Reklama

Nie jestem jednym z tych mężczyzn, którzy kontrolują żony, śledzą ich każdy krok czy sprawdzają wiadomości w telefonie. Zawsze wierzyłem, że zaufanie to fundament związku. Moja żona korzystała z tej wolności pełnymi garściami. Nigdy nie pytałem, gdzie była, z kim rozmawiała, czemu znów wróciła późno. Aż pewnego dnia okazało się, że ta wolność to dla niej zielone światło do zdrady. Nie jednej. Nie raz. Po każdej wracała z uśmiechem i pewnością, że jej wybaczę. I wybaczałem. Za każdym razem. Bo tak bardzo ją kochałem, że pozwalałem jej na wszystko.

Zawsze dawałem jej wolność

Kiedy się poznaliśmy, od razu mnie zauroczyła. Miała w sobie coś przyciągającego – lekkość, pewność siebie, odrobinę bezczelności. Nie byłem jej pierwszym wyborem. To ona rozdawała karty, ja tylko czekałem, aż zdecyduje się mnie wpuścić do swojego świata. Byłem zakochany po uszy, więc nie stawiałem warunków. Chciała niezależności? Dostała ją. Potrzebowała przestrzeni? Dawałem jej ją bez pytania.

– Jesteś inny niż ci wszyscy zazdrośni faceci – mówiła czasem, zerkając na mnie z uznaniem. – Nie muszę ci się tłumaczyć z każdego kroku.

I rzeczywiście, nie musiała. Wierzyłem, że jeśli ktoś ma zdradzić, to i tak to zrobi, choćbyś trzymał go pod kluczem. A jeśli ktoś kocha, to wróci, choćbyś puścił go wolno. Brzmi ładnie? Może. Naiwnie? Jeszcze bardziej. Ale tak właśnie żyliśmy. Ona chodziła na imprezy z koleżankami, weekendy spędzała z dala ode mnie – raz spała u przyjaciółki, raz u siostry, czasem wracała nad ranem, czasem w ogóle. Nie dopytywałem. Z czasem uznałem, że to po prostu jej sposób na życie. Zawsze mówiła, że nie znosi monotonii. A ja… ja chciałem jej dać wszystko, czego potrzebowała. Może właśnie w tym był problem. Bo kiedy człowiek daje za dużo i nie oczekuje niczego w zamian, łatwo przestać być partnerem. Stajesz się przystankiem. Tym, do którego można wrócić, gdy zabraknie paliwa.

Udawałem, że wszystko gra

Pamiętam ten wieczór bardzo dobrze, choć wcale nie wydarzyło się wtedy nic spektakularnego. Żadnej kłótni, żadnych pretensji, żadnego „nie wracam”. Po prostu wyszła z domu jak zawsze, ubrana trochę bardziej wystawnie niż zwykle – krótka sukienka, mocniejszy makijaż, perfumy, które zostawały w powietrzu jeszcze długo po jej wyjściu.

– Jadę z Olą do klubu – rzuciła przez ramię, zapinając torebkę. – Nie czekaj na mnie z kolacją.

– Jasne – odpowiedziałem i nawet się nie zapytałem, o której wróci.

To było około dwudziestej. O północy napisałem do niej sms-a. Bez odpowiedzi. O pierwszej zadzwoniłem – telefon wyłączony. Przewracałem się z boku na bok, słuchając tykania zegara w kuchni. Przed oczami miałem wszystkie możliwe scenariusze – że coś się stało, że złapała gumę, że nie ma zasięgu. Ale gdzieś pod skórą, bardzo głęboko, zaczynało już wtedy kiełkować podejrzenie, którego nie chciałem nazwać. Wróciła o siódmej rano. Bez przeprosin, bez tłumaczeń. Z uśmiechem, jakby nic się nie stało.

– Ola źle się poczuła. Zostałam u niej na noc – powiedziała, ziewają i poszła prosto pod prysznic.

Nie zapytałem o nic. Nie powiedziałem ani słowa. Udawałem, że wszystko gra. Ale coś się we mnie zmieniło. Mała, niemal niewidoczna rysa pojawiła się na mojej ufności. Jeszcze wtedy łudziłem się, że to incydent. Nie sądziłem, że to dopiero początek.

Bałem się, że inaczej ją stracę

Z czasem takie poranki stawały się coraz częstsze. A ja, jakby ogłupiały, wciąż czekałem. Nocami nie spałem, wpatrując się w ekran telefonu, nasłuchując odgłosów klucza w drzwiach. Znikała bez słowa, wracała, pachnąca obcym zapachem, z rozczochranymi włosami i wyrazem twarzy, który nie zdradzał ani grama skruchy. Gdy próbowałem coś powiedzieć, odpowiadała spojrzeniem pełnym politowania.

– Serio? Będziesz robił aferę, bo nie wróciłam na noc? – mówiła, rzucając torebkę na krzesło. – Przecież wiesz, jaka jestem. Albo mnie bierzesz taką, albo wcale.

A ja brałem. Zamiast przeprosin dostawałem uśmiech, taki lekki, półsarkastyczny. I szelest reklamówek z zakupami – nowa sukienka, jakieś perfumy, czasem buty. Jakby próbowała mnie przekupić albo udobruchać. A może po prostu chciała zagłuszyć wyrzuty sumienia, jeśli w ogóle jakieś miała.

– Kupimy wino, co? Zrobimy sobie wieczór filmowy jak kiedyś – rzucała czasem, zanim jeszcze zdążyłem zapytać, gdzie była.

Nie robiłem scen. Nie krzyczałem. Nie rzucałem talerzami. Byłem tym spokojnym, opanowanym facetem, który wszystko rozumie. I chyba właśnie dlatego pozwalałem jej na coraz więcej. Bo kiedy człowiek nie reaguje, to jest wygodne. Staje się idealny do znikania i wracania, do testowania granic. Tylko że ta granica została już dawno przekroczona. Ja to czułem. Ale nie umiałem zareagować. Bałem się, że jeśli wreszcie powiem „dość”, ona naprawdę odejdzie. A ja... wciąż wolałem mieć ją choćby połowicznie, niż nie mieć jej wcale.

Miałem dość braku szacunku

Pewnego dnia wróciła do domu dopiero po weekendzie. Nie uprzedziła. Wysłała tylko jedno krótkie zdanie w sobotę rano: „Nie czekaj, jestem u znajomych”. Nic więcej. Żadnego „kocham”, żadnego „przepraszam”. Zniknęła na dwa dni, jakby nic nas nie łączyło, jakbyśmy byli współlokatorami, a nie małżeństwem. Siedziałem wtedy na kanapie, wpatrzony w czarne lustro wyłączonego telewizora, i po raz pierwszy pomyślałem, że mam tego dość. Nie chodziło już tylko o zdrady. Chodziło o brak szacunku. O tę jej obojętność. O sposób, w jaki wracała – z uśmiechem na ustach, z opowieściami o tym, że życie jest za krótkie, by się ograniczać.

– Ty i twoja nuda – powiedziała, kiedy raz odważyłem się spytać, czy jeszcze mnie kocha. – Ty tylko siedzisz, myślisz, analizujesz. A ja chcę czuć, że żyję. Mam się zakopać w domu jak twoja matka? Dziękuję, postoję.

Wtedy po raz pierwszy podniosłem głos. Krzyczałem, że mam jej dość. Że nie jestem żadną stacją benzynową, gdzie może się zatrzymać, kiedy zabraknie jej sił. Krzyczałem, że nie pozwolę na więcej. A ona tylko spojrzała na mnie ze zdziwieniem, jakby właśnie odkryła, że mam emocje.

– No i co teraz? Wyrzucisz mnie? – zapytała spokojnie, jakby to była zabawa.

Nie wyrzuciłem. Usiedliśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole. Milczeliśmy. A potem, jak gdyby nigdy nic, podała mi herbatę i zapytała, czy nie chcę obejrzeć z nią filmu. I zostałem. Jak zawsze.

Nie uczyłem się na błędach

Po tamtej rozmowie przez chwilę było inaczej. Została w domu kilka dni z rzędu, gotowała obiady, śmiała się z moich żartów, przytulała się do mnie, jakby chciała coś naprawić. A ja głupi czułem ulgę. Że może to tylko etap. Że już przeszło. Że już się wyszumiała. Nawet przyjaciel powiedział mi wprost:

– Stary, albo ją zostawisz, albo skończysz jako wrak człowieka. Ona cię niszczy, a ty się uśmiechasz i pytasz, czy ma ochotę na deser.

Wiedziałem, że ma rację. Miałem świadomość, że każdy normalny człowiek dawno by to zakończył. Że granice zostały przekroczone tyle razy, że nawet nie pamiętałem, gdzie były. A jednak zostawałem. Bo był jakiś irracjonalny kawałek mnie, który wciąż ją kochał. Albo może tylko kochał wspomnienie nas sprzed lat. Tę wersję nas, która istniała tylko w mojej głowie. Kiedy kolejny raz wróciła po dwóch dniach nieobecności, nawet nie udawała, że coś wyjaśnia. Rzuciła torebkę na fotel i powiedziała:

– Przynajmniej nie pytasz już, gdzie byłam. W końcu się nauczyłeś.

Nie odpowiedziałem. Nie miałem siły. Patrzyłem, jak chodzi po mieszkaniu, jakby wszystko było w porządku. I w tamtym momencie uświadomiłem sobie coś przerażającego – że to ja pozwoliłem na tę sytuację. Że to nie tylko jej wina. Że niektórzy uczą się na błędach, a ja… ja tylko je powtarzałem.

Miłość nie zawsze jest rozsądna

Nie odeszła. I ja też nie. Nadal mieszkamy razem, dzielimy lodówkę, rachunki, łóżko. Tylko że między nami nie ma już nic prawdziwego. Czasem udaje bliskość, przytuli się, uśmiechnie, rzuci żartem. Ale ja już wiem, że to tylko teatr. Przestałem pytać, gdzie była, przestałem sprawdzać godzinę, kiedy wraca. Przestałem się łudzić. Po prostu żyję obok niej, jak cień faceta, którym kiedyś byłem. Czasem znajomi pytają: „Dlaczego z nią jesteś, skoro wiesz, że cię zdradza?”. A ja nie umiem odpowiedzieć. Bo jak wytłumaczyć coś, czego samemu się nie rozumie? Że przyzwyczaiłem się do bólu? Że boję się pustki, ciszy, samotności? Że może to nie miłość mnie trzyma przy niej, tylko strach, że bez niej nie jestem już nikim?

Ona wie, że może wracać. Zawsze. Że nie zamknę jej drzwi, nie spakuję walizek. I to daje jej komfort. Nauczyła się, że jestem jak bezpieczna przystań – nie ważne, co zrobi, zawsze znajdzie drogę powrotną. A ja? Cóż... Z czasem człowiek nawet do zdrady się przyzwyczaja. Oswaja ją jak chorobę, z którą nie da się wygrać, więc trzeba nauczyć się z nią żyć. Gdyby mnie dzisiaj ktoś zapytał, czym jest miłość, nie potrafiłbym odpowiedzieć. Kiedyś myślałem, że to zaufanie, czułość, lojalność. Dziś... nie jestem już taki pewien. Dziś wiem jedno – miłość nie zawsze oznacza rozsądek. I czasem, jeśli trwa zbyt długo, przestaje być ratunkiem, a staje się przekleństwem.

Dawid, 41 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama