Reklama

Marcin wrócił któregoś dnia z pracy i przyniósł nam prezent. Kilka przepysznych pralin, ze smakowitym nadzieniem. Poczęstował nas, a gdy się zajadaliśmy, nagle coś mnie tknęło.

Reklama

– Słuchaj, ale ty jeszcze nie dostałeś wypłaty, więc skąd te czekoladki?

– No... – zawahał się. – No, z firmy...

– Dostaliście w ramach wynagrodzenia? – zdziwiła się moja żona.

– No... – znów wahanie. – Nie do końca. Dziś szła produkcja na eksport, wziąłem kilka i wsadziłem pod kitel...

Jedzona właśnie czekoladka naraz urosła mi w ustach.

– Czyli ty je... ukradłeś? – wydusiłem.

– Zaraz „ukradłeś” – obruszył się. – Wziąłem parę, które miały wrócić do przepakowywania. Ja je niosłem i kilka... no, kilka sobie schowałem.

– Czyli je ukradłeś – podsumowała moja żona. – Bo jak to inaczej nazwać?

Marcin siedział jak skazaniec z nosem spuszczonym na kwintę. Nagle, zupełnie niespodziewanie, odezwała się moja babcia.

– Wiesz, Jacusiu – powiedziała do mnie. – Podoba mi się twoja etyczna postawa. Ale w takim razie i mnie musisz nazwać złodziejką...

– Babciu, a ty co znów zmalowałaś? – przeraziła się moja żona.

– Ostatnio... nic – odparła z miną niewiniątka. – Ale muszę się przyznać, że kradłam przez cztery lata prawie dzień w dzień. I nie zostałam złapana!

Nigdy nie posądzałbym babuni o takie rzeczy...

Kilka minut później babcia zaczęła snuć swoją opowieść:

– To był rok czterdziesty albo czterdziesty pierwszy. Miałam szesnaście lat, mieszkaliśmy w Ostrowcu. Cała Polska znajdowała się pod niemiecką okupacją. Ludzie żyli w strachu i w niedostatku, bo bieda była ogromna. Wszystko szło na zaopatrzenie niemieckiej armii. Dla nas, Polaków, nie zostawało praktycznie nic. Więc trzeba było sobie radzić... Jakoś... – Tu puściła do mnie oko.

– Czyli kraść? – poczułem się wywołany do odpowiedzi.

– Tak. Najnormalniej w świecie kraść. Ja dostałam wtedy pracę w fabryce cukru. Zatrudniano tam samych Polaków, ale pod nadzorem Niemców. Dyrektorem naszej cukrowni był prawdziwy drań, świnia jakich mało, nazista z wyboru i powołania. A przy wejściu i przy wyjściu były takie kontrole...

– Czemu przy wejściu? – zdziwiłem się. Zaczynała mnie wciągać ta historia.

– Przy wejściu dlatego, żeby nikt nie wniósł niczego, czym można by dokonać sabotażu, czyli zatrzymać albo chociaż spowolnić produkcję. A przy wyjściu, żeby nikt niczego nie wyniósł.

– Tobie się udało! – zawołał Marcin.

– Udało? Dziecko, ja przez cztery lata ukradłam stamtąd pewnie z tonę cukru! – Zaśmiała się z satysfakcją. – Mój tata, wasz pradziadek, a twój, Marcinku, prapradziadek, był krawcem. Szył garnitury. Dla niemieckich wojskowych cywilne ciuchy stanowiły szczyt marzeń. Jednym z klientów ojca był pomocnik tego wrednego dyrektora, dość przyzwoity człowiek, chociaż też Niemiec. I on mi tę pracę załatwił.

Babcia przerwała opowieść, wypiła łyk herbaty i ciągnęła dalej.

– Cukier robiono tak samo jak dzisiaj, ale inaczej pakowano. Nie było kilogramowych torebek. Sypaliśmy cukier do pięcio- i dziesięciokilowych worków z płótna...

– Przecież takiego wora nie da się wynieść tak, żeby nikt się nie zorientował – oświadczył Marcin.

Babcia tylko uśmiechnęła się chytrze.

– Całego worka to nie – zgodziła się. – Ale pół kilograma...?

– Nawet pół kilograma – upierał się mój syn. – Niby jak, w kieszeniach?

– No, prawie... Mój ojciec był przecie krawcem. A ja miałam taki prochowiec, aż za kolana, trochę za duży na mnie. Tatuś przerobił mi go tak, że na zaszewce, gdzie znajdowały się guziki, zrobił głęboką i długą kieszeń. Z takim jakby lejkiem na początku. Z prawie każdego takiego worka brałam garstkę cukru i wsypywałam do ukrytej kieszeni. A tych worków przechodziło przez moje ręce kilkaset na dzień...

– Ale po co wam było tyle cukru? – zdziwiłem się.

– No przecie, że nie do jedzenia. Na handel! Wtedy pieniądze niewiele znaczyły. Liczył się towar. Więc kwitł handel wymienny. Coś za coś. Wymieniało się różne rzeczy na inne. I to wam jeszcze powiem, że tak mi dobrze szło, że więcej mieliśmy zysku z tego cukru niż z mojej i ojca roboty. – Znów się zaśmiała z dumą. – A jak co zostało, tośmy jedli chleb z cukrem, z lekka pokropiony wodą, bo masło było wtedy rarytasem, a żeby cukier nie spadał, to się go właśnie pryskało wodą i tak jadło...

A jednak za każdy czyn ponosimy konsekwencje

Zapadła dłuższa chwila ciszy. Nagle Marcin zachichotał.

– To ja już teraz rozumiem, czemu ty w ogóle nie słodzisz herbaty!

– Ano właśnie – babcia również się zaśmiała. – Obiecałam sobie, że jak tę wojnę przeżyję, to więcej cukru do ust nie wezmę. I słowa dotrzymałam.

– Czyżbyś miała wyrzuty sumienia? – zapytałem kpiąco.

Babcia tylko machnęła ręką.

– A gdzie tam! Ja już po prostu na cukier patrzeć nie mogłam!

Kiedy już wszyscy się wyśmialiśmy, babcia spojrzała z powagą na Marcina.

Reklama

– Tylko sobie nie myśl, wnusiu, że ja ciebie i twój dzisiejszy postępek usprawiedliwiam. Ja ci tylko dobrze radzę: jeżeli chcesz się zawsze cieszyć smakiem czekolady, to teraz jej nie wynoś. Bo... – tu westchnęła ciężko – teraz czasy są inne. Normalne. I kradzież to kradzież, a nie walka z okupantem. Zresztą, uwierz mi, w końcu przestanie ci ta czekolada smakować.

Reklama
Reklama
Reklama