Reklama

Kiedy poznałem Ewę, miałem wrażenie, że świat właśnie ułożył się po mojej myśli. Była jednocześnie ciepła i rezolutna, zarażała śmiechem i miała tę cudowną umiejętność wyciągania ze mnie najgłębiej skrywanych myśli. Potrafiliśmy przegadać całe noce – o filmach, podróżach, polityce, marzeniach. Najbardziej lubiliśmy pić wino przy kuchennym stole, opierając bose stopy o zimne kafelki, jakby nic innego nie istniało.

Reklama

Ewa od początku była wierząca. Ale to była wiara cicha, osobista, nienarzucająca się. Lubiła zapach kadzidła i śpiew psalmów, ale nie wciągała mnie do kościoła na siłę. –To moje – mówiła, i wystarczało mi to. Czułem, że mamy wspólne życie, ale też swoje przestrzenie. Po ślubie zaczęło się to jednak zmieniać. Nie gwałtownie – raczej jak przesuwające się niepostrzeżenie cienie po ścianie. Najpierw zauważyłem, że częściej mówi o spowiedniku niż o mnie. Kiedyś opowiadała o filmach, teraz opowiadała, co „ksiądz powiedział w kazaniu”. Potem były decyzje podejmowane „po rozmowie z ojcem Romanem”. A ja… cóż, coraz częściej miałem poczucie, że przestałem być jej partnerem, a stałem się... kimś trzecim. Obok niej i Kościoła.

Pamiętam wieczór, kiedy zapytałem:

– Ewa, pamiętasz, jak chcieliśmy otworzyć małe bistro w górach? Z kominkiem, książkami, winem?

– Ksiądz Roman uważa, że to zbyt hedonistyczne – odpowiedziała, nie odrywając wzroku od Pisma Świętego.

Nie od razu się poddałem. Jeszcze długo łudziłem się, że to tylko etap, że wróci do tamtej, spontanicznej Ewy, która śmiała się z moich kiepskich żartów i zasypiała wtulona we mnie jak dziecko. Ale z każdym tygodniem coraz bardziej czułem, że nie jestem już w tym małżeństwie z Ewą – jestem w nim razem z jej spowiednikiem. A ja... nie żeniłem się z Kościołem.

Bezsilność pomieszana z rozczarowaniem

Pamiętam ten dzień aż za dobrze. Czekałem na ten wyjazd od miesięcy. Toskania. Gaje oliwne, wino, ciepłe wieczory. Miał być nasz rocznicowy prezent. Mój pomysł, dopieszczony w każdym szczególe – noclegi, winnice, nawet wycieczka konna, choć sam nigdy nie jeździłem. Chciałem, żeby było inaczej niż zwykle. Żebyśmy znów byli tylko my, bez obowiązków, bez pracy, bez... Kościoła.

Kiedy przyszedłem do domu i zobaczyłem Ewę przy kuchennym stole, z zamyśloną miną, coś mnie tknęło. Przesunęła ręką po blacie, jakby szukała słów.

– Marek, ja... nie polecimy do Toskanii – powiedziała cicho.

Znieruchomiałem. Najpierw pomyślałem, że może zachorowała, może coś się stało w pracy. Ale nie. Odpowiedź była inna.

– Ksiądz Roman uważa, że to niepotrzebna ekstrawagancja. Powiedział, że lepiej byłoby przeznaczyć te pieniądze na misje. Jest akcja zbierania funduszy dla wspólnoty z Afryki.

Zrobiło mi się gorąco. Zanim się powstrzymałem, słowa już padły.

– Czy ja jestem twoim mężem, czy ksiądz?

Ewa nie odpowiedziała od razu. Westchnęła, wstała, odwróciła się tyłem do mnie. W końcu rzuciła przez ramię:

– Marek, powinniśmy żyć bardziej duchowo. To byłby kaprys. Zachcianka.

Nie mogłem uwierzyć. To miał być nasz czas. Nasz reset. A ona... jakby tego w ogóle nie chciała. Jakby to, co było kiedyś – nasze marzenia, nasze rozmowy o podróżach, o świecie – już jej nie obchodziło. Z każdą kolejną sekundą czułem, jak narasta we mnie coś, czego wcześniej nie znałem – bezsilność pomieszana z rozczarowaniem.

– Czy ty w ogóle chcesz jeszcze być ze mną, czy już tylko z Bogiem? – zapytałem, nie poznając własnego głosu.

Ewa nie spojrzała na mnie. Odeszła do sypialni. Bez słowa.

Zostałem sam w kuchni, patrząc na folder z ofertą wyjazdu, który jeszcze rano wydawał się tak bliski. Przez długi czas siedziałem w ciszy. Wiedziałem już, że to nie była tylko jedna różnica zdań. To był początek czegoś większego. Pęknięcia.

Czułem jakby mnie już zostawiła

Od tamtej rozmowy coś się zmieniło. Codzienność przestała być wspólna. Ewa wychodziła wcześnie rano, często wracała dopiero wieczorem. Z początku myślałem, że ma więcej pracy. Ale szybko zorientowałem się, że większość tego czasu spędzała w kościele – przy organizowaniu rekolekcji, warsztatach, dekoracjach, modlitwach.

Próbowałem z nią rozmawiać, naprawdę próbowałem.

Czuję się, jakbyś mnie zostawiła – powiedziałem pewnego wieczoru, kiedy znowu wróciła późno.

– Marek, nie przesadzaj. To tylko intensywny czas. Pan nas teraz wystawia na próbę.

– Jaki Pan? Próbę czego? Przecież ja tu siedzę, dzień w dzień, sam. Chcę z tobą być, a nie walczyć o twoją uwagę z księdzem.

Spojrzała na mnie, jakbym nie rozumiał podstawowych spraw.

– To próba, którą musimy przejść w wierze. Jeśli się oddalimy, to znaczy, że byliśmy zbyt przywiązani do tego, co ziemskie.

Kiedy wspomniałem, że może to już pora na dzieci, że chciałbym, żebyśmy byli rodziną – pokręciła głową.

– Ksiądz Roman uważa, że jeszcze nie jesteśmy gotowi. Powinniśmy poczekać, aż dojrzejemy duchowo jako małżeństwo.

Poczułem się jak intruz we własnym życiu. Nie wiedziałem już, czy jeszcze mamy jakieś „my”. Coraz częściej myślałem o tym, jak przestać się łudzić.

Nie żeniłem się z kościołem

Nasza rocznica. Cztery lata. Chciałem ją zaskoczyć. Wziąłem wolne, zarezerwowałem domek w górach – drewniany, z kominkiem i widokiem na las. Wiedziałem, że Ewa lubi takie miejsca, że kiedyś marzyła o tym, żeby budzić się przy zapachu drewna i pić kawę owinięta kocem. Miałem nadzieję, że choć na chwilę wrócimy do tamtych rozmów. Do siebie.

O wszystkim dowiedziała się rano. Wstała, spojrzała na mnie z niedowierzaniem, a potem usiadła i zaczęła mówić, jakby czytała z kartki.

– Marek... nie pojadę. Obiecałam, że pomogę przy dekorowaniu kościoła. Mamy przygotować ołtarze na uroczystość świętych patronów.

– Co?

– Powiedziałam siostrze Agacie, że będę. To ważne.

Stałem w przedpokoju z kluczami w dłoni. Oparłem się o ścianę, czując, jak ulatuje ze mnie cała energia. Powiedziałem spokojnie, aż sam się zdziwiłem, że tak spokojnie.

Nie żeniłem się z kościołem, Ewa.

Nie odpowiedziała. Wstała, jakby nic się nie stało, i poszła do sypialni po szalik. Jej cisza była głośniejsza niż jakiekolwiek słowa. Nie spojrzała na mnie nawet wtedy, gdy zamykała za sobą drzwi. I chyba właśnie wtedy zrozumiałem, że jestem w tym sam. Naprawdę sam.

Spakowałem walizkę bez pośpiechu

Nie było żadnej wielkiej rozmowy. Żadnej sceny. Tylko ciche poranki i wieczory, w które oboje udawaliśmy, że wszystko jest w porządku. Aż w końcu przestałem udawać. Tydzień po tej rocznicy spakowałem walizkę. Bez pośpiechu. Składałem rzeczy powoli, dokładnie, jakby porządkowanie ubrań miało mi pomóc zrozumieć, co się właściwie wydarzyło. Nie pisałem żadnego listu. Nie zostawiłem wiadomości na lodówce. Tylko obrączkę. Włożyłem ją między strony jej modlitewnika, który zawsze leżał na nocnym stoliku, tuż obok różańca i książki o świętych. Nie było jej wtedy w domu. Wiedziałem, że w kościele jest zawsze najłatwiej się schować. Nawet przed mężem. Wyszedłem, zamknąłem drzwi i zostawiłem klucz pod wycieraczką.

Pierwsze dni po wyprowadzce były dziwne. Z jednej strony – czułem ulgę. Jakby ktoś zdjął ze mnie ciasny garnitur, w którym od miesięcy nie mogłem oddychać. Z drugiej – miałem w sobie pustkę. Taką, która nie bolała wprost, ale ściskała gdzieś głęboko, nagle i bez ostrzeżenia. Przeniosłem się do Michała, kolegi z pracy. Miał wolny pokój i nie zadawał pytań. Czasem tylko rzucał:

– Chcesz gadać, to gadamy. Nie chcesz – mam whisky.

Częściej wybierałem whisky. Wiedziałem, że ją kocham. Ale coraz częściej nie potrafiłem powiedzieć, kogo właściwie. Bo tej Ewy, która siadała ze mną na parapecie, pijąc tanie wino i snując plany o własnej restauracji – dawno już nie było.

Nie wiedziałem, czy kiedyś wrócę

Michał był jednym z tych ludzi, którzy nie lubią owijania w bawełnę. Kiedy usiedliśmy któregoś wieczoru na balkonie z butelką, zapytał wprost:

– To, co dalej, Marek?

Wzruszyłem ramionami. Tego pytania się obawiałem. Bo nie miałem żadnego „dalej”.

– Nie wiem. Właściwie pierwszy raz od dawna nie wiem nic.

– Zostaniesz z nią?

Już z nią nie jestem.

– Ale to nie to samo, co zostawić – powiedział cicho i przez chwilę tylko dym z papierosa mówił za nas.

Opowiedział mi potem o sobie. Jak jego małżeństwo się rozpadło. Że nie był święty, że praca była ważniejsza, że zdradził i stracił wszystko. Mówił o tym spokojnie, bez melodramatu. Ale w oczach miał cień. Taki, który zostaje na zawsze.

– Myślisz, że ona w ogóle zauważy, że mnie nie ma? – spytałem.

– Zauważy. Tylko nie od razu. Najpierw będzie się modlić. Potem może zrozumie, co straciła. Albo nie. I wtedy ty będziesz musiał się zastanowić, co dalej. Nie ona.

Wróciłem wtedy do pokoju i długo siedziałem w ciemności. Nie wiedziałem, czy jeszcze kiedyś wrócę. Czy ją spotkam przypadkiem na ulicy? Czy wyciągnie rękę, czy odwróci wzrok? Ale pierwszy raz od miesięcy poczułem, że mam prawo sobie zadać to pytanie. I że odpowiedź, jakakolwiek by nie była, musi być moja.

Marek, 37 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama