Reklama

Żyję w dużym mieście. Mam znajomych, z którymi regularnie się spotykam, ale coraz częściej łapię się na tym, że ich rozmowy mnie nużą. Wszyscy mówią tym samym językiem: sukcesy, wyjazdy, promocje, plany. W ich oczach jestem ustawiony. Mam pracę, niezłe mieszkanie i nawet potrafię się ubrać. Ale to wszystko jest na powierzchni. Głęboko w środku jestem zmęczony udawaniem, że wszystko ze mną w porządku. Bo nie jest.

Byłem zmęczony

Kolejne relacje z kobietami były jak te projekty „na szybko” – efektowne, ale puste. Przegadane, na pokaz. Zawsze był jakiś cel, jakiś deadline, jakaś gra. Nikt nie chciał po prostu być ze mną dla mnie.

Wszystko zaczęło się zmieniać, kiedy dostałem zlecenie na aranżację pewnego mieszkania. Projekt nie wyróżniał się niczym szczególnym – stare, przedwojenne mury, wysokie sufity, trochę detali do odratowania. Ale właścicielka… Jej nie dało się nie zauważyć. Miała w sobie coś z ludzi, którzy wszystko już widzieli i nic nie muszą udowadniać.

Starsza ode mnie o dwadzieścia jeden lat, z błyskiem w oku, kąśliwym humorem i manierami kobiety, która zna swoją wartość. Od początku czułem, że to nie będzie zwykły projekt ani zwykła znajomość. I miałem rację – bo nic, absolutnie nic w tej relacji nie mieściło się w żadnym znanym mi schemacie.

Denerwowałem się

Tamtego dnia byłem spóźniony. Stałem w korku, nerwowo wystukiwałem palcami rytm na kierownicy i co chwilę zerkałem na zegarek. Nie lubiłem się spóźniać, a już na pewno nie na pierwsze spotkanie z klientką. W dodatku ktoś, kto chciał ratować oryginalną sztukaterię i pisał w mailu o „esencji światła w przestrzeni”, budził moje zawodowe podekscytowanie. I trochę niepokój.

Kamienica wyglądała solidnie, wnętrze klatki schodowej było zadbane, z mozaiką, której nie zdążyłem się dobrze przyjrzeć, bo drzwi do mieszkania były już uchylone. W progu stała ona.

– Pan Bartek? – zapytała tonem, który przypominał bardziej stwierdzenie niż pytanie.

Skinąłem głową, wyciągając dłoń.

– Dzień dobry. Przepraszam za…

– Wiem. Korek. Wejdźmy.

Weszliśmy do środka. Mieszkanie było chłodne, dosłownie i w przenośni. Puste ściany, skrzypiący parkiet i ona, stojąca pośrodku jakby była częścią tej przestrzeni. Obserwowała mnie uważnie, z lekkim uśmiechem, który trudno było rozczytać.

Była rzeczowa

– Co pan widzi? – zapytała nagle.

– Przestrzeń z potencjałem. Dobre światło, zachowany oryginalny układ. Będzie można sporo uratować, a resztę... odważnie przekształcić.

– Odważnie. Poprzedni architekt był bardzo zachowawczy. Myślał chyba, że urządza dom dla swojej mamy.

Uśmiechnąłem się, ale nie odpowiedziałem. Czułem, że mnie testuje. Nie tyle moje umiejętności, ile reakcje. I że nie należy próbować się jej przypodobać.

Zaczęliśmy obchód. Z kuchni przeszliśmy do salonu, potem do pokoju, który miał być sypialnią. Mówiła mało, ale kiedy już coś komentowała, były to trafne, mocne uwagi. Z jednej strony wiedziała, czego chce, z drugiej – zdawała się zostawiać miejsce na dialog. Nie mówiła mi, co mam robić. Raczej zapraszała do gry. Następnego dnia wróciłem do niej z koncepcją. Uparła się, żebyśmy nie omawiali tego mailowo.

– Albo pan to pokaże i obroni, albo od razu odpuśćmy. Wnętrza robi się jak wino: trzeba wiedzieć, kiedy coś odrzucić, a kiedy poczekać.

Wpadła mi w oko

Usiedliśmy przy okrągłym stole, który stał samotnie na środku pustego pokoju. Rozłożyłem rysunki, a ona nalała wino. Czerwone, mocne. Powiedziała, że portugalskie, a potem przez godzinę rozmawialiśmy o podziałach funkcji, światłach, strukturach i rytmach. A potem… o samotności.

– Dlaczego architekt wnętrz nie mieszka z nikim? – zapytała.

– Bo może wtedy wszystko ustawiać po swojemu – odparłem bez namysłu.

Roześmiała się, ale nie było w tym śmiechu kpiny. Raczej coś jakby uznanie.

– Ty tak serio? – zapytała moja siostra, kiedy mimochodem wspomniałem o kobiecie starszej ode mnie o ponad dwie dekady.

– Nie chodzi o wiek. Ona… jest po prostu ciekawa. Inna.

– Ciekawe jest to, że wygląda, jakbyś szukał mamy. Kryzys wieku średniego cię dopadł wcześniej?

Zbyłem ją żartem, ale coś we mnie zadrgało. Później, przy piwie z kumplami, było jeszcze gorzej.

– Mówisz, że atrakcyjna? – zapytał Kuba. – Taka mamuśka, co?

– Weź się ogarnij – rzuciłem chłodno.

Wyśmiali mnie

Śmiali się, a ja piłem szybko, żeby już nic nie mówić. Nie wiedziałem, jak to ująć. Jak wytłumaczyć, że z Alicją nie chodziło o podziw, flirt czy coś fizycznego. Z nią rozmowa miała sens, czułem, że ktoś mnie słucha, a nie tylko czeka, aż powiem coś błyskotliwego.

Pojechaliśmy na weekend do Kazimierza, bo Alicja chciała zobaczyć dom, który kiedyś należał do jej rodziców. Mówiła, że nie lubi wracać do miejsc z przeszłości, ale to miało w sobie jakiś rodzaj ciepła, za którym tęskniła.

Ja prowadziłem, ona siedziała obok, w grubym swetrze i okularach przeciwsłonecznych, których nie zdejmowała nawet gdy słońce zaszło. Milczeliśmy przez pół drogi. Wieczorem, już po spacerze, po kolacji, po winie – znów tym portugalskim – usiedliśmy na tarasie.

– Nie wiem, co my robimy – powiedziała, patrząc przed siebie. – Ale mam ochotę robić to dalej.

– Ja też – odpowiedziałem. – Po raz pierwszy nie chcę wiedzieć, dokąd to zmierza.

Zbliżyliśmy się

Nie było między nami górnolotnych deklaracji. Żadnych słów, których nie dałoby się cofnąć. Byliśmy w tej samej przestrzeni, w tym samym czasie, bez oczekiwań. Dotknąłem jej dłoni. Nie cofnęła jej. Wtedy poczułem coś głębszego, jakby ktoś wreszcie pozwolił mi być sobą. Po prostu. Alicja tylko lekko się uśmiechnęła.

– Jesteś za młody, żeby się nie bać.

– Właśnie dlatego nie chcę tego psuć pytaniami.

Nie odpowiedziała, ale jej dłoń została już w mojej. Nie daliśmy sobie żadnych obietnic, nie planujemy ślubu, ale codziennie jesteśmy razem. Ona daje mi obecność i ciszę, która nie boli. Patrzyłem wtedy w sufit i pomyślałem: miłość to nie deklaracje. To te noce, kiedy można milczeć i wiedzieć, że wszystko jest dobrze.

Bartek, 29 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama