„Moja teściowa zamknęła się w domu jak w trumnie. Wspierałam jak córka, lecz nie takiej reakcji się spodziewałam”
„Halina, moja teściowa, od kilku miesięcy powoli znikała. Nie fizycznie, była obecna, jadła, chodziła do sklepu. Ale jakby jej dusza się wycofała, zostawiając ciało w naszym salonie. Po śmierci Władka stała się cichsza, bardziej zamknięta. Czasem miałam wrażenie, że już nigdy się nie uśmiechnie”.

- Redakcja
Ostatnie dni przed wyjazdem spędziłam na automatycznych ruchach – pakowanie, pranie, sprawdzanie listy rzeczy dla Zosi. Niby wszystko jak zwykle, a jednak nic nie było jak zawsze. Marek był niecierpliwy, ja czułam napięcie w karku, jakby moje ciało wiedziało coś, czego jeszcze nie umiałam nazwać.
To miały być nasze wakacje ratunkowe dla naszego małżeństwa. Nie działo się między nami najlepiej. „Jedźmy gdzieś, po prostu my troje” – powiedział Marek, podając mi kubek herbaty któregoś wieczoru. I ja się zgodziłam. Choć nie było we mnie entuzjazmu, raczej zmęczone przyzwolenie. Czułam się rozdarta – jak zawsze zresztą – między tym, czego pragnęłam, a tym, co wydawało się słuszne.
Halina, moja teściowa, od kilku miesięcy powoli znikała. Nie fizycznie – była obecna, jadła, chodziła do sklepu. Ale jakby jej dusza się wycofała, zostawiając ciało w naszym salonie. Po śmierci Władka stała się cichsza, bardziej zamknięta. Czasem miałam wrażenie, że w jej spojrzeniu widzę pytanie, którego nigdy nie zada.
Tamtego ranka siedziała przy stole w kuchni, owinięta szalem, choć było ciepło. Nie jadła śniadania, tylko obracała łyżeczkę w dłoni, jakby próbowała sobie przypomnieć, do czego właściwie służy.
– Halinko, wszystko w porządku? – zapytałam łagodnie.
– Tak, dziecko – odpowiedziała i uśmiechnęła się tak, że aż mnie coś ścisnęło w środku.
Ten uśmiech nie był prawdziwy. Był jak szyba – cienki, chłodny i przezroczysty. I wtedy właśnie poczułam w żołądku coś ciężkiego. Jeszcze nie wiedziałam, że za chwilę wszystko się zmieni. Ale już byłam niemal pewna, że nie mogę po prostu wyjść z domu i udać, że mnie to nie dotyczy.
Nie mogłam jej zostawić
Dźwięk telefonu przerwał ciszę tak nagle, że aż podskoczyłam. Halina siedziała przy stole, nieruchoma, z dłonią zaciśniętą na uchwycie kubka. Sięgnęłam po komórkę – numer stacjonarny, nieznany.
– Dzień dobry, czy tu mieszka Halina K.? – usłyszałam cichy, urwany głos. – Mówi sąsiadka Wandy... Muszę powiedzieć, że… Wanda nie żyje. Znalazłam ją rano, pogotowie… nie zdążyli.
Zamilkłam. Poczułam, że nogi mam jak z waty. Kiwnęłam głową, choć to przecież nic nie znaczyło.
– Dziękuję za informację – powiedziałam tylko i się rozłączyłam.
Stałam w miejscu. Wiedziałam, że muszę jej to powiedzieć. Ale jak?
– To ona, prawda? – zapytała Halina, zanim zdążyłam się odezwać. – Wiedziałam.
Zrobiło mi się niedobrze. Przyklękłam obok niej, dotknęłam jej ręki, ale ona tylko spojrzała przed siebie. I ten wzrok… jakby coś w niej pękło.
– Halinko, może… zaparzę ci herbaty?
– Nie trzeba – powiedziała spokojnie. – Już nic nie trzeba.
Jeszcze tego samego dnia powiedziałam Markowi, że nie pojadę.
– Żartujesz sobie? – roześmiał się nerwowo. – Ty serio chcesz to odwołać? Dla mojej matki, która i tak nic nie mówi i tylko patrzy przez okno?
– Dla kobiety, która właśnie straciła ostatnią bliską jej osobę – poprawiłam go. – Nie zostawię jej teraz.
Wyszedł z pokoju, trzaskając drzwiami. Kilkanaście minut później pakował Zosię do auta. Nawet na mnie nie spojrzał. Stałam w oknie, patrząc, jak odjeżdżają. W głowie miałam tylko jedno: nie mogę inaczej.
Nie musiała przechodzić tego sama
Zosia pojechała z Markiem. Marek nie odzywał się od tamtej chwili. Tylko wysłał wiadomość: „Dojechaliśmy”. Nic więcej. Bez „całusów”, bez „tęsknię”, jak kiedyś. Zostałam z Haliną w mieszkaniu, które nagle stało się zbyt ciche. Śniadania jadłyśmy w milczeniu, obiady prawie nie istniały. Robiłam herbatę, myłam naczynia, układałam poduszki na kanapie, ale to wszystko było jak poruszanie się po scenie, gdy kurtyna już opadła.
Halina nie płakała. Przeglądała stare zdjęcia, kartka po kartce, jakby chciała zapamiętać twarze, które już nie wrócą. Pewnego wieczoru usiadłam obok niej. Było ciemno, światło zostawiłam wyłączone.
– Halinko… chcesz o niej porozmawiać?
Długo milczała, a potem powiedziała:
– Wanda była ostatnią osobą, z którą mogłam być sobą. Nie musiałam udawać. Nawet ojcu nie mówiłam tego, co jej.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Więc tylko chwyciłam ją za dłoń. Była zimna i dziwnie szorstka.
– Nie musisz tego przechodzić sama – powiedziałam cicho.
Wieczorami pisałam do Marka. Pisałam, ale nie wysyłałam. „Tęsknię za wami”, „Nie wiem, czy dobrze zrobiłam”, „Zosia śni mi się każdej nocy”. Wiadomości zostawały w roboczych. Nie umiałam ich wypuścić w świat. To nie były wakacje. To był jakiś zawieszony czas. Ale może właśnie to było potrzebne – nie uciekać, nie planować, tylko po prostu być. Choćby i w ciszy.
Chciałam, żeby mnie, choć wspierał
Wrócili po czterech dniach. Bez zapowiedzi. Klucz przekręcił się w zamku, a ja akurat wycierałam szklanki. Zosia wbiegła pierwsza.
– Mamusiu!
Upuściłam ściereczkę i uklękłam, żeby ją przytulić. Pachniała dymem z kominka i jabłkami. Mocno mnie objęła, jakby wcale nie chciała jechać. Marek wszedł za nią wolno, niosąc torbę. Spojrzał na mnie krótko. Bez uśmiechu, bez złości. Po prostu – chyba obojętnie.
– Obiad w lodówce – powiedziałam cicho.
Skinął głową. Odstawił torbę w przedpokoju, po czym wszedł do nas do kuchni. Halina siedziała na swoim miejscu. Podniosła wzrok na mnie i powiedziała:
– Dziękuję, że zostałaś.
Marek usiadł naprzeciwko mnie przy stole. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie, jakbyśmy się nie znali.
– Nie rozumiem cię – powiedział w końcu. – Ale coś się we mnie chyba zmieniło.
– Nie musisz mnie rozumieć. Chciałam, żebyś mnie wspierał – odpowiedziałam. Głos mi drżał.
– Nie wiem, czy potrafię – szepnął po chwili.
– To przynajmniej nie przeszkadzaj – powiedziałam spokojnie.
Wieczorem siedzieliśmy razem w ciszy. On pił herbatę, ja przyszywałam guzik przy płaszczu Zosi. Nic nie było wyjaśnione. Ale może już nie musiało być. Może na razie wystarczyło, że byliśmy znów razem w jednym pokoju.
Była dla mnie jak matka
To był pierwszy dzień, kiedy Halina sama zaparzyła nam herbatę. Włożyła ulubiony sweter i przyniosła ze swojego pokoju starą szkatułkę. Usiadła naprzeciwko mnie przy stole i bez słowa otworzyła wieko. Były tam zdjęcia. Pożółkłe, niektóre zgięte na rogach, pachnące kurzem i lawendą. Przesuwała je palcami z delikatnością, jakby dotykała wspomnień.
– Tu jesteśmy z Wandą na kursie florystyki. Śmiałyśmy się, że jak nas mężowie zostawią, założymy kwiaciarnię i będziemy sprzedawać róże za pół ceny.
Uśmiechnęłam się. Pierwszy raz słyszałam, żeby mówiła o sobie z takim ciepłem.
– To były piękne dni – westchnęła. – Nie wiedziałam wtedy, że tyle rzeczy się jeszcze rozpadnie. Ale Wanda zawsze była. Do końca. A teraz… ty też jesteś. I to nie jest takie oczywiste.
Spojrzała na mnie uważnie.
– Jesteś dla mnie jak córka, Magdusiu. Naprawdę. Nawet nie wiesz, ile dla mnie znaczy to, że nie uciekłaś.
– Nie mogłam – powiedziałam szczerze. – Po prostu… nie potrafiłabym się odciąć.
– I dobrze – powiedziała Halina cicho. – Bo ja już nie mam siły być sama. Nie teraz.
Siedziałyśmy tak, przeglądając zdjęcia, dopijając letnią herbatę. Było cicho, ale inaczej niż wcześniej. Tym razem to była taka cisza bez lęku. Taka, w której da się odpocząć.
Usiedliśmy razem bez pretensji
W niedzielę zrobiłam rosół. Taki, jakiego nauczyła mnie mama – z dużą ilością natki, selerem i przypaloną cebulą. Kiedy Halina weszła do kuchni, tylko się uśmiechnęła.
– Władek mówił, że jak w domu pachnie rosołem, to znaczy, że wszystko jakoś się trzyma – rzuciła półgłosem, z nostalgią.
Zosia układała sztućce. Marek szatkował natkę. I tak – zupełnie zwyczajnie, bez wielkich rozmów i deklaracji – usiedliśmy razem przy stole. Pierwszy raz od długiego czasu. Nie było przemówień. Nie było rozliczeń. Tylko ciepło talerzy i dźwięk łyżek. Zosia opowiadała o ośmiornicy z książeczki, Marek dopytywał, czy jutro ma ją zaprowadzić do przedszkola. Halina słuchała uważnie, kiwając głową, jakby łapała każdą drobnostkę, żeby później nie zapomnieć.
W pewnym momencie spojrzałam na nich i coś mnie ścisnęło. Nie był to obraz idealnej rodziny, ale był prawdziwy. I może właśnie w tej zwykłości było coś najcenniejszego.
Po kolacji Halina odłożyła talerz i powiedziała cicho:
– Dziękuję wam. Za to, że tu jesteście.
Marek uśmiechnął się do niej lekko. Potem spojrzał na mnie – bez zarzutu, bez chłodu. I to wystarczyło. Tamtego wieczoru położyliśmy Zosię spać razem. A potem Marek został w salonie, nie mówiąc ani słowa. Tylko położył rękę na moim ramieniu. I już jej nie zabrał.
Magdalena, 42 lata
Czytaj także:
- „Ksiądz wyrzucił mnie z kościoła w czasie komunii mojej córki. Brutalnie zbezcześciłem radość własnego dziecka”
- „Chciałem zostać w Warszawie, ale mama kazała mi wrócić do domu. Byłem wściekły, do czasu, gdy poznałem prawdę”
- „Umówiłem się na randkę z kobietą 50+, a było gorzej, niż na spowiedzi. Komisja śledcza to przy niej pikuś”