałam – zostawiłam wszystko nietknięte, jak relikwie. Wieczorami siadałam w kuchni i wspominałam swoje małżeństwo. Ojciec Julii nie był aniołem. Potrafił zatrzasnąć drzwi tak, że szyby dzwoniły. Ale wracał. I trwał. A ja trwałam z nim. Nikt mi nie wmówi, że miłość to tylko uśmiechy. Prawdziwe uczucie to decyzja. Czasem bolesna, zawsze odpowiedzialna.

Zaczęłam pisać listy do Zosi i Kuby. Nie wysyłałam ich. Byłam zbyt dumna. Ale w jednym z nich, tym schowanym głęboko w szufladzie, napisałam:

– Może kiedyś zrozumiecie, że ktoś musiał przypomnieć wam, kim był wasz ojciec. I że to, co prawdziwe, nie znika z powodu jednego podpisu.

Czasem wyobrażałam sobie, że przychodzą. Zosia z pytaniem, Kuba z uśmiechem. A ja wtedy wkładam fartuch i mówię:

– No, nareszcie. Myślałam, że zapomnieliście o starej babci.

Ale nikt nie przyszedł.

Z sąsiadką z parteru rozmawiałam raz – rzuciła, że „te dzisiejsze młode to teraz wszystko kończą, zanim się zacznie”. Uśmiechnęłam się. Przynajmniej ktoś jeszcze pamiętał, jak wygląda stałość.

Święta spędziłam w samotności

Zbliżały się święta i wszystko we mnie krzyczało, żeby nie dekorować domu. Ale ręce robiły swoje. Odruch. Wyjęłam stroik, który Paweł przyniósł kiedyś z Zosią ze szkolnego kiermaszu. Oczywiście, że jeszcze go mam. Tak jak kartki z dziecięcym bazgrołkiem: „Dla babci, bo jesteś najfajniejsza”. Dziś już nikt takich nie wysyła.

Upiekłam makowiec. Tylko jeden. Barszcz zrobiłam dzień wcześniej, jak zawsze. Uszka – ręcznie lepione, każde równiutkie jak spod sztancy. W kuchni unosił się zapach, który kiedyś znaczył wspólnotę. Teraz był tylko wyblakłym wspomnieniem. Ustawiłam stół. Biały obrus wyprasowany i wykrochmalony na sztywno. Na środku stroik. Cztery nakrycia. Tak, cztery. Dla mnie, Zosi, Kuby... i dla ciszy. Ten czwarty talerz był najcięższy.

Gdy zapaliłam świece, przez chwilę wyobraziłam sobie, że słyszę śmiech. Zosia opowiada coś z klasy, Kuba sięga po piernik. A Julia mówi, że coś jest za słone. Śniło mi się to wiele razy. Teraz nie mogłam spać. Sama ze sobą podzieliłam się opłatkiem. Tak, wiem – śmieszne. Ale przecież nawet samotność zasługuje na ten gest. Po kolacji napiłam się kompotu z suszu, jak zawsze.

Gdy minęła dwudziesta, zgasiłam światła. Kolędy nie brzmiały dziś jak kiedyś. „Wśród nocnej ciszy” – śpiewał chór w telewizji. Idealnie trafione.

– No cóż – westchnęłam – przynajmniej nie muszę udawać.

Zamknęłam dom na dwa zamki. A potem i serce – na trzy.

Nie uroniłam ani jednej łzy

Czas płynie. Po świętach wszystko wróciło do codziennego milczenia. Julia się nie odezwała. Dzieci – też nie. Sąsiadka z trzeciego piętra rzuciła mi między drzwiami, że „młodzi teraz mają swoje światy”. Uśmiechnęłam się, ale w środku czułam tylko chłód.

Nie wiem, co Julia im opowiada. Może, że jestem złośliwa, że trzymam się przeszłości. Może, że nie rozumiem. Ale ja wszystko rozumiem. Rozumiem, że wygodniej jest zbudować nowy porządek niż naprawiać stary. Tylko że nowy nie znaczy lepszy. I na pewno nie znaczy prawdziwy. Paweł był ich ojcem. Był częścią tej rodziny. I nie można go wymazać, bo komuś się przestało chcieć. Można udawać, można przemilczeć, ale prawda zostaje.

Może kiedyś Zosia zapyta, czemu babcia nie przychodziła. Może Kuba coś przeczyta w starym liście. A może nigdy się nie dowiedzą, że ktoś tu trwał. Że ktoś nie przestał pamiętać. Nie płaczę. Nie jestem z tych. Przez całe życie nie potrzebowałam współczucia. Teraz też nie. Mam herbatę, stare zdjęcia, swoją pamięć. I przekonanie, że zrobiłam, co trzeba.

Może nie mam już rodziny. Ale mam prawdę.

A w moim wieku, to i tak więcej, niż ma większość ludzi.

Aniela, 72 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama