„Moja mama to była niezła intrygantka. Ale, że mój syn wdał się w babcię, to się nie spodziewałem”
„Gdy komuś coś zabieramy, dopuszczamy się przestępstwa. Kradzież to kradzież. Ale babcia mi uświadomiła, że są sytuacje, w których można ją usprawiedliwić. Nie wiem, czy powinienem synowi puścić płazem taki występek”.
- Jacek, 65 lat
Marcin wrócił któregoś dnia z pracy i przyniósł nam prezent. Kilka przepysznych pralin, ze smakowitym nadzieniem. Poczęstował nas, a gdy się zajadaliśmy, nagle coś mnie tknęło.
– Słuchaj, ale ty jeszcze nie dostałeś wypłaty, więc skąd te czekoladki?
– No... – zawahał się. – No, z firmy...
– Dostaliście w ramach wynagrodzenia? – zdziwiła się moja żona.
– No... – znów wahanie. – Nie do końca. Dziś szła produkcja na eksport, wziąłem kilka i wsadziłem pod kitel...
Jedzona właśnie czekoladka naraz urosła mi w ustach.
– Czyli ty je... ukradłeś? – wydusiłem.
– Zaraz „ukradłeś” – obruszył się. – Wziąłem parę, które miały wrócić do przepakowywania. Ja je niosłem i kilka... no, kilka sobie schowałem.
– Czyli je ukradłeś – podsumowała moja żona. – Bo jak to inaczej nazwać?
Marcin siedział jak skazaniec z nosem spuszczonym na kwintę. Nagle, zupełnie niespodziewanie, odezwała się moja babcia.
– Wiesz, Jacusiu – powiedziała do mnie. – Podoba mi się twoja etyczna postawa. Ale w takim razie i mnie musisz nazwać złodziejką...
– Babciu, a ty co znów zmalowałaś? – przeraziła się moja żona.
– Ostatnio... nic – odparła z miną niewiniątka. – Ale muszę się przyznać, że kradłam przez cztery lata prawie dzień w dzień. I nie zostałam złapana!
Nigdy nie posądzałbym babuni o takie rzeczy...
Kilka minut później babcia zaczęła snuć swoją opowieść:
– To był rok czterdziesty albo czterdziesty pierwszy. Miałam szesnaście lat, mieszkaliśmy w Ostrowcu. Cała Polska znajdowała się pod niemiecką okupacją. Ludzie żyli w strachu i w niedostatku, bo bieda była ogromna. Wszystko szło na zaopatrzenie niemieckiej armii. Dla nas, Polaków, nie zostawało praktycznie nic. Więc trzeba było sobie radzić... Jakoś... – Tu puściła do mnie oko.
– Czyli kraść? – poczułem się wywołany do odpowiedzi.
– Tak. Najnormalniej w świecie kraść. Ja dostałam wtedy pracę w fabryce cukru. Zatrudniano tam samych Polaków, ale pod nadzorem Niemców. Dyrektorem naszej cukrowni był prawdziwy drań, świnia jakich mało, nazista z wyboru i powołania. A przy wejściu i przy wyjściu były takie kontrole...
– Czemu przy wejściu? – zdziwiłem się. Zaczynała mnie wciągać ta historia.
– Przy wejściu dlatego, żeby nikt nie wniósł niczego, czym można by dokonać sabotażu, czyli zatrzymać albo chociaż spowolnić produkcję. A przy wyjściu, żeby nikt niczego nie wyniósł.
– Tobie się udało! – zawołał Marcin.
– Udało? Dziecko, ja przez cztery lata ukradłam stamtąd pewnie z tonę cukru! – Zaśmiała się z satysfakcją. – Mój tata, wasz pradziadek, a twój, Marcinku, prapradziadek, był krawcem. Szył garnitury. Dla niemieckich wojskowych cywilne ciuchy stanowiły szczyt marzeń. Jednym z klientów ojca był pomocnik tego wrednego dyrektora, dość przyzwoity człowiek, chociaż też Niemiec. I on mi tę pracę załatwił.
Babcia przerwała opowieść, wypiła łyk herbaty i ciągnęła dalej.
– Cukier robiono tak samo jak dzisiaj, ale inaczej pakowano. Nie było kilogramowych torebek. Sypaliśmy cukier do pięcio- i dziesięciokilowych worków z płótna...
– Przecież takiego wora nie da się wynieść tak, żeby nikt się nie zorientował – oświadczył Marcin.
Babcia tylko uśmiechnęła się chytrze.
– Całego worka to nie – zgodziła się. – Ale pół kilograma...?
– Nawet pół kilograma – upierał się mój syn. – Niby jak, w kieszeniach?
– No, prawie... Mój ojciec był przecie krawcem. A ja miałam taki prochowiec, aż za kolana, trochę za duży na mnie. Tatuś przerobił mi go tak, że na zaszewce, gdzie znajdowały się guziki, zrobił głęboką i długą kieszeń. Z takim jakby lejkiem na początku. Z prawie każdego takiego worka brałam garstkę cukru i wsypywałam do ukrytej kieszeni. A tych worków przechodziło przez moje ręce kilkaset na dzień...
– Ale po co wam było tyle cukru? – zdziwiłem się.
– No przecie, że nie do jedzenia. Na handel! Wtedy pieniądze niewiele znaczyły. Liczył się towar. Więc kwitł handel wymienny. Coś za coś. Wymieniało się różne rzeczy na inne. I to wam jeszcze powiem, że tak mi dobrze szło, że więcej mieliśmy zysku z tego cukru niż z mojej i ojca roboty. – Znów się zaśmiała z dumą. – A jak co zostało, tośmy jedli chleb z cukrem, z lekka pokropiony wodą, bo masło było wtedy rarytasem, a żeby cukier nie spadał, to się go właśnie pryskało wodą i tak jadło...
A jednak za każdy czyn ponosimy konsekwencje
Zapadła dłuższa chwila ciszy. Nagle Marcin zachichotał.
– To ja już teraz rozumiem, czemu ty w ogóle nie słodzisz herbaty!
– Ano właśnie – babcia również się zaśmiała. – Obiecałam sobie, że jak tę wojnę przeżyję, to więcej cukru do ust nie wezmę. I słowa dotrzymałam.
– Czyżbyś miała wyrzuty sumienia? – zapytałem kpiąco.
Babcia tylko machnęła ręką.
– A gdzie tam! Ja już po prostu na cukier patrzeć nie mogłam!
Kiedy już wszyscy się wyśmialiśmy, babcia spojrzała z powagą na Marcina.
– Tylko sobie nie myśl, wnusiu, że ja ciebie i twój dzisiejszy postępek usprawiedliwiam. Ja ci tylko dobrze radzę: jeżeli chcesz się zawsze cieszyć smakiem czekolady, to teraz jej nie wynoś. Bo... – tu westchnęła ciężko – teraz czasy są inne. Normalne. I kradzież to kradzież, a nie walka z okupantem. Zresztą, uwierz mi, w końcu przestanie ci ta czekolada smakować.