Reklama

Mam na imię Joanna, mam trzydzieści dwa lata, kredyt hipoteczny na osiemset rat i jedną matkę – Annę – która potrafi w ciągu dwóch minut rozkochać w sobie kelnera, taksówkarza i mężczyznę przy stoliku obok. To nie żart. Ona ma w sobie coś magnetycznego, choć czasem podejrzewam, że to po prostu brak jakichkolwiek zahamowań.

Reklama

Przez większość mojego życia to ja byłam dorosła. Gdy tata odszedł, miałam dwanaście lat, a mama pogrążyła się w smutku, który z czasem zamienił się w wyuczoną wesołość. Robiła dobre miny do złej gry, a ja... no cóż, byłam grzeczna, poukładana i pilnowałam, żeby nie zapomniała o zapłaceniu rachunków.

Kiedy dwa lata temu zachorowała, moje serce rozpadło się na kawałki. Widziałam, jak gaśnie, jak traci siły. Leczenie było trudne, inwazyjne, niszczące. Patrzyłam na nią i myślałam: „To niesprawiedliwe. Taka żywiołowa kobieta, a tu nagle łysa, blada, zmęczona...”. Przysięgłam sobie, że jak tylko odzyska siły, zrobię coś dla niej. Dla nas. Zabrałam ją do Hiszpanii. Miałyśmy siedzieć na balkonie z kieliszkiem wina, wspominać, może trochę płakać, ale przede wszystkim być blisko. Nie wiedziałam, że to właśnie tam... ja się rozsypię.

Flirt na lotnisku i basenowy teatrzyk

Już na lotnisku poczułam, że coś jest nie tak. Nie chodziło o opóźnienie lotu ani o niewygodne krzesła w hali odlotów. Moja matka, w różowym kapeluszu i białej sukience, krążyła wokół przewodnika naszej grupy jak pszczoła wokół kwiatka. Mężczyzna był w średnim wieku, opalony, z siwym zarostem, nosił lnianą koszulę rozpiętą na dwa guziki i miał ten typowy, południowy luz, który działał na kobiety jak magnes. Stałam z boku, trzymając bilety i dokumenty, gotowa na odprawę. Mama podeszła do mnie rozpromieniona.

– Ten przewodnik, wiesz jak się nazywa? Javier. Piękne imię, prawda? – powiedziała z przesadnym entuzjazmem.

– Mamo, może jeszcze numer telefonu weźmiesz? – zażartowałam, próbując ukryć zażenowanie.

– Może wezmę – odpowiedziała z uśmiechem i poszła dalej, zostawiając mnie z walizką i niespokojnym uczuciem w żołądku.

W samolocie siedziałyśmy osobno, bo matka wolała "widok na skrzydło", jak powiedziała. A ja chciałam tylko się zdrzemnąć. Po wylądowaniu, gdy tylko dotarłyśmy do hotelu, zamiast się rozpakować, mama zapytała, gdzie jest basen. Poszła przebrać się w strój kąpielowy i zniknęła w sekundę. Zostałam sama w pokoju, patrząc na swoje sandały i walizkę, której nie chciało mi się nawet otwierać.

Poszłam za nią jakieś pół godziny później, z książką pod pachą, nastawiona na leniwe popołudnie przy leżaku. Ale to, co zobaczyłam przy basenie, nie miało nic wspólnego ze spokojem. Mama siedziała w wodzie na schodkach, śmiejąc się głośno z jakiegoś żartu, który opowiadał jej mężczyzna w ciemnych okularach i kąpielówkach w palmy. Miał może pięćdziesiąt lat, ale ciało jakby młodsze. Właśnie podawał jej drinka z plastykową parasolką.

Usiadłam na leżaku trochę dalej, udając, że czytam. Co chwilę zerkałam w ich stronę. Ona poprawiała włosy, śmiała się zbyt głośno, dotykała jego ramienia, a on wcale się przed tym nie bronił. Byłam w szoku. Przysięgłam sobie, że to będą wakacje refleksyjne, spokojne, że będziemy rozmawiać o życiu, o tym, co było, a czego zabrakło. Tymczasem czułam się jak matka nastolatki, która pierwszy raz poszła na imprezę i straciła głowę.

Matka co noc gdzieś znikała

Zaczęło się niewinnie. Jednego wieczoru mama powiedziała, że idzie na spacer. Spojrzałam na nią zaskoczona, bo już wcześniej narzekała, że nogi ją bolą i że klimatyzacja w hotelu ją „przewiała”. Ale uśmiechała się szeroko i miała na sobie sukienkę, której jeszcze nie zdążyła założyć ani razu.

– Tylko przejdę się nad morze. Chcę poczuć sól w powietrzu – rzuciła lekko, sięgając po torebkę.

– Sama? O tej porze? – zapytałam odruchowo.

– A co, mam za rączkę chodzić z tobą? – odpowiedziała z uśmiechem, który miał rozbroić napięcie.

Nie chciałam się kłócić. Naprawdę nie chciałam. Skinęłam głową, udając, że wszystko jest w porządku. Usiadłam na tarasie z lampką wina, czekając aż wróci. Minęła godzina. Potem druga. Wróciła po północy, pachnąca perfumami, w sandałach z piaskiem między palcami.

– Gdzie byłaś tak długo? – zapytałam cicho.

– Przecież mówiłam – na spacerze. Nad morzem jest tak pięknie wieczorem – odpowiedziała, jakby tłumaczyła coś niecierpliwemu dziecku.

– Sama byłaś?

– A czemu pytasz? Chcesz raport czy tylko streszczenie? – rzuciła ironicznie i zniknęła w łazience.

Leżałam potem długo w łóżku, nasłuchując, jak suszy włosy i nuci pod nosem. Coś się zmieniło. Coś było nie tak. Następnego dnia wstała wcześnie i znowu gdzieś zniknęła. Zeszłam na śniadanie sama. Próbowałam się nie martwić, ale z każdym kolejnym zniknięciem mój niepokój rósł. Wieczorami mama wychodziła wcześniej, wracała później, za każdym razem z innym pretekstem.

– Potrzebuję trochę przestrzeni – powiedziała któregoś dnia, patrząc na mnie znad okularów przeciwsłonecznych.

Czułam się jak kontrolująca córka, jakby moje pytania były niewłaściwe. A przecież nie były. Martwiłam się. Podejrzewałam, że ma romans. Obserwowałam ją ukradkiem, widziałam, jak rozmawia z Javierem przy basenie, jak siada w lobby z mężczyzną, którego wcześniej nie znała. Ona się śmiała, ja zamierałam.

Wieczorami siedziałam na balkonie i czekałam. Jak matka czekająca na dziecko, które nie odbiera telefonu. W środku czułam mieszaninę rozczarowania, złości i jakiegoś trudnego do nazwania smutku. To nie była już ta sama kobieta, która jeszcze kilka miesięcy temu leżała zmęczona w szpitalnym łóżku. Czułam, że ją tracę. Nie fizycznie. Ale emocjonalnie. Jakby ktoś, kogo znałam przez całe życie, odszedł, a na jego miejsce przyszła kobieta, której nie umiem zaufać.

Zamieniłam się w detektywa

Podjęłam decyzję bez dłuższego namysłu. Kiedy kolejnego wieczoru powiedziała, że idzie „na spacer”, założyłam lekką sukienkę, sandały i czekałam, aż wyjdzie. Gdy tylko zniknęła za drzwiami windy, zbiegłam po schodach. Szła szybkim krokiem w stronę miasta, więc trzymałam się w oddali, obserwując ją zza rogu hotelu, zza straganów z biżuterią, zza palmy.

Zatrzymała się przed klubem z czerwonym neonem, którego nie zauważyłam wcześniej. Czekał tam już mężczyzna – nie Javier, jakiś inny, młodszy. Przywitała się z nim buziakiem w policzek, jakby znali się od dawna. Weszli razem do środka. Stałam przez chwilę nieruchomo, czując, że w głowie pulsuje mi zbyt głośno.

Klub był pełen ludzi, światła błyskały w rytm głośnej muzyki. Przepchnęłam się do środka. Była na środku parkietu. Tańczyła. Kręciła biodrami, śmiała się, jakby miała dwadzieścia lat. Ten mężczyzna trzymał ją za rękę, później za talię. Ona nie protestowała. Wręcz przeciwnie – jakby prowokowała. Zamarłam.

Nie potrafię opisać tego uczucia. To był wstyd. Że widzę własną matkę w takim miejscu, z takim zachowaniem. To był gniew. Że zostawiła mnie w hotelu z myślami i winem. I coś jeszcze. Zazdrość? Może. Że ona potrafi tak żyć, tak się śmiać. A ja nie. Czekałam przy barze, aż wyjdzie. Gdy tylko wyszła z tamtym mężczyzną i zaczęła żegnać się z nim na ulicy, podeszłam.

– To właśnie robiłaś przez ostatnie noce? – powiedziałam zimno.

– Joanna… Ty mnie śledzisz? – zapytała z niedowierzaniem.

– A co miałam robić? Czekać aż wrócisz nad ranem? Udawać, że to normalne, że matka znika każdej nocy?

Przecież jestem dorosła – odpowiedziała cicho, ale stanowczo.

– Jesteś też po chorobie. Po wszystkim. My tu przyjechałyśmy odpocząć, być razem. A ty zachowujesz się jak... jakbyś miała osiemnaście lat i pierwszy raz wyrwała się z domu!

Zamilkła. Spojrzała gdzieś za mnie, jakby szukała pomocy. A potem tylko westchnęła.

– Lepiej żałować, że się tańczyło, niż że się siedziało – powiedziała, jakby to wszystko wyjaśniało.

Nie odpowiedziałam. Bo nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Tańczyć? Czy siedzieć? Przecież ja nie umiem już ani jednego, ani drugiego.

Rozmowa, która musiała nadejść

Następnego dnia nie rozmawiałyśmy ze sobą prawie wcale. Rano wypiłyśmy kawę w ciszy, siedząc na tarasie i patrząc na ludzi przy basenie. Mama miała okulary przeciwsłoneczne, ale i tak widziałam, że pod oczami ma cienie. Ja czułam się jak po jakiejś bitwie – zmęczona, rozbita, bez apetytu. Po południu, gdy słońce zaczęło opadać, usiadła naprzeciw mnie na łóżku i powiedziała cicho:

– Chcesz wiedzieć, co się dzieje? To ci powiem. Tylko obiecaj, że nie będziesz mnie przerywać.

Skinęłam głową. Zamilkła na chwilę, patrzyła gdzieś za mnie.

– Myślałam o tym, jak wyglądało moje całe życie. I doszłam do wniosku, że ja wszystko robiłam dla kogoś. Dla twojego ojca, dla ciebie, dla pracy. Dla spokoju. Zawsze czekałam na odpowiedni moment, żeby się sobą zająć. I wiesz co? Nigdy ten moment nie przyszedł. Bo zawsze było coś ważniejszego. I nagle... zrozumiałam, że jeśli teraz nie zacznę żyć, to już nie zdążę.

Siedziałam bez ruchu, wsłuchując się w każde słowo.

– Kiedy wyszłam ze szpitala, obiecałam sobie, że już nie będę odkładać życia na później. Bo później może nie być. I tak, może to wygląda śmiesznie. Może głupio. Ale ja muszę czuć, że oddycham. Że mam wybór. Że jestem wolna. Chociaż przez chwilę.

Złapała mnie za rękę. Jej dłoń była ciepła i drżąca.

– Nie chcę cię ranić, Joasiu. Ale ja już nie chcę być tą matką, co tylko gotuje zupę i czeka, aż zadzwonisz. Nie teraz. Nie jeszcze.

Poczułam, że wszystko mi się miesza – złość z litością, bunt z czułością. Zrozumiałam, że coś się między nami rozpadło, ale coś innego może się ułożyć. Może. Jeszcze nie teraz. Ale może.

Joanna, 33 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama