Reklama

Zawsze miałam poczucie, że wiem, co jest dobre. Wychowywałam Marka samotnie, po śmierci mojego męża. Było ciężko, ale nigdy nie zeszłam z właściwej ścieżki. Uczyłam go, że trzeba być porządnym człowiekiem, pracować uczciwie, nie ulegać modzie ani złym wpływom. W każdą niedzielę byliśmy w kościele, modliłam się za niego codziennie. To był grzeczny chłopak. Taki cichy, poukładany. Aż pojawiła się Natalia.

Była niewierząca

Weszła do jego życia jak huragan, z fryzurą jak z reklamy, pomalowanymi paznokciami i głową pełną pomysłów, które nijak nie przystawały do naszej codzienności. Nie chodziła do kościoła – „bo nie czuje potrzeby”, jak raz powiedziała. Ubierała się… cóż, dość kuso, w obcisłe stroje i w ogóle była taka bezczelnie pewna siebie.

Na nasze pierwsze spotkanie przyszła w dżinsowej kurtce i obcisłych legginsach:

– Cześć, jestem Natalia. Miło mi panią poznać.

Cześć?! A gdzie „dzień dobry”? Gdzie szacunek? Spojrzałam wtedy na Marka. Uśmiechał się tylko jak głupi do sera. Wiedziałam od razu, że to nie jest dziewczyna dla niego. Ale co miałam zrobić? Z czasem próbowałam ją zmienić, naprowadzić na właściwą drogę. Bez nachalności oczywiście.

Tu i tam zostawiłam modlitewnik, obrazek Matki Bożej, zaprosiłam ich na rekolekcje. Mówiłam, że jeszcze jest czas, że każdy może się nawrócić. Ale ona tylko się uśmiechała i nic sobie z tego nie robiła.

Markowi też próbowałam zasugerować, że powinien prowadzić dom po Bożemu, że mężczyzna to głowa rodziny, odpowiedzialność. Ale on się robił coraz cichszy, coraz mniej obecny. Jakby między nimi była jakaś tajemnica, do której nie miałam już dostępu.

Chciałam ich dobra

Była sobota, późne popołudnie. Marek zaprosił mnie do siebie na kolację. Mówił, że Natalia ugotuje coś fajnego, bo uczy się jakiegoś nowego przepisu. „Niech będzie” – pomyślałam – „może wreszcie porozmawiamy spokojnie, bez tych wszystkich napięć, które coraz częściej czułam, odkąd ta dziewczyna zamieszkała z moim synem?”. Poprawiłam włosy i ruszyłam. Wzięłam ze sobą obrazek Matki Boskiej.

Otworzyła mi ona. Boso, w bluzce, pod którą nie założyła stanika, i spódnicy, której długość – a właściwie krótkość – sprawiła, że przez chwilę nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Uśmiechnęła się jak gdyby nigdy nic i powiedziała, że Marek kończy coś w kuchni. Wcisnęłam jej obrazek w dłoń.

– To dla was. Niech czuwa nad wami. Wiem, że może nie jesteś osobą wierzącą, ale modlitwa naprawdę pomaga. Nawet nie wiesz, jak bardzo – powiedziałam, patrząc jej prosto w oczy.

– Dziękuję, ale raczej wolę rozwiązywać problemy samodzielnie – odparła z uśmiechem, którego nie umiałam odczytać.

– Boże, prowadź ją… zanim będzie za późno – wyszeptałam bardziej do siebie niż do niej.

Była bezczelna

Podeszła do mnie tak blisko, że poczułam jej perfumy, mocne, ostre, takie, które nie zostawiają miejsca na wątpliwości.

– Mam dość pani świętych obrazków i tych aluzji! – wybuchła nagle. – To mój dom, nie konfesjonał! Nie potrzebuję Boga, potrzebuję, żeby się pani odczepiła! – Natalia mówiła coraz głośniej, a jej twarz zrobiła się czerwona. – Od początku mnie pani ocenia, od początku patrzy z góry! Ale nie jest pani moją matką i nigdy nie będzie!

Spojrzałam na Marka. Milczał. Wreszcie, po chwili, bardzo cicho, jakby to wszystko działo się obok niego, powiedział:

– Może powinniśmy… wszyscy trochę ochłonąć.

Wyszłam bez słowa. Przez kolejne dni czułam coś w rodzaju spokoju. Dziwne uczucie, bo choć rozmowa z Natalią skończyła się wybuchem, miałam wrażenie, że coś się ruszyło. Jakby Bóg usłyszał moje modlitwy i dał jej szansę, żeby się zatrzymała.

Marek się nie odzywał, ale to mnie nie martwiło. Byłam przekonana, że przemyśli wszystko i wróci do rozmowy – ze mną, bez niej. Wierzyłam, że w końcu zobaczy, kto naprawdę ma dla niego dobre intencje.

Nastała cisza

Czwartego dnia zadzwoniłam. Nie odebrał. Napisałam wiadomość – bez odpowiedzi. Dopiero piątego dnia pojechałam do nich. Nikt nie otworzył, nikt się nie odezwał. Wróciłam do domu, usiadłam przy stole i zadzwoniłam jeszcze raz. Głos poczty głosowej zabrzmiał jak wyrok. Nagrywałam się, ale moje słowa brzmiały obco, jakby mówił je ktoś inny:

– Marek, synku, co się stało? Dlaczego nie odbierasz? Martwię się. Odezwij się, proszę…

Nie spałam całą noc. Myśli wracały jak echo: czy to przeze mnie? Czy moje starania, żeby go ocalić, tylko go odepchnęły? Ale zaraz odrzucałam te wątpliwości. Przecież chciałam dobrze.

Nie mogłam dłużej siedzieć bezczynnie. Poszłam do kościoła. Usiadłam w ostatniej ławce, tak jak zawsze, i czekałam, aż proboszcz skończy rozmawiać z kimś przy ołtarzu. W końcu podeszłam do niego.

– Księże, nie wiem, co zrobiłam źle. Próbowałam pokazać synowej drogę. Przecież to nie jest normalne, że młodzi żyją bez Boga, bez zasad. Mówiłam im tylko to, co uważam za słuszne.

Nic nie rozumiałam

Proboszcz patrzył na mnie długo, spokojnie. Nie przerywał.

– Czasem nasza wiara nie polega na walce, ale na ciszy i zrozumieniu – powiedział w końcu. – Czasem więcej można osiągnąć miłością niż słowami.

– Ale ja tylko chciałam go ocalić… Przecież to mój syn – odpowiedziałam.

– Może on potrzebował, by ktoś go po prostu kochał, bez warunków, bez ciągłego poprawiania.

Wyszłam z kościoła jak we śnie. Zrozumiałam, że wszystko, co robiłam z myślą o Marku, robiłam po swojemu. Moja miłość była pełna wymagań, a on przez to coraz bardziej się oddalał.

Wróciłam do mieszkania. Zawsze w takich chwilach sięgałam po różaniec, ale tym razem wzięłam album. Stare zdjęcia Marka. Uśmiechnięty chłopiec w piaskownicy, szkolne przedstawienie, komunia. Tak jasno wtedy patrzył, tak lekko się śmiał. I był tylko mój.

Teraz był gdzieś daleko, milczący, niedostępny. Nie wiedziałam, co robi, czy je, czy nie choruje. I już nie modliłam się za nawrócenie Natalii. Modliłam się, żeby choć raz usłyszeć jego głos.

Teresa, 66 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama