„Siostra to wytwór szatana. Myślałem, że mam w niej oparcie, a żmija oskubała mnie, co do grosza. Jest dla mnie skończona”
„Prawdę mówiąc, nigdy nie oczekiwałem od życia żadnych bonusów. Chciałem tylko uciec od szarzyzny zapamiętanej w dzieciństwie. Nie udało się. Trudno. Najważniejsze, że nie miałem sobie nic do zarzucenia. Próbowałem, a ponieważ los nie obdarzył mnie duszą wojownika, szybko pogodziłem się z tym, co w ostatecznym rozrachunku mi przypadło. Czyli z niczym”.
- Marcin, 32 lata
Sześć lat temu skończyłem wydział psychologii. Równocześnie zrobiłem fakultet z socjologii. Młody zdolny, mówiono o mnie na korytarzach instytutów. Nie ukrywam, że chciałem zostać w mieście. Miałem dosyć biednej dzielnicy na obrzeżach Gliwic, z której cudem się wyrwałem.
Nim wyjechałem na studia, ojciec zawołał nas wszystkich do kuchni. Stary przepracował dwadzieścia lat pod ziemią i niedawno dostał odprawę górniczą. Od tamtego dnia pił na umór. Tej soboty jednak był trzeźwy i odświętnie ubrany. Stanęliśmy wszyscy wokół stołu: moja matka, siostra i ja. Z Aśką byliśmy w jednym wieku, różnica marnych 10 miesięcy, ten sam rocznik. Właśnie zdaliśmy maturę, szczęśliwie dostaliśmy się na wybrane kierunki studiów i następnego dnia mieliśmy jechać do akademików.
Ojciec usiadł za stołem, a my czekaliśmy aż skinie głową, żebyśmy i my usiedli. Czasami zastanawiałem się, jak moja matka wytrzymała w tym domowym obozie karnym, gdzie wszystko było wykonywane na rozkaz, a jedyną osobą decydującą o bycie rodziny był nasz stary. Ale ponieważ w sąsiednich rodzinach, które mieszkały w naszym familoku działo się podobnie, uznałem, że tak po prostu jest skonstruowany ten świat. Czemu się zatem przeciw oczywistości buntować? Żeby dostać ciężką ręką lanie, które pamiętało się potem przez dwa tygodnie?
Starania poszły na marne. Posada przepadła
Tak więc stary siedział z łokciami wspartymi o stół, my staliśmy jak na capstrzyku, niemal na baczność. W domu słychać było tylko muchę krążącą pod sufitem. W pewnym momencie ojciec sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął z niej dwa malutkie pakunki. Jeden z nich położył przede mną, drugi przed siostrą. Potem wstał i, nic nie mówiąc, wyszedł z domu. W każdym pakunku było po dziesięć tysięcy złotych. Nasz kapitał na przyszłość. Poczułem łzy napływające mi do oczu. Dał nam te pieniądze, wiedząc, że sam je przetraci. Zrozumiałem wtedy, że ojciec kochał nas po swojemu, ale nie potrafił tego okazać. Spojrzałem na siostrę. Miała zaciśnięte oczy i usta. Pakunek z przyszłością trzymała blisko przy piersi.
Miesiąc później oboje dostaliśmy od matki listy, że ojca znaleziono na ulicy. Podobno miał zawał. Nie udało się go odratować. Przedtem przepił kompletnie wszystko, co dostał z górniczej odprawy. Wszystko, prócz naszych pieniędzy. Przez kilka lat uczyłem się jak wariat, żeby zaproponowano mi na wydziale posadę asystenta. Byłem najlepszy spośród kandydatów. Jak się potem okazało, nie miało to żadnego znaczenia. Ktoś w dziekanacie był czyimś kuzynem, pociotkiem czy jeszcze kimś tam i nie było szansy, żeby owa kandydatura została odrzucona.
Tamtego dnia po wyjściu z biblioteki uniwersyteckiej zamiast do akademika, poszedłem do sklepu. Kupiłem butelkę wódki i schlałem się jak mój stary. Traf chciał, że trunek wypiłem w parku. Było ciepło, a ja miałem niewprawioną głowę. Nie ma się zatem co dziwić, że w pewnym momencie, po prostu, urwał mi się film.
Kiedy się obudziłem, siedziałem na ulicznym chodniku. Przede mną leżała przyciśnięta kamieniem kartka. Poznałem swoje pismo: „Najlepsi nie są potrzebni temu krajowi. Moją posadę przehandlowano znajomym. Nie mam co jeść”. Zajrzałem do otwartej torby, która stała przy kartce. Wewnątrz znalazłem niemal sto osiemdziesiąt złotych drobnymi. Przeliczając apanaże etatu asystenta na takie pieniądze, to musiałbym pracować ze dwa dni. Wtedy w głowie zaświtała mi pewna myśl. Właśnie znalazłem sposób na to, jak zostać w tym mieście.
Zacząłem żebrać. Myślicie, że zarabiałem tysiące? W ciągu dnia grałem rolę nędzarza, a wieczorami piłem szampana w dobrych lokalach? Nic z tego! Życie wciąż było szaro-szare. Miesiąc później dostałem wymówienie z akademika. Nie miałem gdzie mieszkać, ale co mi tam! Już jako dziecko byłem przyzwyczajony do spania na klatce schodowej, gdy pijany ojciec wyrzucał nas z mieszkania.
Moje czteroletnie studia przydały się tylko do tego, żeby ocenić, do kogo mogę wyciągnąć rękę po prośbie, kogo zagadać, przed kim zrobić zbolałą minę. Szybko też zorientowałem się w regułach rządzących w tej sferze życia. Ludzie uwielbiają myśleć o sobie, że są szczodrzy wobec potrzebujących i mają złote serduszka. Kiedy jednak stoisz im na drodze lub zbyt natarczywie prosisz o wsparcie, wtedy uznają cię za nieroba, który chce ukraść ich ciężko zarobione pieniądze. Jak wszędzie, tak i w żebraniu, trzeba umieć oszukiwać, kłamać i nabierać innych. Tak więc nigdy nie rozkładałem się przy wejściach do sklepów czy galerii handlowych. Jeśli wybierałem jakiś punkt, to raczej z boku. Nigdy nie żebrałem dla siebie. Przygarnąłem psa i na kartce wypisywałem tylko dwa słowa: „Jesteśmy głodni”. Dostrzegłem wówczas prawidłowość: ludzie szybciej zlitują się nad zwierzęciem niż potrzebującym bliźnim.
Po dwóch latach wsiąkłem w ulicę. Stałem się jej szarym tłem. Byłem wolny i nigdy nie brakowało mi pieniędzy na zaspokojenie potrzeb. Nie były wygórowane, bo nie należałem do wybrednych. Raz miałem lepsze, raz gorsze dni. Jednak po podliczeniu każdego miesiąca wychodziło, że zostawała mi nadwyżka stu kilkudziesięciu złotych. Przez cały czas miałem też przy sobie ojcowe dziesięć tysięcy, z których nie uszczknąłem nawet złotówki. Ponieważ nie miałem gdzie przechować tych pieniędzy, a na ulicy bezpiecznie nie było, po kilku miesiącach poszedłem do siostry.
Aśka już na drugim roku studiów wyszła za mąż. Znalazła zasobnego faceta. Mieszkała w ładnym domku na obrzeżach miasta. Nie utrzymywaliśmy ze sobą bliższych kontaktów. Już dzień po swoim ślubie powiedziała mi, że jej mąż nie życzy sobie, żeby jej rodzina przekraczała próg ich domu. „Pieprzyć ich” – pomyślałem sobie i poszedłem w swoją stronę.
Kiedy zapukałem do jej drzwi i poprosiłem o przechowanie moich pieniędzy, zgodziła się bez zbędnych pytań. Co miesiąc przychodziłem i dodawałem do ojcowej sumy po kilkadziesiąt złotych. Zgodnie z jej poleceniem robiłem to przed południem, gdy wszyscy sąsiedzi byli w pracy, a ona wychodziła z dzieckiem na spacer.
I tak to się toczyło
Tak, wiem, co myślicie – zrezygnował! Poszedł na łatwiznę! Po jednym niepowodzeniu załamał się i przestał walczyć. Zasługuje na wszystko, co go spotkało.
To niezupełnie tak. Prawdę mówiąc, nigdy nie oczekiwałem od życia żadnych bonusów. Chciałem tylko uciec od szarzyzny zapamiętanej w dzieciństwie. Nie udało się. Trudno. Najważniejsze, że nie miałem sobie nic do zarzucenia. Próbowałem, a ponieważ los nie obdarzył mnie duszą wojownika, szybko pogodziłem się z tym, co w ostatecznym rozrachunku mi przypadło. Czyli z niczym...
Tak przynajmniej wtedy myślałem. Ale jednak okazało się, że tkwią we mnie jeszcze marzenia o czymś lepszym. Otóż kilka miesięcy temu, kiedy siedziałem z psem na chodniku, podszedł do mnie pracownik Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej. Powiedział mi o programie unijnym, który pomaga takim jak ja wychodzić z bezdomności. Pomyślałem, że może jeszcze nie wszystko stracone.
Tydzień później znaleziono mi pracę w ochronie. Na obrzeżach miasta wynająłem pokoik za pięćset złotych. Miałem tylko zadatkować na dwa miesiące naprzód. Pojechałem do siostry. Spotkaliśmy się na spacerze. Bez słowa wyciągnęła rękę po pieniądze, które zawsze dawałem jej w kopercie. Zamiast tego powiedziałem, że wróciłem po swoje pieniądze. I że wreszcie wracam do normalnego życia. Przez chwilę patrzyła na mnie bez słowa. Myślałem, że jak zaskoczenie minie, to się ucieszy, w końcu byłem jej bratem.
Moment później zaczęła krzyczeć, że jakiś włóczęga chce ją okraść. W pierwszej chwili zbaraniałem. Potem... Widziałem nadbiegających ludzi, więc uciekłem. Prawie 15 tysięcy złotych... Wszystkie moje oszczędności. I żadnych szans na ich odzyskanie. Wróciłem załamany do wynajętego pokoiku. Gospodyni patrzyła, jak się pakuję. Spytała, czemu odchodzę. Więc powiedziałem jej, że wracam na ulicę. Że najwyraźniej tam jest moje miejsce. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że po twarzy lecą mi łzy. Kiedy pociągnęła mnie za rękę i posadziła na kanapie obok mnie, tamy runęły. Powiedziałem jej wszystko – o ojcu, studiach, o siostrze. O tym, że już zacząłem marzyć... i zostałem skopany na swoje miejsce. Wiem już, że żyję w dżungli pełnej dzikich bestii, a ja jestem na samym dnie łańcucha pokarmowego.
A potem nagle poczułem gniew. Ja tak nie chcę! To niesprawiedliwe! Ja też mam prawo do normalnego życia. Otarłem łzy, wyprostowałem się. Gospodyni patrzyła na mnie z rosnącym oczekiwaniem.
– Nie mam pieniędzy na zadatek – powiedziałem – ale mam pracę. Jak tylko zarobię, to oddam te pieniądze. Proszę dać mi szansę, a nie pożałuje pani.
– Czekałam, aż to powiesz – uśmiechnęła się gospodyni. – Najwyższy czas, byś przestał się mazać. Świat jest taki, jakim chcemy, żeby był. Jeśli widzisz go jako dżunglę, to trzeba wysunąć pazury i pokazać kły. Wtedy okaże się przyjaźniejsza.
Jak widać, ta historia nie ma sprawiedliwego zakończenia. Ale ma dobre.