Reklama

Mówią, że miłość nie zna granic. Ale, doprawdy, gdy patrzę na to, co moja wnuczka wyczyniała z tym całym, za przeproszeniem, „artystą niezależnym”, to naprawdę zaczynam wierzyć, że młodość to choroba, z której nie każdy zdrowieje. Jeszcze nie tak dawno była porządną, cichą dziewczyną. Zawsze dziękowała, zdejmowała buty przy wejściu i przynosiła mi tulipany bez okazji. A potem...

Reklama

Nie mam nic przeciwko indywidualistom, sama kiedyś pokochałam chłopa w sztruksach i z gitarą. Jednak tamten przynajmniej nie obiecywał gruszek na wierzbie, nie udawał głupa, gdy trzeba było zapłacić rachunek. A ten? Ten od razu mi się nie spodobał. Zbyt gładki. Zbyt pewny siebie. Z takimi to ja już do czynienia miałam. Człowiek tylko mrugnie, a już portmonetka lżejsza o pół pensji. Tylko jak tu przekonać zakochaną dziewczynę? Nie dało się. Bo ona wszystko wiedziała lepiej.

Zatkało mnie

Wszystko zaczęło się od tego, że przestała odbierać moje telefony. Zawsze, co tydzień, w piątek wieczorem dzwoniła. Choćby na pięć minut. A tu? Cisza.

Coś się dzieje – powiedziałam do Haliny, mojej sąsiadki z parteru. – Albo chora, albo zakochana.

– A co to jedno drugiemu przeszkadza? – prychnęła Halina. – Zakochana może być tak, że aż ją choroba bierze.

Nie myliła się. Dwa dni później wnuczka wpadła do mnie jak bomba, z rozczochraną grzywką i tym błyskiem w oku, który znałam aż za dobrze.

– Babciu, muszę ci kogoś przedstawić! – wykrzyknęła i zanim zdążyłam coś powiedzieć, już go wciągała za sobą przez próg.

Aż mnie zatkało. Wysoki, blady i z kolczykiem w nosie. Stanął na środku mojego przedpokoju, spojrzał na mnie i... kiwnął głową. Jakby był u mnie po raz dziesiąty.

– Dzień dobry – wymamrotał. – Mam na imię Igor.

– Tak? – zapytałam z przekąsem. – Bo wyglądasz raczej na jakiegoś... Izydora.

– Babciu! – oburzyła się wnuczka. – On jest artystą! Pisze teksty i produkuje muzykę.

– A ty grasz na jego nosie czy tylko mu klaszczesz? – odcięłam się, wcale nie kryjąc irytacji.

– No wiesz co… – mruknęła. – Przyszłam tu w dobrej wierze.

– I bardzo dobrze, dziecko. Tylko następnym razem zostaw... twórczość... na klatce schodowej. Albo przynajmniej go ostrzeż, że mam dobrego nosa do ludzi.

Igor parsknął śmiechem. Ona się obraziła. Już wtedy wiedziałam, że to się źle skończy.

Miałam złe przeczucia

Przez następne tygodnie tylko o nim słyszałam. Igor to, Igor tamto. A że pracuje „nad projektem”, że „szuka inwestorów”, że „muza nie wybiera”. Słuchałam tego wszystkiego i tylko w duchu odliczałam dni, kiedy wreszcie go zostawi.

No i jak tam twój... kompozytor? – zapytałam któregoś razu niby od niechcenia, gdy wpadła do mnie po słoiki z ogórkami.

– Babciu, nie rozmawiajmy o nim z taką pogardą – przewróciła oczami. – Igor ma duszę. Jest artystą z krwi i kości.

– Z krwi i mojej emerytury chyba – mruknęłam.

– Igor nie potrzebuje się tłumaczyć. On jest wolnym człowiekiem – odpowiedziała z powagą, jakby recytowała manifest hipisów.

– Wolnym, bo nie płaci czynszu, ani rachunków, prawda?

Wtedy spuściła wzrok i zaczęła kręcić palcem po krawędzi słoika.

– Na razie jest ciężko, ale... to przejściowe. Pracuje nad albumem. Mówi, że jak wypali, to będzie przełom.

– No jasne. Tylko czyim kosztem?

– Nikt go nie rozumie – westchnęła.

– Niechby, chociaż poszedł do jakiegoś magazynu, rozładował parę paczek. Może by go wtedy natchnęło. Na razie to widzę, że tylko twoje konto bankowe przeżywa dramatyczny zwrot akcji.

Zamilkła. Wzięła ogórki i wyszła, nawet nie mówiąc „pa”.

Pękło mi serce

Zadzwoniła późnym wieczorem. Głos miała cichy, prawie szeptała.

– Babciu, mogę wpaść? Tak tylko na chwilę…

Wiedziałam, że coś się stało.

– Przyjdź, dziecko. Już nastawiam czajnik.

Gdy weszła, wyglądała, jakby przeszła przez burzę śnieżną, chociaż była złota jesień. Kurtka rozpięta, oczy czerwone, a na ramieniu torba większa niż zazwyczaj.

Co się stało? – zapytałam bez ceregieli, podsuwając jej kubek z herbatą.

– Igor mnie... wyrzucił – powiedziała nagle, patrząc w stół.

– Że jak? – uniosłam brwi. – A co to, jego mieszkanie było?

– Nie... nasze. To znaczy, wynajmowaliśmy razem. Tylko że wszystko było na mnie. Umowa, czynsz, rachunki. On tylko... tworzył.

– No tak. Tworzył rachunki – skwitowałam. – I co teraz?

– Powiedział, że potrzebuje przestrzeni. Że ograniczam jego rozwój.

– Mhm. A wcześniej nie ograniczałaś, jak gotowałaś mu rosół i opłacałaś prąd?

– Babciu, nie krzycz, dobrze? Wiem, że byłam głupia...

Usiadłam ciężko na fotelu, wzdychając głęboko. Spojrzała na mnie z takim żalem, że aż serce mi ścisnęło.

– Kochanie, ja nie będę cię teraz dobijać. Ale powiedz mi jedno: masz jeszcze za co żyć?

Zamilkła. Po chwili wyjęła z torby jakiś papierek.

– Zalegam za trzy miesiące.

Popatrzyłam na nią, potem na ten świstek i tylko pokiwałam głową.

– Dziecko... jutro pójdziemy razem do tej spółdzielni. Ale dziś – zjesz kolację i się wyśpisz.

Musiałam jej pomóc

Rano siedziała już w kuchni, owinięta moim starym szlafrokiem, z oczami wlepionymi w jeden punkt.

– Babciu, jak mogłam być taka ślepa? – zapytała cicho.

– Bo serce, kochanie, nie ma okularów – odparłam, nalewając jej kawy.

– On mówił tak ładnie… że razem zmienimy świat, że jesteśmy sobie przeznaczeni... Naprawdę wierzyłam, że coś razem stworzymy. A teraz mam długi i... zero planów.

– Masz mnie. I ogórki w spiżarni. Od czegoś trzeba zacząć – powiedziałam stanowczo. – A poza tym, masz głowę na karku. Skończyłaś studia, nie jesteś żadną idiotką.

– No nie wiem... – westchnęła.

– No ja wiem. Bo idioci nie przychodzą po pomoc, tylko brną dalej, aż ich pogrzebie po szyję. Ty przynajmniej zatrzymałaś się w porę.

– Co ja teraz zrobię?

– Najpierw pójdziesz do tej pracy, z której zrezygnowałaś dla Igorka. Zapytasz, czy nie mają czegoś wolnego. A potem? Potem będziemy myśleć.

– My?

– No jasne, że my. Będziemy działać. A tego poetę... może kiedyś życie mu samo wystawi rachunek.

Zawahała się.

– A jeśli do mnie zadzwoni?

– To mu powiedz, że masz nowy numer. I że teraz płacą ci za każdą minutę.

Miałam nadzieję

Tydzień później wróciła z uśmiechem. Małym, niepewnym, ale był.

– Babciu, zgadnij, co?

– Mów, kochanie.

Przyjęli mnie z powrotem! Do tej firmy, co byłam wcześniej. Trochę niższe stanowisko, ale… powiedzieli, że dobrze mnie pamiętają i że mogę się wdrożyć.

– No i widzisz! – klasnęłam w dłonie. – A mówiłam, że głupia nie jesteś.

– Jeszcze nie wierzę, że to się naprawdę dzieje. Myślałam, że już wszystko stracone.

– Nic nie jest stracone. Po prostu tak czasem wygląda życie.

– I mam super babcię – uśmiechnęła się.

– To tym bardziej!

Zadumała się na chwilę.

– Babciu?

– Hm?

– Czy ja się jeszcze kiedyś zakocham?

Zakochać się trzeba z rozmysłem. Trochę serca, trochę rozumu i dużo cierpliwości.

– A jeśli znowu kogoś takiego spotkam?

– To najpierw zapytaj go, czy ma opłacony abonament za telefon i ubezpieczenie zdrowotne. Jak nie ma, to niech sobie pisze te teksty na ścianie dworcowej toalety.

Parsknęła śmiechem.

Kocham cię, babciu.

– Wiem, wiem. A teraz bierz się za siebie, bo życie nie czeka. I jak już kiedyś się dorobisz, to mi kup nowy czajnik. Ten już ledwo zipie.

– Obiecuję – uśmiechnęła się szeroko.

I wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że z tej całej zawieruchy wyciągnie coś więcej niż rachunki i wstyd.

Byłam o nią spokojna

Minęło pół roku. Wnuczka wynajęła kawalerkę. Ma nową pracę, odkłada, kupiła sobie nawet rower miejski i uczy się francuskiego. Podobno dla siebie, ale ja tam podejrzewam, że jakiś Jean-Pierre już się gdzieś czai za rogiem. Od tamtego czasu o Igorze nie wspomniała ani razu. Ja też nie pytałam. Choć raz na jakiś czas widzę, jak zerka w telefon z taką... cichą zadumą. I wtedy milczę. Bo wiem, że każda rana goi się w swoim tempie. Czasem jeszcze przychodzi do mnie na rosół. Teraz mówi o rzeczach, które planuje. O wyjeździe do Paryża. O jakimś kursie z projektowania. O tym, że może kiedyś znowu komuś zaufa.

– Babciu... ja to chyba miałam więcej szczęścia niż rozumu – powiedziała któregoś razu, mieszając łyżką w kubku.

– A ty myślisz, że my wszystkie byłyśmy od razu mądre? – spojrzałam na nią.

Zaśmiała się. Pierwszy raz tak szczerze od dawna.

– Ale wiesz co, babciu? Uratowałaś mnie. Gdyby nie ty… nie wiem, gdzie bym dziś była.

– E tam, nie przesadzaj.

Milczałyśmy chwilę.

Mam dla ciebie coś – powiedziała w końcu. – Nie prezent, tylko... symbol.

Wyjęła z torby pudełko. Nowy czajnik. Uśmiechnęłam się i powiedziałam:

– Teraz już wiem, że naprawdę sobie poradzisz.

Wiesława, 72 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama