Reklama

Sześćdziesiątka to niemało dla kobiety, ale moja mama wyglądała na co najmniej dziesięć lat mniej. I to bez żadnych operacji plastycznych. Na dodatek miała mnóstwo energii – po prostu dynamit w nogach, wszędzie było jej pełno. Od rana do popołudnia w sądzie, a później zaraz na fitness, na rower albo na zajęcia z fotografii. Miała mnóstwo pasji, nigdy się nie nudziła. Z wiekiem nie zwalniała tempa. Mimo że ojciec odszedł od nas wiele lat wcześniej, nie znalazła sobie nowego partnera. Ale nie czuła się samotna. Miała mnóstwo przyjaciół i adoratorów. To ona wpoiła we mnie myśl, że pewności siebie można się nauczyć.

Reklama

– Nie każdy rodzi się przebojowym, kochanie – powtarzała. – A poczucie własnej wartości jest jak jazda na rowerze. Po prostu trzeba się go nauczyć. I nigdy nie wolno się poddawać ani żyć byle jak.

Mimo dużej różnicy wieku byłyśmy przyjaciółkami. Mama pracowała jako sędzia w sądzie okręgowym. Drobna kobietka wsadzała do więzienia kryminalistów. Nie bała się ich, nie ulegała naciskom.

– Dziecko – mówiła – zasada w tym zawodzie jest prosta. Albo ja się będę ich bała, albo oni mnie.

I trzymała się tego zawsze. Pamiętam jak któregoś wieczoru, kiedy przyjechałam do niej na weekend z Krakowa, zaprosiła mnie na kolację do bardzo eleganckiej restauracji. Weszłyśmy, a cały środek sali zajmowali lokalni gangsterzy ze swoimi rodzinami. Świętowali chyba urodziny jednego z nich. Kilku z nich mama skazała wiele lat temu. Gdy weszłyśmy, wszyscy nagle zamilkli i zmierzyli nas lodowatym wzrokiem. Przestraszyłam się, chciałam uciekać, poprosiłam mamę, żebyśmy zmieniły lokal.

Zobacz także

– W żadnym wypadku – powiedziała ostro. – No, jeszcze tego by brakowało, żeby przestępcy dyktowali mi, gdzie mam jeść kolację z córką – przepchnęła się między ich krzesłami i zajęła stolik w pobliżu.

Ten wypad w góry to też był jej pomysł.

– Mamo, właśnie skończyłam ciężką sesję egzaminacyjną – tłumaczyłam jej przez telefon. – Jestem potwornie zmęczona. Najchętniej nie ruszałabym się z domu i przeleżała ten wolny tydzień na kanapie, oglądając głupie seriale.

– Chyba żartujesz? – zdziwiła się. – Ile ty masz lat? Nie wiesz, że najlepszym odpoczynkiem jest zmiana aktywności? Skoro przez ostatni miesiąc siedziałaś kołkiem przy biurku i wkuwałaś, to teraz przyda ci się trochę wysiłku fizycznego. Zarezerwowałam już dla nas pokój w pensjonacie w Zakopanem. Odmowy nie przyjmuję!

Z dnia na dzień noga bolała ją bardziej

Już na drugi dzień po przyjeździe zauważyłam, że mama wygląda inaczej niż zwykle. Jakby była przemęczona, rozbita.

– Chyba jestem bardzo blada – powiedziała rano, stojąc przed lustrem. – Ale to żaden problem – dodała. – Trochę samoopalacza i już będę miała zdrowszy kolor. Zresztą pewnie też opalę się na stoku i wszystko wróci do normy.

– Mamo, przecież to nie chodzi o to, jak wyglądasz, tylko jak się czujesz – zmartwiłam się. – Idź do lekarza, proszę. Jesteś może przemęczona albo masz jakąś infekcję. Kiedy ostatnio robiłaś sobie badania krwi? – zapytałam.

Tak długo ją męczyłam, że w końcu obiecała mi, że pójdzie do lekarza zaraz po naszym powrocie z nart. Następnego dnia zaczęła narzekać na ból nogi.

– Pewnie gdzieś się uderzyłam na stoku – powiedziała, rozmasowując sobie kostkę. – Ale dziwne, że nie ma siniaka…

Wzięła dwie pigułki przeciwbólowe i jak zwykle stała już w gotowości do wypadu na wieczorny spacer. Odbiłyśmy trochę od Krupówek. Miałam dość tego dzikiego tłumu, gwaru, migoczących światełek i atakujących mnie ludzi w przebraniu niedźwiedzi, którzy uparcie namawiali nas do zdjęć. Był piękny wieczór. Lekki mrozek, bezchmurne niebo usiane tysiącami gwiazd. Spacerowałyśmy z mamą po bocznych uliczkach Zakopanego.

Zobaczyłam tę starą kobietę na przejściu dla pieszych. Była dziwnie ubrana. Raczej przebrana. Miała długą spódnicę, kraciasty, zniszczony płaszcz i czarną chustę na głowie. Stała o lasce po przeciwnej stronie ulicy, czekała na zielone światło. Było ciemno, ale z daleka widziałam, że wbija wzrok w mamę. Trwało to nienaturalnie długo. W końcu zmieniło się światło, ruszyłyśmy do przodu.

Stara kobieta, mijając nas, złapała mamę za ramię. Spojrzały na siebie. Po chwili staruszka skierowała wzrok na mnie. Oblał mnie zimny pot. W jej oczach było coś tak przenikliwego i przerażającego, jakbym widziała potwora.

– Nie bój się – zwróciła się do mojej mamy. – Spotkamy się. Już niedługo. Usiądziemy, porozmawiamy.

– Przepraszam, ale pani mnie z kimś pomyliła – mama nie wyglądała na wystraszoną ani speszoną. – Ale życzę pani miłego wieczoru – dodała.

Kobieta odeszła, a mama zaczęła jakiś zupełnie nowy temat. Jakby to, co się stało, nie było niczym nadzwyczajnym.

Trzy dni później zaraz po zejściu ze stoku pojechałyśmy na pocztę w centrum Zakopanego. Mama miała tam coś do odebrania. W urzędzie było sporo ludzi, zrobiło mi się duszno, powiedziałam, że zaczekam na zewnątrz. Wyciągnęłam z kieszeni telefon, zaczęłam odpisywać na SMS-a koleżance. W pewnej chwili poczułam, że ktoś stoi obok mnie, bardzo blisko. Odwróciłam głowę i wypuściłam telefon z rąk. To była ona! Stała tuż przy mnie, ale patrzyła gdzieś obok, przed siebie. Schyliłam się po telefon, wtedy ona odwróciła się w moją stronę.

– Będzie szybko, bez bólu i strachu – powiedziała, patrząc na mnie przeszywającym wzrokiem. – Ale nie przyjedziesz tu więcej, żeby uniknąć cierpienia.

Nie wiem dlaczego, ale natychmiast zrozumiałam, o co jej chodzi. Mówiła jakimś szyfrem, lecz ja czułam, jakbym go znała. Byłam wściekła na tę kobietę, chciałam odejść albo rzucić się na nią i ukarać za te przepowiednie, które wygłaszała. Ale nie mogłam nic zrobić. W końcu ona sama odwróciła się i poszła.

Liczba białych krwinek jak po latach choroby

Kategorycznie zażądałam od mamy skrócenia naszych ferii. Chciałam jak najszybciej wrócić z nią do domu rodzinnego i zmusić ją do zrobienia badań. Jeszcze nigdy w życiu nie byłam tak stanowcza, bo mama się w końcu poddała. Chyba też sama chciała zobaczyć się z lekarzem, ponieważ noga w kostce i biodro bolały ją coraz bardziej.

– Aniu, musimy chyba powtórzyć tę morfologię – powiedział do niej wystraszony pan Andrzej, lekarz rodzinny, do którego od lat chodziłyśmy obie z mamą. – To jest na pewno błąd, taki wynik jest niemal niemożliwy. .

Mama powtórzyła badania. Za tydzień leżała już w szpitalu z diagnozą... Byłam w szoku. Nie wróciłam do Krakowa, choć zaczął się nowy semestr na uczelni. Próbowałam zdobyć kontakt do najlepszych lekarzy w stolicy, znajomi pomagali mi jak mogli. W ciągu tygodnia ze zdrowej, energicznej osoby mama stała się pacjentką najpoważniejszego oddziału w szpitalu. Ale o dziwo, nadal czuła się nie najgorzej.

– Dziecko, ja cały czas w to nie wierzę – powtarzała uparcie. – Przecież czułam się do tej pory dobrze, nadal się czuję, gdyby nie ta noga… A podobno mam tyle białych krwinek, co ludzie po kilku latach choroby. To bardzo dziwne.

Lekarze mnie pocieszali.

– Musimy jeszcze poczekać na resztę badań – mówił profesor, który zajmował się mamą. – Proszę na razie jechać do siebie, do Krakowa. Pani mama tu jeszcze u nas trochę poleży. Będziemy o wszystkim informować na bieżąco. Nie ma powodów, żeby zaniedbywała pani teraz studia. Być może później będzie trzeba wziąć urlop dziekański, by zająć się mamą w domu.

Zdążyłam dojechać do Krakowa, gdy odebrałam ten telefon. Mama zmarła. Od diagnozy do śmierci upłynęły niecałe dwa tygodnie. Szok! Ziemia usunęła mi się spod nóg. Nie mogłam w to uwierzyć. Nie byłam przygotowana ani na chorobę mamy, ani na tak błyskawiczne jej odejście.

Reklama

Pierwszego miesiąca po jej śmierci zupełnie nie pamiętam. Przeżyłam go chyba tylko dzięki lekom uspokajającym i nasennym. Byłam otępiała, ale nie czułam bólu. Prawdziwa żałoba przyszła kilka miesięcy później, kiedy ochłonęłam i dotarło do mnie, że straciłam jedyną naprawdę bliską mi osobę. Wtedy też przypomniałam sobie o tej staruszce z Zakopanego. Przepowiedziała śmierć mojej mamy. Sama była jak śmierć. Ale w chwilach największej tęsknoty i żalu przypominam sobie słowa, że „będzie szybko, bez bólu i strachu”. I pocieszam się, że mama odeszła spokojnie.

Reklama
Reklama
Reklama