Reklama

Gdybym miała opisać nasze małżeństwo jednym słowem, powiedziałabym: „trwałe”. Ani szczególnie namiętne, ani przesycone kłótniami. Po prostu — trwaliśmy. Ja i Kamil. Dwoje ludzi, którzy kiedyś się zakochali, a teraz są razem, bo… bo tak już wyszło. Poznaliśmy się na trzecim roku studiów. Kamil był wtedy wycofany, raczej cichy, ale miał w sobie coś, co sprawiło, że chciałam go odkrywać. Śmiał się z moich żartów, gotował lepsze obiady niż niejeden szef kuchni, a jego dłonie były zawsze ciepłe. Lubiłam, jak mnie obejmował w nocy, nawet jeśli rano bolały mnie plecy od spania w jednej pozycji.

Reklama

Po ślubie życie potoczyło się jak u wszystkich: kredyt, praca, zakupy w markecie, seriale wieczorem. Codzienność, która czasem przytłaczała, ale też była w pewnym sensie bezpieczna. Kamil nie mówił zbyt wiele, ja gadałam za dwoje. On szukał spokoju, ja – uwagi. Ale to jakoś działało. Przynajmniej tak mi się wydawało. A potem... w naszym życiu pojawiła się moja mama, Jolanta.

Nie była typową teściową z dowcipów. Nie wtrącała się, nie krytykowała. Była wdową od roku, a mimo to emanowała ciepłem. Zawsze coś przyniosła – domowe pierogi, przetwory, nową książkę, którą „koniecznie musisz przeczytać”. Na początku te jej wizyty były jak plaster na duszę – dla mnie, ale, co ważniejsze, także dla Kamila. Kiedyś, podczas jednej z kolacji we trójkę, spojrzałam na nich oboje – on słuchał jej z uwagą, ona śmiała się z jego opowieści. Poczułam ukłucie... czegoś w rodzaju niepokoju? A może zazdrości? Sama nie wiem. Wtedy to zignorowałam. Tłumaczyłam sobie: przecież to dobrze, że się dogadują. Że w końcu ktoś z rodziny go naprawdę rozumie.

Ale później... Później coraz częściej czułam, że siedzę przy tym samym stole, ale jakby nie na tych samych warunkach. Ich spojrzenia stawały się bardziej porozumiewawcze, ich rozmowy – bardziej intymne. Ja byłam gdzieś obok. Z boku. Niepotrzebna.

Czy on się zakochał w moje matce?

– Wiesz, że dziś znowu spędziłeś z moją matką więcej czasu niż ze mną? – zapytałam, próbując brzmieć spokojnie, ale głos mi drżał.

Kamil siedział na kanapie, przeglądając coś na telefonie. Nie podniósł wzroku.

– Przesadzasz – mruknął.

– Serio? Wyszłam z pracy, pojechałam po zakupy, zrobiłam obiad, zjadłam sama. Ty w tym czasie siedziałeś z mamą, piliście herbatkę i słuchaliście sobie muzyki. Ja się pytam: co tu się, do cholery, dzieje?

Podniósł głowę. W końcu. Patrzył na mnie chwilę, jakby ważył każde słowo.

– Twoja mama jest po prostu... dobrym człowiekiem. Rozmawia się z nią łatwiej niż z tobą ostatnio. W niej odnajduję spokój, którego już mi nie dajesz.

Zamknęłam oczy. Te słowa uderzyły mnie mocniej niż jakiekolwiek przekleństwo.

– Spokój? – powtórzyłam z goryczą. – Myślisz, że to jest normalne? Że mężczyzna spędza więcej czasu z teściową niż z własną żoną? Że zwierza się jej, śmieje się z nią, a żonę traktuje jak powietrze?

Wstał powoli, jakby coś w nim pękło.

– Ty ciągle jesteś zmęczona, rozdrażniona. Wszystko cię wkurza. W domu czuję napięcie. U twojej mamy... po prostu mogę być sobą.

Stałam, patrząc na niego, czując jak grunt usuwa mi się spod nóg.

Czy ty się zakochałeś w mojej matce?

– Nie mów głupstw – odpowiedział szybko, może za szybko. – To nie jest tak...

– A jak? Jak to jest? Bo ja nie rozumiem. I chyba nie chcę już rozumieć.

Nie odpowiedział. Odsunął się ode mnie, jakbyśmy byli obcymi ludźmi. W ciszy, która zapadła, słyszałam tylko własne myśli: Czy to ja się zmieniłam? Czy on zawsze taki był?

Za bardzo się do niej przywiązał

– Mamo, musimy pogadać – powiedziałam, ledwo zamykając za sobą drzwi. Jolanta siedziała przy stole, otoczona zapachem świeżo upieczonego chleba i zaparzonego rumianku. Uśmiechnęła się do mnie jak zawsze – ciepło, spokojnie, jakby nic się nie działo.

– Oczywiście, usiądź. Napijesz się herbaty?

– Nie chcę herbaty – rzuciłam ostro. – Chcę odpowiedzi.

Zaskoczona uniosła brwi, ale wciąż nie traciła tej swojej opanowanej miny.

– O co chodzi, Martuniu?

Usiadłam naprzeciw niej, czując, jak serce mi wali. Nie chciałam być tą, która krzyczy na własną matkę. Ale coś we mnie puściło.

– Wiesz dobrze, o co chodzi. Kamil i ty. To wszystko. Wasza... zażyłość. On się przed tobą otwiera bardziej niż przede mną. Śmiejecie się z rzeczy, których ja nawet nie rozumiem. Mamo, czy ty... czy ty nie widzisz, że stoisz między nami?

Zmieszała się po raz pierwszy. Jej dłonie lekko zadrżały, kiedy odstawiała kubek na spodek.

– Kochanie, nie miałam takiego zamiaru... – zaczęła cicho. – Kamil potrzebuje bliskości. Ty jesteś taka zamknięta ostatnio. My tylko rozmawiamy. On szuka w moim towarzystwie... może jakiegoś spokoju, może tego, co stracił?

– A ja co? Jestem zimna suka? – wypaliłam, a moje słowa zawisły w powietrzu jak ostry zapach chloru. Pierwszy raz w życiu powiedziałam to, co tak długo cisnęło mi się na język.

Mama zrobiła się biała jak ściana.

– Nie mów tak, błagam. Nie o sobie, nie o mnie. Marta, ja go nie kocham. Nie w ten sposób. Ale widzę, jak bardzo jest zagubiony. I… może rzeczywiście za bardzo się do mnie przywiązał. Ale nie robiłam tego celowo.

Patrzyłam na nią i po raz pierwszy nie wiedziałam, co czuję. Złość? Żal? A może wstyd?

– Może i nie celowo. Ale to się dzieje. I albo coś z tym zrobisz, mamo... albo ja zniknę.

Nie czekałam na jej odpowiedź. Wstałam i wyszłam. A za drzwiami pozwoliłam sobie na coś, czego nie robiłam od dawna – zaczęłam płakać.

Nie potrafiła mu odmówić

Wróciłam wcześniej z pracy. Nie dlatego, że coś się stało – po prostu miałam dziwne przeczucie. Niewytłumaczalne. Kiedy otworzyłam drzwi do mieszkania, z kuchni dobiegały głosy. Znajome, zbyt znajome.

Zatrzymałam się w przedpokoju. Usłyszałam Kamila.

– Może powinniśmy przestać się widywać, wszystko się rozpada – jego głos był cichy, zmęczony. Jakby mówił to do siebie.

– Nie chcę być między wami, ale nie potrafię ci odmówić – odpowiedziała mama.

Coś mnie szarpnęło od środka. Weszłam do kuchni bez pukania, bez ostrzeżenia. Kamil siedział przy stole, pochylony nad filiżanką. Mama stała obok, ręce miała splecione, jakby się modliła.

– No to rozmawiajmy, skoro tak świetnie się wam rozmawia – powiedziałam spokojnie, ale głos miałam ostry jak brzytwa.

Kamil zerwał się z miejsca.

– Marta...

– Siedź – rzuciłam. – Chcę usłyszeć wszystko. W tej chwili.

Zapadła cisza. Przysunęłam sobie krzesło i spojrzałam na nich. Na mojego męża. Na moją matkę.

– To nie romans – zaczęła Jolanta. – To nigdy nie był romans. Ale przyznaję… było w tym coś więcej niż przyjaźń.

– Coś więcej? – parsknęłam. – To jest małżeństwo czy wspólna terapia?

– Marta – wtrącił Kamil – w tym domu od dawna nie było bliskości. Tylko zimna kalkulacja i ciche wojny.

– A ona ci dała co? Ułudę? Zastępstwo za mnie?

Milczeli.

W końcu mama powiedziała, bardzo cicho:

– To był błąd. Nie powinnam być obecna w waszym małżeństwie. Ja... ja się wycofam.

Spojrzała mi w oczy. I po raz pierwszy zobaczyłam w niej coś więcej niż opanowanie – zobaczyłam ból.

– Za późno – odpowiedziałam. – Jest nas troje. O jedną osobę za dużo.

Może nigdy nie wiedziałam kim jest

Podpisywaliśmy papiery w milczeniu. W urzędzie panowała duszna cisza, jakby wszystko wokół nas wstrzymało oddech. Kamil przyjechał sam. Ja również. Nawet nie zapytał, czy chcę, żeby mnie podwiózł. Zresztą… po co miałby pytać?

– To już wszystko – powiedziała urzędniczka, odkładając długopis.

Wyszliśmy na zewnątrz. Staliśmy chwilę wśród obcych ludzi, którzy mijali nas, nie wiedząc, że jesteśmy właśnie po rozpadzie czegoś, co kiedyś było miłością.

– Nie wiem, kim teraz jesteś – powiedziałam w końcu, patrząc na niego.

Kamil unikał mojego wzroku. W końcu wzruszył ramionami.

– Może nigdy nie wiedziałaś.

Te słowa zabolały, ale już mniej niż wcześniej. Może dlatego, że było po wszystkim. Może dlatego, że wewnątrz mnie coś już dawno umarło. Dwa dni później mama wyjechała. Zostawiła list. Zwykła biała koperta, podpisana moim imieniem. Rozcięłam ją bez emocji, ale słowa, które przeczytałam, nie pozwoliły mi pozostać zupełnie obojętną.

"Nie chcę być powodem niczyjej samotności. Wiem, że zawiodłam. Nie chciałam, by tak to się potoczyło. Kamil był tylko człowiekiem, który potrzebował ciepła, a ja... za bardzo chciałam dawać. Przepraszam. Odchodzę, bo nie potrafię naprawić czegoś, co sama pośrednio zniszczyłam."

Trzymałam list w dłoni, siedząc przy kuchennym stole. Tym samym, przy którym jedliśmy wspólne kolacje. Tym, przy którym rozpadło się wszystko. Spojrzałam na puste krzesło. Kiedyś należało do Kamila. Teraz nie należało do nikogo.

Czasem udaje mi się nie płakać

Zostałam sama. Nie z dnia na dzień, nie dramatycznie — raczej tak, jak odpada stara tapeta ze ściany. Powoli, cicho, niepostrzeżenie. I kiedy się zorientowałam, że już nie mam nikogo, było za późno, by cokolwiek przytrzymać. Rano parzę kawę tylko dla siebie. Zostawiam pustą filiżankę po drugiej stronie stołu – dla rytuału. Ale już nie udaję sama przed sobą, że ktoś ją wypije. Często wychodzę z domu. Chodzę bez celu, po miejscach, które kiedyś były nasze. Park, gdzie spacerowaliśmy po kłótniach. Kawiarnia, w której płakałam, gdy mówił mi o swojej zmarłej mamie, która nigdy nie potrafiła mu okazać uczuć. Sklep z płytami, gdzie szukaliśmy „naszych piosenek”. Teraz w tych miejscach jestem tylko ja. I wspomnienia, które mnie śledzą.

Zaczęłam terapię. Na razie uczę się mówić bez zaciskania gardła. Czasem udaje mi się nie płakać po trzecim zdaniu. Postęp. Kilka dni temu zadzwoniłam też dlatego do ojca Kamila. Dawno nie rozmawialiśmy. Powiedziałam, że chciałabym wiedzieć, jaki Kamil był jako dziecko.

– Wrażliwy – odpowiedział z westchnieniem. – Często chował się w szafie, gdy w domu ktoś krzyczał. A to się niestety zdarzało. Jego matka... Niestety nie potrafiła się nim zająć, miała też swoje problemy. On potrzebował ciszy. Spokoju. Zawsze. Nawet jako dorosły.

Poczułam się, jakby ktoś wręczył mi klucz do drzwi, które już dawno zabito gwoździami. Ale kiedy je otworzyłam, za nimi było tylko… echo. Może za mało walczyłam? Może za późno się zorientowałam? Może moja mama nie była winna, tylko... łatwiej było zrzucić to na nią? Na razie nie mam odpowiedzi. Ale po raz pierwszy nie boję się ich szukać.

Zaczęłam uczyć się być tylko sobą

Nie wiem, czy kiedyś wybaczę Kamilowi. Ani czy kiedykolwiek spojrzę mojej matce w oczy bez urazy. Czasem wydaje mi się, że tak. Że to tylko kwestia czasu. Innym razem myślę, że pewnych rzeczy nie da się już poskładać. Jak rozbitego lustra — możesz je skleić, ale już nigdy nie zobaczysz w nim siebie tak jak dawniej.

Ludzie pytają: co u ciebie? Uśmiecham się. Mówię, że dobrze. Nie chcą znać szczegółów, a ja nie mam siły ich opowiadać. Większość i tak nie zrozumie. A ci, którzy by może zrozumieli, zwykle są zbyt zajęci własnym cierpieniem. Zaczęłam uczyć się być tylko sobą. Bez etykietki „żona”. Bez roli córki. Bez tego, co łączyło mnie z innymi, a co nagle się urwało. To dziwne, ale w jakiś sposób prawdziwe.

– Byłam żoną, córką i kimś, kto miał być pośrodku – powiedziałam ostatnio terapeutce. – Teraz jestem tylko sobą. I muszę nauczyć się z tym żyć.

Nie zaprzeczyła. Po prostu przytaknęła. A ja poczułam, że może właśnie na tym polega dorosłość — nie na tym, by rozumieć wszystko i wszystkich, ale by być gotową... nie wiedzieć nic. I mimo to iść dalej. Nie wiem, co przyniesie przyszłość. Może nową miłość. Może nowe rozczarowania. Może tylko długie dni samotności i krótkie chwile ulgi. Ale już chyba nie boję się być sama.

Marta, 32 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama