Reklama

Codzienność. Dzień jak co dzień. Śniadanie w biegu, dzieci wrzeszczące przy stole, jedno chce kakao, drugie płacze, bo kanapka nie jest „jak wczoraj”. Mąż próbuje coś powiedzieć, ale przerywa mu dzwonek budzika – zapomniałam go wyłączyć. Uśmiecham się, mimo wszystko. Tak wygląda moje życie – pełne hałasu, bałaganu, czasem frustracji, ale moje. I w tym całym chaosie czuję ciepło. Bezpieczną rutynę, którą kocham. Mam dom, męża, dzieci – dwóch chłopców, siedmiolatka i czterolatka. Mam po co wstawać rano. Mam kogo kochać i kto mnie potrzebuje. Niekiedy, gdy siedzę wieczorem na kanapie z kubkiem herbaty i jednym z chłopców śpiącym na moich kolanach, myślę sobie, że mam szczęście. Choć wiem, że nie wszyscy tak myślą.

Reklama

Moja siostra, Ania… Kiedyś byłyśmy nierozłączne. Mówiłyśmy o sobie „dwie połówki jabłka”. Szeptałyśmy sobie sekrety pod kołdrą, marzyłyśmy o wspólnej podróży do Paryża i obiecywałyśmy, że nigdy nie pozwolimy, by cokolwiek nas poróżniło. I wtedy dorosłość zrobiła swoje. Z czasem Ania zaczęła się oddalać. Najpierw subtelnie – nie odbierała telefonu, oddzwaniała po kilku dniach, mówiła, że ma dużo pracy. Potem coraz rzadziej się spotykałyśmy. Na święta przyjeżdżała tylko na chwilę. Gdy zapraszałam ją na urodziny dzieci – unikała wzroku, coś mruczała o delegacjach, o zmęczeniu. Nie dopytywałam. Jeszcze wtedy próbowałam tłumaczyć to sobie na różne sposoby.

Ale niepokój we mnie rósł. Coś było nie tak. Czułam to w każdej niezręcznej rozmowie, w każdym wymuszonym uśmiechu. W jej oczach nie było już tej iskry, która kiedyś rozpalała nasze wspólne plany. Czasem patrzyła na mnie jak na obcą. A ja nie rozumiałam dlaczego. Dopiero później miałam się dowiedzieć, że nie wszystko da się wyjaśnić, nie każdą ranę da się zabliźnić słowami. Że zazdrość – cicha, wstydliwa, wżerająca się powoli – potrafi zniszczyć więcej niż najgorsza kłótnia.

Czułam się winna

Urodziny Franka wypadały w sobotę. Od rana krzątałam się w kuchni, piekłam ciasto, nadziewałam koreczki, przygotowywałam wszystko, żeby dzieciaki miały frajdę. Mąż dmuchał balony, starszy syn biegał po domu z czapką urodzinową i opowiadał, że dziś musi być najgłośniej, bo ma siedem lat, a młodszy płakał, bo nie mógł znaleźć swojego misia. Chaos, radość, harmider – dokładnie tak, jak powinno być. Czekałam na Anię. Mówiła, że wpadnie, choć nie była tego pewna. Ale przyjechała. Spóźniona, jakby od niechcenia, w drzwiach pocałowała mnie w policzek i podała torbę z prezentem, nawet nie patrząc mi w oczy. Miała na sobie szary płaszcz, który już znałam, i spojrzenie jakby za szybą.

– Fajnie, że jesteś – powiedziałam, próbując się uśmiechnąć.

– No, przecież mówiłam, że może się uda – odpowiedziała i odeszła w stronę dzieci.

Zaczęła rozmawiać z Frankiem, wręczyła mu prezent, pochyliła się do młodszego, pogłaskała go po głowie. Była uprzejma, ale jakaś taka nieobecna. Przez chwilę stałam w kącie salonu, patrzyłam, jak wchodzi w ten nasz domowy świat, ale się w niego nie wtapia. Potem usiadła na krześle z boku, odebrała telefon i przez kilka minut bez słowa wpatrywała się w ekran. Nie chciałam robić scen, to był dzień Franka, nie mój. Przez pół godziny siedziała z nami jak widz, który przyszedł na przypadkowe przedstawienie. Podeszłam do niej, kiedy dzieci bawiły się już w pokoju, a dorośli rozmawiali przy stole.

– Może zostaniesz jeszcze chwilę? Dopiero co się zjawiłaś.

Już muszę lecieć – odpowiedziała chłodno, wstając z krzesła. – Mam jeszcze coś do załatwienia.

– Ania, co się z tobą dzieje? Prawie się nie odzywasz...

– Wszystko w porządku, po prostu jestem zmęczona – urwała i już sięgała po płaszcz.

Nie zdążyłam nic powiedzieć. Nie pożegnała się z dziećmi, nie spojrzała na mnie, po prostu wyszła. Zostałam w drzwiach z uczuciem, którego wtedy nie umiałam jeszcze nazwać. Coś we mnie osiadło ciężko. Wiedziałam, że nie chodzi o zmęczenie. Ale nie rozumiałam, dlaczego tak mnie unika. Zastanawiałam się, czy zrobiłam coś nie tak. Przewijałam w głowie wszystkie nasze ostatnie rozmowy, nasze spotkania. Nic nie przychodziło mi do głowy. Czułam się winna, chociaż nie wiedziałam, czemu dokładnie. Wieczorem usiadłam sama przy stole, kiedy wszyscy już spali. Próbowałam zebrać myśli. Ania była inna. Niby taka sama, ale jakby za szybą. Zaczęłam się bać, że ją tracę, choć nie wydarzyło się nic konkretnego. I to właśnie bolało najbardziej.

Moja obecność ją raniła

Zadzwoniłam do niej dwa dni po urodzinach Franka. Nie odbierała. Napisałam krótką wiadomość, że chciałam pogadać. Odpisała dopiero po kilku godzinach: „Dzisiaj nie dam rady”. Zadzwoniłam znów wieczorem, nie chciałam już czekać. Odebrała po trzecim sygnale.

– Cześć – powiedziałam. – Masz chwilę?

– Mam – usłyszałam, ale jej ton był chłodny.

– Nie chcę cię zamęczać, ale… co się dzieje, Ania? Na urodzinach byłaś przez chwilę i wyglądałaś, jakbyś chciała stamtąd uciec. Od jakiegoś czasu unikasz mnie, dzieci… Co się dzieje?

Przez chwilę nie odpowiadała. Cisza przeciągała się tak długo, że miałam ochotę się rozłączyć. A potem powiedziała cicho, prawie bez emocji:

– Nie chcę patrzeć, jak masz wszystko, o co ja codziennie walczę. Twoje szczęście mnie przytłacza.

Zamilkłam. Przestałam oddychać. Te słowa uderzyły we mnie z siłą, której się nie spodziewałam. Tak jakby nagle wszystko się odwróciło. Jakby to, co dla mnie było radością, dla niej było ciężarem. Jakby moja rodzina, mój dom, dzieci – to wszystko było dla niej czymś nie do zniesienia.

– Ania… ja nie… – zaczęłam, ale nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Jak wytłumaczyć, że nigdy nie chciałam jej nic zabierać? Że nie czułam się lepsza? Że też mam swoje lęki i zmęczenie? Że moje szczęście nie jest przeciwko niej?

Nie chodzi o ciebie – przerwała mi. – Chodzi o mnie. I nie potrafię się z tego wyplątać.

– Ale przecież możesz mi o tym powiedzieć. Jesteśmy siostrami…

– Właśnie dlatego.

Rozłączyła się. Patrzyłam na wygaszony ekran telefonu i próbowałam zrozumieć, co się właśnie wydarzyło. Czułam się jak ktoś, kto nieświadomie przekroczył granicę, która była dla drugiego człowieka nie do przejścia. Jakby moja obecność raniła ją bardziej niż nieobecność. I choć to nie była moja wina, nie potrafiłam przestać czuć żalu.

Nie miałam już siły

W kolejnych dniach próbowałam się z nią skontaktować. Pisałam wiadomości, nagrywałam krótkie głosówki, wysyłałam maile, w których nie było żadnych oczekiwań, tylko pytania typu jak się czujesz, co u ciebie, jestem tu, gdybyś chciała pogadać... Żadnej odpowiedzi. Na urodziny mamy wysłała tylko życzenia SMS-em, krótkie i suche. Nie przyjechała. Nie oddzwaniała, nie odpisywała, choć widziałam, że czyta moje wiadomości. Wysyłałam kolejne, coraz mniej pewna, czy powinnam. A może to wścibstwo? Może już nie chce mnie w swoim życiu?

– Aniu, nie wiem, co powiedzieć – mówiłam w jednym z nagrań. – Chyba boję się, że całkiem cię stracę. Ale jeśli to ci pomoże, to... nie będę cię już męczyć. Po prostu chciałam, żebyś wiedziała, że jestem.

„Wiem, że nie chcesz oglądać mojego świata. Ale ja nie umiem przestać chcieć, żebyś w nim była” – napisałam później. Nie odpisała. Zrozumiałam wtedy, że relacje nie muszą się rozpaść z hukiem. Nie muszą kończyć się kłótnią ani dramatem. Czasem po prostu jedna osoba przestaje odpowiadać, a druga zbyt długo udaje, że wszystko jest w porządku. I nagle jest już za późno. Zostaje tylko to milczenie, które staje się codziennością. Nieprzyjemną, trudną do zniesienia, ale jednak oswojoną. Z czasem przestałam pisać. Nie dlatego, że przestało mi zależeć. Po prostu nie miałam już siły. Zaczęłam akceptować, że niektóre relacje umierają nie przez nienawiść, tylko przez brak słów. I że czasem najbardziej boli nie to, że ktoś nas skrzywdził, ale że przestał chcieć być blisko.

Robiłam, co mogłam

Zdarzało mi się budzić w nocy z uczuciem, że coś zgubiłam. Nie klucze, nie portfel, ale coś, czego nie mogłam już odnaleźć. Siadałam wtedy na łóżku i przypominałam sobie nasze dzieciństwo. Nasz wspólny pokój, dwie kołdry, dwie poduszki, dwa zestawy marzeń. Wszystko było nasze – gumki do włosów, sekrety, rozmowy nocą. Miałyśmy swoje szyfry, zasady i rytuały.

– Zawsze będziemy razem, prawda? – spytała mnie Ania, kiedy miała dziesięć lat, a ja dwanaście.

Pamiętam to jak dziś. Leżałyśmy pod jedną kołdrą, bo bała się burzy. Zgasiłyśmy światło i liczyłyśmy sekundy między błyskiem a grzmotem. Trzymałam ją za rękę, żeby wiedziała, że jestem.

– No pewnie – odpowiedziałam wtedy. – Kto inny wytrzymałby z tobą do końca świata?

– Nawet jeśli się pokłócimy?

To będziemy się przepraszać. I znów będziemy razem.

Zawsze. Tego słowa się trzymałam przez lata. A potem przestało cokolwiek znaczyć. Bo nikt się nie pokłócił. Nikt nie przeprosił. Po prostu przestałyśmy być razem. Winiłam się, choć nie wiedziałam za co. Może za to, że byłam szczęśliwa. Może za to, że nie zauważyłam, jak ona się oddala. Zastanawiałam się, czy powinnam była bardziej ją wspierać, dopytywać, wyciągać z samotności. Ale z drugiej strony… próbowałam. Robiłam, co mogłam. Tyle że czasem to za mało. Pytanie nie brzmiało już, co zrobiłam źle, ale czy miałam prawo być szczęśliwa, kiedy ona nie mogła?

Z moim mężem nie rozmawiałam o tym za wiele. Kiedy próbowałam tłumaczyć mu, jak boli to milczenie między mną a Anią, wzruszał ramionami i mówił, że „każdy ma swoje życie”. Że powinnam dać jej spokój. Że się ułoży. Ale to nie było takie proste. Między mną a Anią była przeszłość, której nikt już nie mógł naprawić, ale też nie dało się jej wymazać. To był rodzaj żałoby. Tylko że nikt nie umarł.

Świat wokół przestał istnieć

Spotkałam koleżankę Magdę przypadkiem, w osiedlowym sklepie. Stała w kolejce przede mną, a kiedy się odwróciła, aż cofnęłam się ze zdziwienia.

– Kasiu! Boże, ile my się nie widziałyśmy! – zawołała i zaraz przytuliła mnie, jakbyśmy rozstały się wczoraj. – Jak dzieciaki? Mąż? Ania?

Zamarłam. Przez sekundę chciałam odpowiedzieć coś ogólnikowego, ale spojrzałam jej w oczy i nie potrafiłam skłamać.

Nie mamy kontaktu – powiedziałam. – Od dłuższego czasu.

Zmarszczyła brwi.

– Myślałam, że wiesz… Ona wyjechała na terapię. Sama ją tam zawiozłam.

– Co?

– No, do ośrodka pod Wrocławiem. Pamiętam, że była w rozsypce, nie chciała nikogo widzieć. Myślałam, że z tobą o tym rozmawiała. Przecież zawsze byłyście tak blisko.

Stałam tam z butelką mleka w dłoni, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Terapia. Ośrodek. Rozsypka. A ja o niczym nie wiedziałam.

– Magda… dlaczego ona mi nic nie powiedziała?

Wzruszyła ramionami, ale w jej spojrzeniu było coś, czego nie potrafiłam zignorować.

– Może nie chciała cię martwić. Może czuła, że cię zawiodła. Nie wiem. Ale to było poważne. Pamiętam, jak płakała w samochodzie, że nie może już wytrzymać. Że wszyscy oczekują, że będzie silna, a ona nie ma już z czego tej siły brać. Że nie daje rady patrzeć na cudze szczęście, kiedy jej świat się wali.

Pożegnałyśmy się bez słów. Wyszłam ze sklepu, a świat wokół mnie jakby przestał istnieć. Nagle wszystko, co się wydarzyło, nabrało innych barw. Nie widziałam zazdrości. Widziałam ból, który ukrywała tak dobrze, że nawet ja go nie rozpoznałam. I zrozumiałam, że niektóre odejścia nie są aktem egoizmu, tylko próbą przetrwania. Ludzie czasem odchodzą, nie dlatego, że przestali kochać. Tylko dlatego, że nie potrafią już patrzeć na czyjeś szczęście, kiedy ich własne życie stało się nie do zniesienia.

Katarzyna, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama