Reklama

Nie miałam już dwudziestu lat, kiedy znów założyłam białą suknię. Ta, którą dziś ubrałam, była delikatna, z koronkowym gorsetem i lejącym się do ziemi trenem. Czułam się w niej jak nowa wersja siebie – nie młodsza, nie idealna, ale… spokojna. Z Tomkiem poznałam się dwa lata po rozwodzie. On był po swojej burzy, ja po swojej. Mówił, że nie interesuje go to, co było. Liczy się tylko, że teraz jesteśmy razem.

Reklama

Poranek był cichy. Za oknem słońce nieśmiało przebijało się przez zasłony w wynajętym apartamencie. Asia – moja świadkowa – krzątała się z kubkiem kawy, a ja patrzyłam w lustro i powtarzałam sobie, że zasłużyłam na to szczęście. Że nie muszę się nikomu tłumaczyć z przeszłości. Z tyłu głowy kręciły mi się jednak słowa ciotki Joli, kuzynki Tomka. Starsza kobieta, zawsze „wszystkowiedząca”, już wcześniej dawała mi do zrozumienia, że jako rozwódka nie pasuję do ich rodziny. „Bo u nas to kobiety raz wychodzą za mąż” – usłyszałam od niej kiedyś mimochodem, jakby to był fakt naukowy. Ale dziś postanowiłam się tym nie przejmować. To był mój dzień. Mój nowy początek. I nic nie miało go popsuć…

Plama i słowa, które rozdarły ciszę

Wesele nabierało tempa. Parkiet był pełen, muzyka skoczna, a ja, mimo lekkości sukni, czułam się, jakbym unosiła się nad ziemią. Tańczyłam z Tomkiem, uśmiechałam się do fotografów, wznosiłam toasty z najbliższymi. Wszystko układało się perfekcyjnie… do momentu, kiedy podeszłam do stołu, by sięgnąć po wodę. Zauważyłam wtedy chłopca, miał może sześć lat, blond czupryna, rozbiegane oczy. To syn ciotki Joli. Biegł w moją stronę z kubkiem czerwonej oranżady.

– Nie biegaj, kochanie – powiedziała jego mama, nie podnosząc wzroku znad talerza.

Ale było już za późno. Chłopiec potknął się o leżący balon z girlandy, a oranżada poszybowała w powietrzu i wylądowała wprost na mojej sukni. Czerwony płyn wsiąkał powoli w koronki, a ja… zamarłam. Czas się zatrzymał. W tle ktoś przestał grać. Cisza. I wtedy padło to zdanie. Wypowiedziane głośno. Jak przez megafon.

– Trzeba było nie zakładać bieli, skoro każdy wie, że jesteś rozwódką – powiedziała ciotka Jola, poprawiając szklankę z kompotem, jakby właśnie ogłosiła prognozę pogody.

– Co ona powiedziała? – szepnął Tomek, ale było już za późno. Słowa wybrzmiały i rozlały się po sali jak ta oranżada po mojej sukni.

Patrzyłam w oczy ciotki Joli. Ona się uśmiechała. Zerwałam się z miejsca. Przeszłam przez salę jak duch. Szelest mokrej sukni i moje stłumione kroki były jedynym dźwiękiem. Uciekłam. Z tej sali. Z tego dnia. Z mojego szczęścia.

Czy nie mam prawa do szczęścia?

Zamknęłam się w łazience na klucz. Moje ręce drżały, jakby to nie oranżada, a lód pokrywał moją skórę. Spojrzałam w lustro. Rozmazany makijaż, oczy pełne łez, a na białej sukni – czerwona plama. Symboliczna. Zupełnie jakby ktoś celowo zaznaczył: „Ona już była czyjaś”. Usiadłam na pokrywie sedesu i pozwoliłam sobie płakać. Głośno, bez kontroli, jak wtedy… jak w tamten dzień, kiedy wracałam z sądu z papierami rozwodowymi w torebce. Obiecałam sobie wtedy, że jeśli jeszcze kiedyś będę wychodzić za mąż, zrobię to jako silna kobieta. A teraz? Czułam się jak wtedy – słaba, przegrana, upokorzona.

– Może nie powinnam była zakładać bieli – szepnęłam do siebie. – Może oni wszyscy tak myślą. Że nie mam prawa zaczynać od nowa.

Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie. To Asia. Wpadła bez pytania.

– Martyna, Boże… – rzuciła, siadając obok mnie na zimnych kafelkach. – Widziałam. Ta jędza... nie masz pojęcia, jak mam ochotę jej przywalić!

– Może ma rację. Może naprawdę nie powinnam…

– Przestań! – przerwała mi. – To nie ty jesteś winna. To oni są żałośni. Ty masz prawo być szczęśliwa.

Pokręciłam głową. Próbowałam w to uwierzyć. Ale nie potrafiłam. Nie w tej chwili. Nie w tej sukni.

Miał oczy pełne wstydu

Wyszłam z łazienki powoli, jakby moje ciało ważyło tonę. W korytarzu za salą weselną natknęłam się na Tomka. Stał tam jak zamrożony, z telefonem w dłoni, chyba nie wiedząc, co robić.

– Martyna... – wyszeptał, gdy mnie zobaczył. – Jezu, jak ja cię przepraszam...

Nie odpowiedziałam. Patrzyłam tylko na niego. Na jego garnitur, idealnie wyprasowany. Na muchę, którą tak starannie wiązałam rano, śmiejąc się, że nigdy nie wychodzi mu symetrycznie. A potem na jego oczy – te same oczy, które mówiły „kocham”, a teraz były pełne... czego? Wstydu?

– Czy wiedziałeś? – zapytałam cicho. – Czy wiedziałeś, że ona tak o mnie mówi?

Tomek zawahał się.

– Słyszałem kiedyś, coś tam rzuciła... ale nie chciałem cię martwić. Myślałem, że to przeszłość. Że dzisiaj będzie inaczej.

– Czyli wiedziałeś. I nic nie zrobiłeś... – Poczułam, jak coś we mnie pęka. – Stałam tam sama. Sama, z tą plamą i tymi ludźmi, którzy patrzyli, jakby właśnie potwierdziło się wszystko, co o mnie myślą.

– Martyna, ja... nie wiedziałem, że to się tak potoczy. Przysięgam, próbowałem ją zatrzymać, ale to było niemożliwe...

– Nie potrzebuję twojego przysięgania! – wybuchłam. – Potrzebowałam cię tam. Obok mnie. A ciebie nie było. Nigdy cię nie ma, kiedy naprawdę cię potrzebuję.

– To nieprawda... – szepnął.

– Nie wiem, czy chcę dalej być na tym weselu. – Spojrzałam mu w oczy. – Nie wiem nawet, czy chcę dalej być twoją żoną.

Chciałam tylko zniknąć

Wróciłam na salę tylko po to, by się spakować. Nie planowałam tańczyć, nie chciałam już jeść ani pić. Chciałam tylko odzyskać resztki swojej godności i zniknąć stąd, zanim ktoś zaproponuje „wspólne zdjęcie z panną młodą”. Ludzie szeptali. Czułam to na plecach – ich spojrzenia, skrępowane uśmiechy, te głupie, współczujące miny. Podeszłam do stołu. Moja torebka, telefon, welon. A obok – ona. Ciotka Jola. Siedziała jak królowa, jakby nic się nie stało. Machała widelcem, rozmawiała o jakimś cieście, jakby chwilę wcześniej nie rozerwała mnie publicznie na strzępy. Zatrzymałam się przy niej.

– Gratuluję, ciociu. Świetny występ. Mam nadzieję, że impreza smakuje teraz lepiej – powiedziałam lodowatym tonem.

– Nie wszystko da się przykryć koronkami, kochanie – odpowiedziała spokojnie. – Niektórych plam się nie spierze.

Zamarłam. Bez słowa zdjęłam welon z głowy i położyłam go na stole, tuż obok jej talerza z sernikiem.

– To dla ciebie. Może go sobie założysz, skoro tak dobrze znasz się na moralności – rzuciłam i ruszyłam do wyjścia.

W drzwiach ktoś próbował mnie zatrzymać. Asia, ktoś z kuchni, może nawet mama Tomka – nie wiem. Nie oglądałam się. Czułam, że jeśli teraz się zatrzymam, to się rozsypię. A nie mogłam. Nie przy nich. Wsiadłam do auta. Kluczyki leżały w torebce. Ruszyłam przed siebie, nie wiedząc dokąd. Chciałam tylko zniknąć. Od nich. Od wspomnień. Od samej siebie.

Wiedziałam, że on mnie kocha

Zatrzymałam się dopiero nad jeziorem. Było tam cicho. Nawet wiatr zdawał się przystanąć w bezruchu. Usiadłam na ławce, czując, jak mokra suknia przykleja mi się do nóg. Pachniałam oranżadą, rozczarowaniem i upokorzeniem. Wyciągnęłam telefon. Tomek dzwonił. Cztery nieodebrane połączenia. Patrzyłam na ekran, aż zgasł. Minęła godzina, zanim zadzwoniłam do mamy. W jej głosie nie było paniki, tylko czułość.

– Mamo… ja po prostu… ja już nic nie wiem – zaczęłam, a głos mi się załamał.

– Nie musisz wiedzieć, kochanie. Wiem tylko jedno. Nie możesz dać im wygrać. To był twój dzień. Ale jeśli nie chcesz wracać, ja to rozumiem.

Siedziałam jeszcze długo. Patrzyłam na czarne lustro jeziora, zastanawiając się, co dalej. Wiedziałam, że Tomek mnie kocha. Ale czy to wystarczy, skoro nie stanął za mną, gdy było trzeba? Czy to wystarczy, gdy ja czuję się jak cień? Spojrzałam na swoje buciki ślubne. Zdjęłam i postawiłam je obok siebie. Tak absurdalnie wyglądały. Białe, delikatne, obok zabłoconej ławki. Jak ja. Kompletnie nie na miejscu. A potem wstałam. Zostawiłam buty na tej ławce i ruszyłam boso do auta. Może nie znałam kierunku, ale wiedziałam, że nie mogę już pozwolić nikomu decydować, gdzie powinnam być.

Jestem silna i przetrwam

Wróciłam do apartamentu sama. Na zewnątrz świat toczył się dalej. Kierowcy czekali na parkingu, wiatr szarpał gałązkami przy wejściu, ludzie żyli. A ja… ja po prostu weszłam do środka i zamknęłam za sobą drzwi. Nie było powitania, nie było uśmiechów, nie było druhen. Tylko ja i echo moich kroków na panelach. Przez chwilę stałam bez ruchu, wciąż w tej poplamionej sukni. A potem sięgnęłam do pleców i zaczęłam ją powoli rozpinać. Sama. Bez pomocy. Bez toastów. Bez braw.

Ostrożnie zdjęłam ją z ramion. Zsunęła się po moim ciele jak cisza. Powiesiłam ją na wieszaku, który wcześniej był pusty. I wtedy spojrzałam w lustro. Zobaczyłam kobietę, która przeszła przez dwa śluby i jeden publiczny lincz. Ale też kobietę, która wstała z tej ławki nad jeziorem, bosą, zmarzniętą, ale żywą. Która zrozumiała, że nie musi udowadniać swojej wartości przez kolor sukni czy nazwisko męża. Nie wiem, co będzie z Tomkiem. Może się odnajdziemy, albo zagubimy. Może ta historia będzie początkiem czegoś nowego, a może tylko lekcją. Ale ja przetrwam. A jeśli kiedyś znów założę biel, to tylko wtedy, gdy nikt nie będzie próbował mi tego odebrać.

Martyna, 48 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama