Reklama

Nie pamiętam dokładnie momentu, w którym zostałam macochą. Nie było rozmowy, deklaracji, żadnego „od teraz ty”. Po prostu któregoś dnia obudziłam się w domu, w którym czyjeś dziecko miało swoją półkę w łazience, swój kubek, swoje humory. A ja — obowiązki. Rano wstawałam pierwsza. Zawsze. Ekspres buczał jak stary pies, który nie chce już wychodzić na spacer, chleb wysychał szybciej, niż powinien, a ja liczyłam w głowie: kanapki, autobus, szkoła, obiad, pranie, kolacja.

— Anka, wstawaj. — pukałam w drzwi. — Znowu zaśpisz.

— Już… — mruczała zza ściany, tak jakby to słowo miało magiczną moc zatrzymania czasu.

W kuchni było cicho. Za cicho. Tylko zegar nad lodówką tykał mi w głowie, jakby odmierzał coś więcej niż minuty. Czas, którego nikt nie zauważał, że oddaję. Anka pojawiła się w drzwiach z telefonem w ręce, włosy w nieładzie, spojrzenie prześlizgujące się po mnie jak po meblu.

— Zrobiłaś herbatę? — zapytała, nawet nie patrząc.

— Tak. — przesunęłam kubek w jej stronę.

— Z cukrem?

— Jak zawsze.

Wzruszyła ramionami. Nie „dzięki”. Nie „fajnie”. Po prostu wzięła. Kiedyś to mnie bolało. Teraz… było mi już obojętne. Marek wszedł zaspany do kuchni, zjadł w pośpiechu śniadanie i powiedział, że musi jechać, bo spóźni się do pracy.

— Muszę lecieć. — cmoknął mnie w policzek, jakby odhaczył punkt z listy. — Wieczorem pogadamy, dobrze?

„Pogadamy” nigdy nie miało konkretnej daty. Albo godziny.

— Tata, a dasz mi dwie dychy? — Anka nawet nie podniosła wzroku.

Rzucił banknot na stół i wyszedł bez słowa. Anka ubrała się i wyszła tuż po nim bez słowa. Zostałam sama przy stole z niedopitą kawą. I myślą, która wracała coraz częściej: kiedy dokładnie zaczęłam robić wszystko? Pamiętam początki. Anka była wtedy mniejsza. Śmiała się, kiedy robiłam naleśniki w kształcie serc, przychodziła, gdy bolał ją brzuch, pytała, czy może mnie przytulić. A potem coś się zmieniło. Jak pęknięcie w ścianie — najpierw cienkie, ledwo widoczne, aż nagle nie da się już go nie zauważyć.

Miałam dosyć tych wiecznych porównań do jej biologicznej matki. "U mamy to było inaczej", "Mama by mi pozwoliła", " A mama zawsze mówi, że…" Mama, która nie dzwoniła, nie przyjeżdżała, której właściwie nie było w jej życiu — a jednak zawsze miała rację. A ja? Ja byłam od obiadu. Od zeszytów. Od przypominania. Od bycia „rozsądną”. I coraz częściej czułam, że jestem niewidzialna. Jakby mój głos odbijał się od ścian i wracał do mnie samej. Jeszcze nie wiedziałam, że jedno zdanie Anki sprawi, że przestanę próbować je podnosić.

Nie jesteś moją matką

Anka coraz częściej wracała do domu późno. A ja zazwyczaj czekałam na jakikolwiek sms, ale na próżno. Któregoś dnia przyszła w środku w nocy z tym samym wyrazem twarzy, który mówił mi jasno, że nie mam prawa o nic pytać. Siedziałam przy stole, udając, że zajmuję się czymś ważnym, choć tak naprawdę chciałam z nią porozmawiać.

— Jest już prawie północ — powiedziałam, gdy w końcu weszła do kuchni. — Umawiałyśmy się inaczej.

— Spóźniłam się, tak wyszło— rzuciła, nawet na mnie nie patrząc. Zaczęła grzebać w torbie, jakby rozmowa była tylko szumem w tle.

— Martwiłam się — dodałam ciszej. — Wystarczyłby jeden sygnał.

Parsknęła.

— Przestań dramatyzować. To nie twoja sprawa.

Podniosłam wzrok. Czułam, jak we mnie narasta napięcie.

— Mieszkasz w tym domu. Odpowiadam za to, co się dzieje.

Wtedy na mnie spojrzała. Z tym wyrazem twarzy, który nie zostawiał miejsca na rozmowę.

Nie odpowiadasz za mnie. Nie jesteś moją matką.

Te słowa nie były krzykiem. Były rzucone spokojnie, precyzyjnie, jakby długo czekały na odpowiedni moment. Trafiły dokładnie tam, gdzie miały trafić. Stałam bez ruchu, a w środku wszystko we mnie pracowało. Myśli krążyły szybko: poranki, szkoła, lekarze, rozmowy z nauczycielami, pilnowanie terminów, noce spędzone na czekaniu, aż wróci. I wystarczyło jedno krótkie zdanie, a wszystko to nagle straciło znaczenie.

— Anka… — zaczęłam, ale zabrakło mi słów.

Nie mów mi, co mam robić — weszła mi w zdanie. — Mama by się tak nie czepiała.

Wtedy zobaczyłam go kątem oka. Stał oparty o framugę, jakby był widzem we własnym domu. Ręce miał skrzyżowane, spojrzenie zmęczone.

— Dajcie spokój — powiedział. — Jest środek nocy, to nie jest moment na takie rozmowy.

Według niego nigdy nie było dobrego momentu. Anka minęła mnie, idąc do swojego pokoju. Drzwi zamknęły się bez trzasku, spokojnie, jakby nic się nie wydarzyło. Zostałam w kuchni z ciszą, która nagle zrobiła się zbyt ciężka.

— Słyszałeś? — zapytałam, nie odwracając się do niego.

— Odpuść jej, trudny wiek — odpowiedział. — Nie bierzesz tego za bardzo do siebie.

Chciałam coś powiedzieć. Wiele rzeczy. Wyjaśnić, wytłumaczyć, postawić granicę. Zamiast tego tylko skinęłam głową. Czułam ogromne zmęczenie, które jakby zbierało się we mnie latami. Tego wieczoru długo nie mogłam zasnąć. Wciąż słyszałam to jedno zdanie, powtarzane w myślach, coraz spokojniejsze, coraz bardziej oczywiste. Może rzeczywiście nie byłam tym, za kogo przez lata się uważałam.

Nikt mnie nie szanuje, nawet ty

Następnego dnia postanowiłam pomówić z mężem. Już nie potrafiłam udawać, że nic się nie stało. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy stole.

— Chcę porozmawiać o tym, co się zdarzyło wczoraj — zaczęłam spokojnie. — To, co powiedziała, nie było w porządku.

Westchnął ciężko, jakby przygotowywał się na długie tłumaczenie.

— Przecież wiesz, jaka ona jest. Dorasta. Testuje, na ile może sobie pozwolić.

— Ale ja też mam swoje granice ? — odpowiedziałam. — A ty stałeś obok i nie stanąłeś po mojej stronie.

Popatrzył na mnie z lekkim zniecierpliwieniem.

— Bo nie chciałem dolewać oliwy do ognia.

Zawsze to samo tłumaczenie — wyrzuciłam.

Zapadła chwila ciszy. Widziałam, że szuka właściwych słów, ale robił to tak, jak zawsze: ostrożnie.

— Ona ma matkę, więc nie możesz próbować na siłę jej zastąpić — powiedział w końcu. — Musisz to zaakceptować.

Te słowa zabolały bardziej, niż się spodziewałam.

— Ja to wiem — odpowiedziałam. — Ale skoro tak, to dlaczego wszystko jest na mojej głowie? Gdzie w takim razie była jej prawdziwa matka, kiedy trzeba było odbierać Ankę ze szkoły, pilnować jej ocen, umawiać na wizyty, czekać nocami, aż wróci z imprezy.

— Nikt cię do niczego nie zmuszał — odparł szybko. — Sama się angażowałaś.

Uśmiechnęłam się krótko, bez radości.

— Bo myślałam, że uda nam się stworzyć namiastkę rodziny. A zamiast tego nikt mnie nie szanuje, nawet ty.

— Przesadzasz — rzucił. — Zawsze wszystko wyolbrzymiasz.

Poczułam, jak coś we mnie opada. Nie gniew, nie krzyk. Raczej coś ciężkiego, co długo trzymało mnie w pionie.

— Chciałam tylko, żebyś raz stanął po mojej stronie — powiedziałam ciszej. — Albo chociaż jasno powiedział, gdzie jest granica.

Nie odpowiedział. Uznał rozmowę za zakończoną. Poszedł do drugiego pokoju, a ja zostałam sama z myślą, która zaczynała się we mnie klarować. Wtedy zrozumiałam, że w tej rozmowie nie chodziło o Ankę. Chodziło o to, że od dawna byliśmy po dwóch stronach, tylko ja jeszcze próbowałam to sklejać.

W tym domu obowiązują zasady

Poszło o drobiazg. O buty zostawione na środku przedpokoju. Zawsze to ignorowałam, ale tym razem coś we mnie pękło. Stałam chwilę, patrząc na nie, zanim ją zawołałam.

— Anka, możesz to zabrać ze środka korytarza? — zapytałam normalnym głosem. — Ktoś się przewróci.

Wyszła z pokoju powoli, z wyrazem znudzenia na twarzy.

— Zaraz — rzuciła. — Jestem zajęta.

— Proszę o to teraz — odpowiedziałam. — Mówiłam już kilka razy.

Odwróciła się do mnie gwałtownie.

— O co ci chodzi? Przecież to tylko buty.

— Chodzi mi o to, że proszę cię o coś prostego i jesteś kompletnie obojętna — powiedziałam, próbując opanować ton głosu.

— Bo nie muszę cię słuchać — odparła. — Nie masz nade mną władzy.

Słowa posypały się szybko, jedno po drugim, jakby tylko na to czekała.

Ciągle się wtrącasz. Kontrolujesz. Udajesz, że jesteś kimś, kim nie jesteś.

Poczułam, jak serce zaczyna mi bić szybciej. Spojrzałam w stronę pokoju, w którym był mąż. Drzwi były uchylone. Wiedziałam, że słyszy.

— W tym domu obowiązują zasady — powiedziałam. — I nie są moje, tylko wspólne.

Zaśmiała się krótko.

— Wspólne? Twoje. Zawsze twoje.

Podniosła głowę i spojrzała mi prosto w oczy.

— Nie jesteś moją matką, ile razy mogę to powtarzać.

Tym razem powiedziała to inaczej. Z pogardą. Z pewnością, jakby wygrała spór, który toczył się od dawna.

— Masz rację — powiedziałam spokojnie. — A skoro nie jestem twoją matką — ciągnęłam dalej — to przestaję robić rzeczy, które robi się z tej pozycji. Nie będę cię pilnować, przypominać, martwić się godzinami. Nie będę załatwiać spraw, które zawsze brałam na siebie, bo ktoś musiał.

Patrzyła na mnie z niedowierzaniem.

— O co ci chodzi? — zapytała.

— Mówię to, co od dawna słyszę — odpowiedziałam. — Skoro nie mam prawa do autorytetu, nie mam też obowiązków.

Cisza, która zapadła, była gęsta. On w końcu wyszedł z pokoju, ale nic nie powiedział. Stał tylko, jakby sprawa go nie dotyczyła.

— Ogarnij się — rzuciła Anka i schyliła się po buty. — Robisz sceny.

Nie odpowiedziałam. Odwróciłam się i wyszłam do sypialni. Zamknęłam drzwi, opierając się o nie plecami. Ręce mi drżały, ale pod tym drżeniem było coś nowego. Spokój. Taki, który przychodzi dopiero wtedy, gdy coś się kończy.

Może nie przesadzajmy

Następne dni były dziwnie spokojne. Przestałam wstawać wcześniej, nie sprawdzałam godzin, nie pytałam, gdzie idzie ani kiedy wróci. Robiłam tylko to, co należało do mnie. Reszta po prostu przestała istnieć. Anka szybko to zauważyła. Rano kręciła się po domu dłużej niż zwykle, jakby na coś czekała. Wieczorami zaglądała do pokoju i mówiła krótkie komunikaty, bez wyzwania w głosie.

— Nie mam jutro na pierwszą lekcję.

— Dobrze — odpowiadałam i wracałam do swoich spraw.

Patrzyła na mnie wtedy uważnie, jakby sprawdzała, czy to tylko chwilowe. On próbował udawać, że wszystko jest w porządku. Po kilku dniach usiadł obok mnie i powiedział:

— Może nie przesadzajmy. To tylko dziecko.

— To twoje dziecko. — odpowiadałam spokojnie.

Nie było już kłótni. Było napięcie, które wisiało w powietrzu, ale nie należało do mnie. Czułam ulgę, która mieszała się z poczuciem winy. Pierwszy raz od dawna wiedziałam jednak, gdzie kończą się moje obowiązki.

Po prostu przestałam udawać

Rozmawiałyśmy kilka dni później. Nie zaprosiłam jej, po prostu weszła do pokoju i stanęła w progu, jakby nie była pewna, czy ma prawo tu być.

— Tata powiedział, że się obraziłaś — rzuciła.

— Nie obraziłam się — odpowiedziałam. — Po prostu przestałam udawać.

Usiadła na krześle, skrzyżowała ręce. Nie była już arogancka, raczej spięta.

— Myślałam, że się wkurzysz i ci przejdzie — powiedziała po chwili. — Zawsze tak było.

Tym razem będzie inaczej — odpowiedziałam spokojnie.

Milczała, patrząc w podłogę.

— Przepraszam, jeśli cię uraziłam.

— Zależy mi tylko na tym, żebyś wiedziała, że nigdy nie chciałam zastąpić ci matki. Należy mi się jednak jakiś szacunek.

Pokiwała głową, jakby przyjęła to do wiadomości. Zrozumiałam, że czasem jedyną uczciwą relacją jest ta, która ma wyraźne granice.

Paulina, 42 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama