„Moja teściowa była wiecznie skrzywiona jakby piła ocet. Tym 1 gestem sprawiłam, że znów się uśmiecha”
„Zofia, moja teściowa, wdowa po krawcu, nigdy nie patrzyła na moje pasje z entuzjazmem. Sama szyła ręcznie, z precyzją zegarmistrzyni, i uważała, że maszyny psują rzemiosło. Patrzyła na moją maszynę jak na jakąś zupełnie zbędną fanaberię. A ja tylko chciałam, żeby nasza relacja była... jakaś”.

- Redakcja
Nigdy nie umiałam z nią rozmawiać. Może dlatego, że od początku traktowała mnie jak intruza. Kobieta po sześćdziesiątce, o twarzy wiecznie skrzywionej jakby piła ocet, wchodząca do naszego mieszkania bez pukania, z torbą pełną swoich wyrobów – zup w słoikach, własnoręcznie szytych poduszek i niespodziewanych rad.
– Te twoje ciuchy to chyba dla lalek są, nie dla dzieci – powiedziała któregoś razu, kiedy zobaczyła moją starszą córkę w uszytej przeze mnie sukience z tiulem.
Nic nie odpowiedziałam. Uśmiechnęłam się tylko słabo. Bo co miałam powiedzieć? Że szycie to moje lekarstwo na codzienność? Że maszyna, którą kupiłam tuż po porodzie, była moją najlepszą decyzją? Że przy niej czuję się jak ktoś więcej niż matka i żona? A może że gdy szyję, czuję się wolna?
Zofia, moja teściowa, wdowa po krawcu, nigdy nie patrzyła na moje pasje z entuzjazmem. Sama szyła ręcznie, z precyzją zegarmistrzyni, i uważała, że maszyny psują rzemiosło. Patrzyła na moją Janome jak na jakiś nowotwór domowego ogniska. A ja tylko chciałam, żeby nasza relacja była... jakaś. Żeby nie milczała, kiedy jestem obok. Żeby przyjęła mnie jako część swojej rodziny.
Bal przebierańców w przedszkolu dziewczynek miał być pretekstem do zmiany. Pomyślałam: może wspólne szycie strojów nas zbliży? Naiwna? Pewnie. Ale miałam dość udawania, że wszystko jest dobrze. Musiałam spróbować.
Próbowałam się do niej zbliżyć
Zaparzyłam dla nas herbatę z pomarańczą i goździkami. Postawiłam filiżanki na stole, starając się, żeby wyglądało to choć trochę przytulnie. Zofia siedziała sztywno, jakby zaraz miała dostać zastrzyk. Palcami bębniła o blat, nie dotknęła ciastka.
– Pomyślałam, że mogłybyśmy uszyć razem coś dla dziewczynek na bal – zaczęłam ostrożnie. – One marzą o strojach księżniczek. Chętnie bym mamie pokazała, jak działa moja maszyna.
Teściowa uniosła brew i spojrzała na mnie z politowaniem.
– Agata, maszyna to nie szycie. Prawdziwe krawiectwo to ręka, nie technologia – odpowiedziała chłodno.
Wzięłam głęboki wdech.
– Ale przecież liczy się efekt, prawda? I serce, które się w to wkłada. Dla dziewczynek to będzie coś wyjątkowego...
– Serce to można włożyć w rosół, nie w plastikowe gadżety – ucięła, nie odrywając wzroku od serwetki.
Zamarłam. To miało być miłe popołudnie. Miałam nadzieję na wspólne mierzenie, śmiechy, może nawet jakąś opowieść o jej mężu-krawcu. A dostałam ścianę. Grubą, zimną ścianę. Nie do przebicia.
– Wie, mama, nie chcę się z mamą ścigać. Po prostu pomyślałam, że mogłybyśmy... coś razem – powiedziałam cicho, czując, jak coś we mnie się kruszy.
Zofia nie odpowiedziała. Wstała, podeszła do okna i przez dłuższą chwilę patrzyła na podwórko.
– Dobrze. Uszyj to sama. Jak zobaczę, co z tego wyszło, wtedy pogadamy.
Zostawiła herbatę nietkniętą. Wyszła bez słowa. A ja siedziałam tam jeszcze długo, z filiżanką w dłoni i głową pełną pytań. Może nie powinnam była w ogóle próbować?
Chciałam być tylko częścią rodziny
Nie mogłam spać tej nocy. Zadręczałam się, że znów wszystko popsułam. A potem pomyślałam: nie, dość. Uszyję te stroje sama. Dla dziewczynek. Dla siebie.
Następnego dnia rozłożyłam maszynę w salonie, zszywając kawałki różowego atłasu i tiulu, które miałam jeszcze z poprzednich projektów. Z głośnika cicho sączyła się Edith Piaf, a ja szyłam, jakby każda nitka miała coś posklejać nie tylko w materiale, ale i we mnie.
Zofia wparowała bez zapowiedzi, jak zwykle. Zdjęła płaszcz, usiadła w fotelu i nic nie powiedziała. Tylko patrzyła.
– Zawsze czułam, że szycie to coś więcej niż ubrania – odezwałam się w końcu. – To jakby zostawiać ślad. Historię. Jak w tych szwach, które robię dla dziewczynek – mówiłam, nie przerywając pracy.
Milczała. Dopiero po chwili westchnęła głęboko.
– Twój teść też tak gadał. Że krawiectwo to rodzaj opowieści. Ale potem mu przeszło. Jak przyszły rachunki i trzeba było szyć byle jak, byle szybko.
Odwróciła wzrok.
– Ty chcesz być lepsza ode mnie? – rzuciła nagle. – Pokazać, że teraz to ty jesteś królową igły?
Spojrzałam na nią z niedowierzaniem.
– Nie. Ja tylko... chcę być częścią rodziny. A nie dekoracją na święta.
Coś drgnęło w jej twarzy. Nie była już tylko lodowatą teściową. Zobaczyłam cień zmęczenia, może nawet samotności. Nie powiedziała już nic więcej. Wstała i wyszła cicho, prawie bezszelestnie. A ja poczułam, że może, tylko może, to był pierwszy moment, kiedy zobaczyła mnie naprawdę.
Teraz ja byłam nauczycielką, a ona uczennicą
Zadzwoniła rano.
– Będę za pół godziny. I nie patrz na mnie jak na starą kłodę.
I rzeczywiście – przyszła z cienkim zeszytem, z którego wystawały pożółkłe wykroje i notatki pisane równym, kaligraficznym pismem. Siadła obok mojej maszyny, nieco sztywno, jakby się bała, że ją kopnie prądem.
– No to... jak się to nawija, tę twoją nitkę? – spytała, marszcząc brwi, jakby miała wyruszyć rakietą kosmiczną na księżyc.
– Spokojnie. Dziś ja uczę ciebie – uśmiechnęłam się i sięgnęłam po szpulkę.
Przez długi czas nic nie mówiłyśmy. Skupiłyśmy się na materiale. Ja pokazywałam, ona próbowała. Szło jej opornie, ale nie narzekała. Kiedy maszyna pierwszy raz ruszyła pod jej palcami, spojrzała na mnie jak dziecko, które samo zawiązało buta.
– To naprawdę działa – mruknęła.
Potem przyszła pora na poprawki. I tu objawiła się Zofia, jakiej nie znałam – dokładna, czujna, wymagająca. Przesunęła kawałek tiulu o milimetr.
– Tu ci się marszczy. Zobacz, jak to naciągniesz, będzie gładko jak lustro.
Skinęłam głową. Przyjęłam jej uwagę jak coś cennego. W przerwie na herbatę opowiedziała o swoim mężu. O tym, jak szyli razem firanki na swoje pierwsze mieszkanie.
– Miał rękę do detali. I serce do ludzi. Ja miałam w sobie... mocny wewnętrzny rygor. I trochę z tego mi zostało do dziś – dodała, zerkając na mnie z przekąsem.
Uśmiechnęłam się. To był pierwszy raz, kiedy poczułam, że jesteśmy po tej samej stronie.
Powoli nawlekałyśy nić porozumienia
Salon przypominał teraz warsztat: wszędzie kawałki tiulu, guziki, nitki. Maszyna turkotała w rytmie naszego nowego porozumienia. Dziewczynki biegały między nami, przymierzały fragmenty strojów, śmiały się, pokazywały swoje „księżniczkowe ruchy”.
– Babciu, a dasz mi ten brokatowy pasek? – wołała młodsza, podskakując w miejscu.
– A jakże! Ale tylko jeśli zrobisz piruet jak baletnica! – Zofia zachichotała, zaskakując nawet samą siebie.
W przerwach opowiadała o swoim mężu. W jej głosie było coś, czego wcześniej nie słyszałam – czułość pomieszana z niewypowiedzianym nigdy wcześniej bólem.
– On nie mówił dużo, ale jak coś powiedział, to od razu człowiek czuł się... ważny. Szył do późna, szczególnie dla jednej klientki – mówiła, podając mi igłę. – Myślałam, że może coś ich łączy. Ale to był tylko wdzięczny uśmiech i dobra kawa. Potem mi to powiedział. I uwierzyłam mu. Bo ufałam. I tego chyba najbardziej mi brakuje.
Zamilkła, wpatrując się w materiał, który ściskała w palcach.
– Po jego śmierci wszystko przestało mieć smak. Nawet szycie.
Poczułam ścisk w gardle. Położyłam dłoń na jej dłoni. Nie cofnęła jej.
– Może teraz odzyska smak. Choć troszeczkę – powiedziałam.
Skinęła głową i wyszeptała:
– Może...
Tego wieczoru, kiedy Michał wrócił z pracy i zobaczył nas dwie, śmiejące się przy maszynie, zmrużył oczy z niedowierzaniem.
– Co się tu dzieje? Mafia z igły i nici?
Zofia roześmiała się pierwszy raz tak bardzo, że aż nie mogła złapać tchu.
– Jeszcze trochę, a zrobimy ci garnitur.
Czasami trudne rzeczy można przepracować
Bal był jak z bajki. Przedszkolna sala błyszczała kolorowymi serpentynami i światełkami, dzieci biegały przebrane za smoki, wróżki i rycerzy. Ale nasze dziewczynki... one wyglądały jak z innego świata. Sukienki z połyskującego tiulu, haftowane gorsety, cekinowe opaski. Małe dzieła sztuki. Zofia stała obok mnie, trzymając w dłoni termos z kakao. Miała na sobie żakiet, który też trochę przerobiłyśmy. Dodałyśmy guziki w kształcie różyczek – jej pomysł. Michał objął mnie ramieniem.
– Pięknie wam to wyszło – szepnął mi do ucha. – Niesamowite.
Zofia zerknęła na nas kątem oka i uniosła brew.
– Uważaj, bo następne będą firanki. I może płaszcz dla ciebie, skoro się prosisz – dodała z lekkim przekąsem, ale w jej głosie nie było już chłodu. Raczej coś na kształt... czułości?
Patrzyłam na nią i nie mogłam uwierzyć, że to ta sama kobieta, która kiedyś potrafiła przejść obok mnie, jakbym była powietrzem. Po występie dziewczynek Zofia się rozpłakała. Nie teatralnie, nie na pokaz. Po prostu się wzruszyła. Wyjęła chusteczkę i otarła oczy.
– One są szczęśliwe. I ty... ty też jesteś dobra dla nich – powiedziała cicho.
– Staram się – odpowiedziałam, czując, że i mnie zbiera się na płacz.
Kiedy wracaliśmy do domu, Michał spojrzał na mnie z uśmiechem.
– Nigdy nie widziałem jej takiej. Jakby się odrodziła.
Patrzyłam przez okno na ciemniejące niebo. I wiedziałam jedno: nie wszystko, co trudne, musi takie pozostać. Czasem trzeba tylko... spróbować uszyć coś razem, od nowa. Nawet jeśli pierwsze szwy są krzywe.
Nikt nie jest idealny, ale nie musi
Czasem wydaje mi się, że to wszystko się nie wydarzyło. Że dalej żyjemy obok siebie – ja w swojej ciszy, Zofia w swojej dumie. Ale potem patrzę na stół, przy którym zostawia teraz swoje okulary, na skrawki materiałów, które przynosi bez pytania, na zdjęcie dziewczynek w sukienkach, które uszyłyśmy razem – i wiem, że to prawda.
Nie jesteśmy idealne. Wciąż zdarza je się wytknąć mi źle poprowadzony szew albo zbyt „nowoczesny” fason. A ja czasem zgrzytam zębami, kiedy znów poprawia po mnie zakładki. Ale już się nie odwracamy od siebie. Jest w tym coś, co Michał trafnie nazwał: naszą kobiecą mafią. Trzymamy sztamę. Dwie kobiety, które wcale nie musiały się polubić, ale spróbowały i im wyszło. Przeszyły przez swoje dumy, lęki, urazy. I zszyły ze sobą kawałki wspólnego życia.
Nie wiem, co przyniesie przyszłość. Może znowu się pokłócimy, może znów będzie cicho między nami. Ale teraz wiem, że da się uszyć coś z niczego. Coś kruchego, ale prawdziwego. Coś, co zostaje – jak ślad w materiale. Bo w końcu nie chodzi tylko o to kto ma rację. Chodzi o to, że jesteśmy częścią tej samej historii. Nawet jeśli wcześniej nie umiałyśmy jej wspólnie opowiedzieć.
Agata, 37 lat
Czytaj także:
- „Mąż romansował z moją przyjaciółką. Zamiast się złościć, zaproponowałam układ. Po 5 latach żyjemy w sposób, który szokuje wszystkich”
- „Moja jędzowata teściowa pozjadała wszystkie rozumy i weszła mi na głowę. Podniosłam gardę i 1 zdaniem utarłam jej nosa”
- „Dałam córce piękną lalkę na urodziny i sprawiłam jej tym przykrość. Koleżanki z niej szydzą, że ma zabawki z bazaru”