„Moja mizerna synowa ma wiecznie muchy w nosie i o wszystko się obraża. Nie mam pojęcia, co mój Maciuś w niej widzi”
„Czy tobie w ogóle coś się podoba?! – wybuchnęłam. – Wszystko ci przeszkadza. Czosnek zakwasza, sól szkodzi, mięso jest nieetyczne, a mizeria? Jaka jest mizeria? Pewnie za bardzo... ogórkowa, co? – Już nie wytrzymałam tych ciągłych fochów synowej”.

- listy do redakcji
Zawsze marzyłam o córce. Takiej, z którą można pogadać przy herbatce, wybrać się na zakupy do sklepów z ciuchami i kosmetykami, powymieniać przepisami, pośmiać się z głupot w telewizji. Los dał mi tylko jednego syna – mojego Maciusia. Grzeczny, dobrze wychowany, inteligentny, czuły. Jednym słowem: złote dziecko. No i jak to matka, oddałam mu całe serce. Był moim oczkiem w głowie, światłem w tunelu, zwłaszcza po rozwodzie.
Z Bogdanem przestało się nam układać niedługo po ślubie. Ale długo przymykałam oko na jego brak ogłady, ciągłe pretensje o nic, nieangażowanie się w sprawy domu, późne powroty. Dla Maciusia. Chciałam, żeby syn miał pełną rodzinę. Żeby miał ojca, który nauczy go jeździć na rowerze, zabierze na męską wyprawę, pokaże wzorce. Ale Bogdan i tak zupełnie nie miał serca do naszego dziecka. Oganiał się od niego jak od natrętnej muchy.
Gdy ludzie zaczęli plotkować, że mój mąż spotyka się z sekretarką z ich hurtowni, powiedziałam wreszcie „dość”.
– Wolę być sama, niż wybaczyć mu zdradę. Z niego i tak niewiele mamy w domu – powiedziałam kiedyś mojej matce, która usilnie namawiała mnie do ratowania małżeństwa.
Syn był dla mnie całym światem
I tak oto zostaliśmy z Maciejem sami. Ale wiedziałam, że mój syn nie jest pokrzywdzony. Sama pracowałam, zajmowałam się domem i jego sprawami. Chciałam zastąpić mu i matkę, i ojca. I myślę, że mi się to udało. Syn miał doskonałe oceny w szkole, dostał się na dobre studia, znalazł porządną pracę. Wyrósł na dobrze ułożonego i przystojnego młodego człowieka. Takiego, co wie, czego chce od życia, i potrafi zadbać o siebie i innych. Zawsze pamiętał o moich urodzinach, imieninach, Dniu Matki, Dniu Kobiet. Nie kupował mi jakichś róż z supermarketu na szybko. Zawsze wiedział, o jakim drobiazgu marzę.
Żyliśmy sobie spokojnie w zgodzie i harmonii, wzajemnie o siebie dbając i pilnując. Aż tu nagle pojawiła się ONA. Niepozorna, cicha, trochę wycofana. Z tą swoją chudą buzią, nieśmiałym uśmiechem i włosami wiecznie w nieładzie. Pomyślałam: „No dobrze, chłopak zakochany, zobaczymy, co będzie dalej”.
Byłam święcie przekonana, że Monika jest jedynie krótkim epizodem w jego życiu. Czymś go urzekła, ale chłopak jest jeszcze młody, wcale nie musi od razu wiązać się na stałe. Pewnie trochę będą jeszcze się spotykać, a później znudzi mu się ta cicha, mdła myszka i poszuka sobie kogoś innego.
Wiem, że to niezbyt miłe, co mówię, ale taką właśnie miałam nadzieję. Bo zupełnie nie widziałam tej dziewczyny w roli mojej synowej. No i matki przyszłych wnuków. Jak niby je wychowa? Na takie same ciche mimozy jak ona sama?
Ale moje przewidywania zupełnie się nie sprawdziły. Maciek się uparł. Były więc zaręczyny, potem ślub i... dramat.
Wspólne obiady to był koszmar
W ogóle nie dogadywałam się z tą całą Moniką. Ta dziewczyna zwyczajnie działała mi na nerwy. Niby dobrze ułożona, niby uprzejma. Jednak wszystko robiła na opak i nigdy jej nie pasowało to, co proponowałam.
– Zrobiłam na niedzielę domowy rosół, schabowego i ziemniaczki z koperkiem. Tak jak Maciek lubi – powiedziałam pewnego dnia, gdy przyszli do mnie na obiad.
– Dziękujemy, ale ja nie jem mięsa – odpowiedziała Monika z kwaśną miną, jakby właśnie zobaczyła padlinę, a nie apetyczne kotlety.
No dobrze, nie jem mięsa, to nie jem. Ale ziemniaczki? Mizeria? Kompot z malin? Nie, bo cukier szkodzi. Naprawdę? A ja zawsze myślałam, że krzepi. A potem tylko siorbanie tej zielonej wody z termosu. Yerba Mate, doskonale pamiętam, bo wciąż mi to oboje powtarzają. Że zdrowa, że pełna witamin i minerałów. Że wzmacnia odporność, dodaje energii. Jasne. I co jeszcze? To jakiś magiczny napój na wszystkie dolegliwości świata? A to niby mój świeży kompot z malin nie ma witamin?
Siedzieliśmy przy stole jak na pogrzebie. Maciek wcinał, aż mu się uszy trzęsły, a ona tylko dłubała widelcem w sałacie, jakby bała się, że moje jedzenie ją ugryzie.
Wcale jej nie rozumiałam
Pomyślałam sobie wtedy: „Może się wstydzi, może się krępuje?” – więc próbowałam zagadać:
– Chcesz dokładkę zupy, Monisiu? Maciuś zawsze mówił, że lubi mój rosół.
Ona spuściła tylko wzrok i odpowiedziała:
– Nie, dziękuję. U nas w domu gotujemy bez mięsa. I bez soli. Sól zatrzymuje wodę w organizmie. Jest niezdrowa. Na nerki i na wszystko. Najlepiej całkiem z niej zrezygnować.
Przepraszam bardzo, jak niby bez soli? Tak całkiem bez smaku? Moja zupa jest zdrowa – świeża, domowa. Nie karmię przecież nikogo rosołem przygotowanym z beczki maggi. Zawsze gotuję na kurze wiejskiej, którą kupuję na targu, u zaprzyjaźnionej pani, która nie sprzedaje byle czego. Dodaję też świeże warzywa.
Jest zdrowo, z miłością. Co ja jestem – trucicielka? Jak ona w ogóle może mnie tak obrażać?
Potem była cisza w eterze
Później… przestali przychodzić. A jak już przyszli, to z własnym jedzeniem. Wyobrażacie sobie coś takiego? Jakbym ja nie potrafiła gotować. A przecież przez lata karmiłam swojego syna i wyrósł z niego zdrowy, silny mężczyzna. Nie zagłodziłam go ani nie otrułam.
A ta cała Monika przyniosła jakiś słoik z papką w kolorze zgniłej zieleni. Podgrzała to w mikrofalówce, przełożyła na talerz i zjadła w milczeniu. Zupełnie jak jakiś mnich w celi. A czy tu jest klasztor o ostrym rygorze, żeby tak się zachowywać?
A co na to Maciek? Siedział między nami jak dziecko rozwiedzionych rodziców, które zupełnie nie wie, jak się zachować. On też milczał. Bo co niby miał powiedzieć?
– Synku, czemu nie powiesz jej, że lubisz moje obiady? – spytałam, gdy zostałam z nim sam na sam.
– Mamo, daj spokój. Monika jest bardzo wrażliwa na tym punkcie. Tak została nauczona. U nich w domu jadło się zdrowo, przykładało się do tego dużą wagę. Trzeba ją zrozumieć.
– A czy u nas jadło się niezdrowo? Nigdy cię przecież nie karmiłam jakimiś gotowcami z garmażerki. Jak pierogi, to tylko lepione w domu. Jak rosół, to świeżo ugotowany z wiejskiego mięsa – nie wytrzymałam i podniosłam głos, a syn skapitulował.
– Nie, mamo. Zawsze wszystko było pyszne. No, może trochę tłuste – dodał, a ja zacisnęłam tylko usta, nie chcąc wszczynać awantury.
Ale w środku byłam wścieka. Ona wrażliwa? Przepraszam, ale od kiedy to wrażliwość polega na obrażaniu się na sól i domowy rosół?
Tamta niedziela to był dramat
Najgorsze wydarzyło się pewnej niedzieli. Zaprosiłam ich znowu. Znowu zrobiłam schabowe dla mnie i Maciusia, ale upiekłam też tartę z cukinią, bez mięsa, bez sera – specjalnie dla Moniki. Myślałam, że się ucieszy, wzruszy. A ona tylko spojrzała na talerz i zapytała:
– A czym to było przyprawiane?
– Czosnkiem i ziołami z ogródka – powiedziałam z dumą.
– Czosnek? On zakwasza organizm.
Maciek spojrzał na mnie prosząco, ale ja już nie wytrzymałam. Tego było po prostu za wiele.
– Czy ty coś w ogóle jesz, Moniko?! – wybuchnęłam. – Wszystko ci przeszkadza. Czosnek zakwasza, sól zabija, mięso jest mordem, a mizeria? Jaka jest mizeria? Pewnie za bardzo... ogórkowa, co?
Zapanowała cisza. A potem wstała i wybiegła z kuchni ,jakby ją ktoś oparzył. Maciek poszedł za nią, rzucając tylko:
– Mamo, serio? Nie mogłaś się powstrzymać? Chociaż raz?
Jakie raz? Ja się powstrzymywałam już od dawna. Nawet specjalnie dla niej starałam się z tą cukinią, której sama nie lubię. Nie dodałam do tej tarty soli. A ona? Tak mi się odwdzięczyła? Zostałam przy stole sama. Z dwoma schabowymi na talerzach i całą tartą, której nawet nie tknęła.
Usiadłam wtedy na kanapie i zaczęłam płakać. Tak, po prostu płakać. Zupełnie jak małe dziecko, które nie wie, co robić. Nie z bólu, żalu, złości. Nawet nie ze smutku. Tylko z bezsilności. Przecież ja się staram. Gotuję, zapraszam, kupuję te ich wymysły – chia, tahini, amarantus. Biegałam za tym po sklepach, bo u nas na osiedlu wcale tego nie mieli. I co? I nic.
Co ja robię źle? Czy miłość do syna to już zbrodnia? Czy to, że chcę, żeby miał ciepły obiad i trochę normalności, to powód, żeby mnie traktować jak jakąś relikwię PRL-u? Dlaczego ta dziewczyna w ogóle nie chce mnie zrozumieć?
Takiego wyjaśnienia się nie spodziewałam
Minął tydzień. Czekałam niecierpliwie na jakiś ruch z ich strony, ale sama milczałam. W końcu Maciek zadzwonił.
– Mamo, możemy do ciebie przyjechać?
Zgodziłam się, chociaż nie spodziewałam się po tej wizycie niczego dobrego. Myślałam, że znowu będzie wojna, ale przyjechali oboje i grzecznie usiedli za stołem. Monika miała czerwone oczy. Zapuchnięte. Było widać, że też płakała. W końcu powiedziała:
– Przepraszam, wiem, że jestem trudna. Mam problemy z jedzeniem od lat. Kiedyś byłam bardzo chora i to dla mnie trudny temat. Twój rosół pachnie jak dom, ale ja się boję, że jak zacznę jeść normalnie, to znowu wszystko wróci.
Zaniemówiłam. Zrobiło mi się wstyd. Nie miałam pojęcia, że o to chodzi. Byłam święcie przekonana, że to po prostu złośliwa pannica, która nie szanuje mojej pracy. I której wydaje się, że pozjadała wszystkie rozumy, a mnie traktuje jak głupiutką starszą panią, która niczego nie rozumie.
– Dziecko, dlaczego nic nie powiedziałaś wcześniej? – zapytałam zmartwiona.
– Bo ty jesteś taka silna, zrównoważona, pewna siebie. A ja... Ja nie jestem taka. A też bym chciała – odpowiedziała cicho.
Od tamtego dnia coś się zmieniło. Monika przestała traktować mnie jak wroga. Zaczęłyśmy razem szukać przepisów. Powoli coś się zmienia. Ja dałam jej mój przepis na zupę z dyni, a ona nauczyła mnie robić wegańskie kotlety z soczewicy. Nawet Maciek się śmieje, że teraz mamy „kuchenne rozejmy”.
Czy ją pokochałam? Jeszcze nie. Ale uczę się tego. I wiem jedno – czasami zamiast soli i czosnku, trzeba dodać szczyptę wyrozumiałości. No i dać młodym nieco luzu.
Hanna, 65 lat
Czytaj także:
- „Podczas urlopu teściowa krytykowała mnie na każdym kroku. Nie wytrzymałam i powiedziałam, co o niej myślę”
- „Moja córka odeszła od męża, bo coś się wypaliło. Nie pozwolę na takie fanaberie, w końcu przysięgała przed Bogiem”
- „Teściowa przyniosła mi pękaty worek zielonej fasolki szparagowej. Myślałam, że to prezent, ale byłam w wielkim błędzie”