Reklama

Zawsze marzyłam o domu, w którym śmiech dzieci będzie odbijał się echem od ścian, gdzie zapach domowego ciasta będzie mieszał się z dźwiękiem rozmów i wspólnego śniadania w niedzielę. Chciałam stworzyć miejsce, które będzie bezpiecznym azylem, a nie tylko przestrzenią z czterema ścianami. Kiedy poznałam Andrzeja, wydało mi się, że jesteśmy podobni – pragniemy spokoju, ciepła i rodziny. Szybko się pobraliśmy, urodziła się Julka, potem Kuba, a ja z pełnym zapałem rzuciłam się w wir codzienności. Przez długi czas wydawało mi się, że wszystko zmierza we właściwym kierunku. Aż do momentu, gdy zrozumiałam, że jedna osoba potrafi zmienić moje życie w ruinę.

Reklama

Moja teściowa od początku była trudna. Elegancka, zdystansowana, zawsze z perfekcyjnie ułożonymi włosami i chłodnym spojrzeniem, jakby przez całe życie ktoś ją obserwował i oceniał. W jej świecie nie było miejsca na przypadkowość, emocje, spontaniczność. Były za to zasady. Ograniczenia. Porządek. Mój obraz rodziny, choć pełen barw, zderzył się z jej światem jak ptak z szybą. Bolało.

Nigdy nie przyjęła mnie z otwartymi ramionami. Mimo że jej syn wybrał mnie na partnerkę, czułam się w jej obecności jak ktoś nieproszony. Kiedy po raz pierwszy odwiedziłam ją z Julką, która miała wtedy rok, potraktowała mnie... dziwnie. Gdy mała zapłakała, teściowa bez cienia ciepła, rzuciła tylko:

Nie ucz tego, że wszystko jej wolno.

Stałam wtedy na środku jej wypolerowanego salonu i czułam, jak coś się we mnie łamie. Jakby ktoś wsunął lodowaty nóż między żebra. Od tamtego momentu wiedziałam, że tej kobiety nie da się przekonać. Ani do mnie, ani do mojego sposobu życia.

Głos mi drżał

Siedzieliśmy przy stole w salonie teściowej. Herbata była za mocna i za gorzka. Andrzej odwracał wzrok. Ja patrzyłam jej prosto w oczy, choć czułam, że drżą mi dłonie.

– Nie mamy teraz wyjścia. Straciliśmy mieszkanie, Andrzej nie pracuje, a dzieci... Musimy gdzieś się zatrzymać. Na chwilę. – mówiłam, starając się brzmieć spokojnie, ale głos mi drżał.

– To niemożliwe – odpowiedziała po chwili milczenia. – Psy źle znoszą hałas. A u was zawsze harmider. Mój dom tego nie zniesie.

– Naprawdę? – zapytałam, nie wierząc w to, co słyszę. – Naprawdę ważniejsze są dla ciebie psy niż własny syn i wnuki?

Spojrzała na mnie z chłodnym spokojem.

– Potrzebuję spokoju. Wy macie dzieci. A dzieci robią hałas.

Andrzej spuścił wzrok. Nie powiedział nic. Dzieci śmiały się gdzieś na schodach, jeszcze nie wiedząc, że ich obecność została właśnie uznana za problem. Wyszliśmy pół godziny później. Bez słowa. Bez obietnicy pomocy. Bez zaproszenia. Wieczorem w domu panowała cisza. Nikt nie rozmawiał. Nawet dzieci wydawały się czuć, że coś się zmieniło. Mąż siedział przy stole, wpatrzony w kubek kawy.

– I co teraz? – spytałam cicho.

Poradzimy sobie – odpowiedział.

Postawiłam jasną granicę

Julka właśnie wbiegła do domu, trzymając w dłoni kopertę z wynikami rekrutacji na studia.

– Dostałam się! – krzyczała z radością.

Cieszyłam się jej szczęściem, ale wtedy zadzwonił Andrzej. Głos miał przytłumiony, obcy.

Mama przewróciła się w ogrodzie. Leżała kilka godzin, zanim ją znalazła sąsiadka. Jest w szpitalu.

Nie zapytałam, czy żyje. Od razu wiedziałam, że to nie śmierć. To coś gorszego – zależność. W szpitalu lekarze mówili o zwyrodnieniach, o ograniczeniach ruchu. O potrzebie opieki. Pojechaliśmy ją odwiedzić. Z obowiązku, a nie z potrzeby serca.

– Dom opieki? – spytałam cicho, bardziej do siebie niż do kogokolwiek.

Nie pozwolę się zamknąć jak zwierzę w klatce – odpowiedziała teściowa zimno.

Patrzyłam na nią długo. Miała na sobie szlafrok, wciąż pachniała tym samym mydłem, które kojarzyło mi się z niedzielnymi wizytami.

A kto ma się tobą zająć? My? – rzuciłam w końcu. – Masz dwoje wnuków, które ledwo pamiętają twój głos.

Andrzej siedział obok, w milczeniu. Julka tylko wzruszyła ramionami, gdy o tym wspomniałam.

– Nie chcę się nią opiekować – powiedziała. – Nigdy nie byłaś dla mnie babcią.

Zorganizowaliśmy opiekunkę. Starszą kobietę z pobliskiej wioski. Teściowa nie protestowała. Czasem dzwoniła, żeby się pożalić, ale nie odbierałam. Nie umiałam już.

Usłyszałam bolesną prawdę

Pojechałam sama. Andrzej powiedział, że nie da rady. Dzieci były na wakacjach. Dom teściowej wyglądał jak zapomniany rekwizyt. Firanki zasłonięte, okna pozamykane, w powietrzu unosił się zapach kurzu i leków. Znalazłam ją w fotelu, skuloną jak cień dawnej siebie.

– Jeszcze nigdy tu nie było tak cicho – powiedziała półszeptem.

Usiadłam naprzeciwko. Nie wiedziałam, co powiedzieć. W dłoni trzymała pilot od telewizora, ale ekran był wyłączony.

– Czego chcesz?

– Chciałam domu. Własnego świata. Ciszy.

– Masz ją. W nadmiarze.

Spojrzała przez okno. Na pusty ogród, w którym nie biegały dzieci, nie szczekały psy, nie pachniały żadne kwiaty.

– Kiedy Andrzej był mały, nie chciałam, żeby ktoś mi go nie zabrał. Żeby wszystko było pod kontrolą. Żeby nie było hałasu. Bałam się... ludzi.

– A mnie? Też się bałaś? – zapytałam, choć znałam odpowiedź.

– Ciebie... nie potrafiłam znieść. Bo byłaś... inna.

Poczułam, jak coś we mnie drgnęło, ale to nie był ból. To była pustka.

Dziękuję – powiedziałam w końcu. – Za szczerość.

Dom milczał. Żadne dziecko nie wbiegło po schodach. Żaden telefon nie zadzwonił. Nawet psy zamilkły.

Czułam pustkę

Teściowa zmarła we wrześniu. Opiekunka zadzwoniła rano, głosem spokojnym, niemal obojętnym.

– Pani Irena nie otwierała oczu. Już w nocy... Cicho odeszła.

Na pogrzebie było nas niewiele. Ja, Andrzej, dzieci, sąsiadka i opiekunka, która przez ostatnie miesiące była jej jedynym towarzystwem. Staliśmy nad prostą trumną. Bez przemówień. Bez łez. W samochodzie nikt się nie odzywał. Aż Kuba zapytał:

– To, co teraz? Z tym domem?

– Nic – odpowiedziałam. – Po prostu... wracamy.

Kilka dni później pojechaliśmy uporządkować rzeczy. Dzieci buszowały po strychu, jakby szukały skarbów. Andrzej segregował dokumenty. Ja weszłam do kuchni. Na stole stała filiżanka. Ta sama. Z delikatnym wzorem. W tej piłam herbatę tamtego dnia, gdy prosiliśmy ją o pomoc.

– Mamo, zobacz, ile tu zdjęć! – zawołała Julka z góry.

Nie odpowiedziałam. Wpatrywałam się w filiżankę, aż dłoń sama po nią sięgnęła. Miałam ochotę rzucić ją o ścianę, usłyszeć trzask, rozładować te lata ciszy, której nikt nie przerwał, ale zamiast tego włożyłam ją do torby. Nie wiem po co. Może by przypominała, że nie wszystko można naprawić. I że są słowa, które nigdy nie zostały wypowiedziane.

– Mamo, jedziemy już? – Kuba zaglądał przez drzwi.

Miałam mieszane uczucia

Czasem tam wracam. Nie wiem po co. Może, żeby się upewnić, że to wszystko naprawdę się skończyło. Że nie ma już jej za firanką. Ogród zarastał. Ścieżki porastał mech. Sąsiedzi przestali zaglądać. Pewnego dnia przyjechałam z mężem. Usiedliśmy na schodach, dokładnie tam, gdzie kiedyś bawiły się dzieci.

– Po co tu przyjeżdżasz tak często? – zapytał mnie raz Andrzej.

– Nie wiem. Może, żeby sprawdzić, czy ta cisza coś mówi.

– I mówi?

– Mówi, że już nikt nie chce jej słuchać.

Przytaknął tylko i po chwili odjechał. Zostawił mnie tam samą, jakby wiedział, że potrzebuję tego milczenia. Czasem czuję coś dziwnego. Nie smutek. Nie żal. Coś cięższego. Jakby ten dom oddychał wspomnieniami, których nikt nie chce.

– Babcia była... dziwna – rzuciła kiedyś Julka. – Ale chyba nie chciała być zła.

– Nie. Chciała być sama.

Kuba spojrzał na mnie z powagą.

– Myślisz, że naprawdę wybrała samotność?

– Tak. Myślę, że to był jej wybór. Miała wszystko, ale nie chciała niczego dać. A potem sama nie dostała nic.

Cisza tego miejsca nie jest cicha. Ona mówi o kobiecie, która nie potrafiła kochać. Albo nie chciała. I o tych, którzy odeszli, zanim zdołali wybaczyć.

Było mi jej brak

Dom stoi pusty. Już nikt nie podnosi słuchawki, nie włącza światła na werandzie, nie parzy herbaty. Andrzej mówi, że powinniśmy go sprzedać, ale za każdym razem, gdy zaczyna ten temat, ja tylko wzruszam ramionami. Jeszcze nie teraz. Jeszcze nie jestem gotowa. Czasem ktoś zapyta dzieci o babcię. Zawieszają głos. Jakby nie wiedziały, jak ją opisać. Może jak cień, który się przewijał, ale nigdy nie zatrzymał. Jak echo kogoś, kto był, ale się nie pojawiał. Nie umiem im tłumaczyć, kim była ich babcia.

Nie płakałam po niej. Ani w dniu śmierci, ani na pogrzebie. Ale czasem, gdy zamknę oczy, przypominam sobie jej głos. Krótki, ostry, chłodny. I dziwne, ale brakuje mi tego chłodu. Bo był. Bo istniał. Bo miał swoje miejsce. Ludzie mówią, że czas leczy. Ale czas tylko zaciera kontury. Ja pamiętam wyraźnie. I wiem jedno – można mieć wszystko, a i tak nie mieć nic. Można mieć dom, ogród, porządek, ciszę. Ale jeśli nie ma w nim ludzi, nie ma w nim też życia. Ostatnie lato nie było latem pożegnań. Nie było momentem przemiany. Było dokładnie tym, czym było całe jej życie – pełne kontroli, samotności i milczenia. A dla mnie – ostatnią lekcją, jakiej nie chciałam, ale której nigdy nie zapomnę.

Marta, 49 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama