Reklama

Kiedyś byłam żoną, matką, nauczycielką. Dziś jestem samotną kobietą w pustym mieszkaniu, w którym pachnie smażonym schabowym albo szarlotką, jak dawniej. Tyle że już nikt nie prosi o dokładkę. Zbliżały się moje siedemdziesiąte urodziny. Posprzątałam całe mieszkanie, jakby miała wpaść sama królowa. Upiekłam sernik, kupiłam nowe serwetki w kwiatuszki i ulubione galaretki dzieci. Zielone dla Doroty, czerwone dla Kasi, pomarańczowe dla Tomka, lubił je najbardziej. Dzień przed urodzinami zadzwoniła Dorota.

– Mamo, tylko na chwilkę, dobra? Jestem w sklepie, muszę zaraz odebrać dzieci z zajęć.

– Jasne, mów, kochanie – odpowiedziałam spokojnie, chociaż już wiedziałam, jak ta rozmowa się skończy.

– No bo tak, z tą twoją siedemdziesiątką… My coś ogarniemy, okej? Może się uda jutro podskoczyć na chwilkę. A jak nie, to… no wiesz, coś wymyślimy. Najważniejsze, że pamiętamy, prawda?

Cisza po mojej stronie trwała zbyt długo, więc Dorota dodała:

– Tylko się nie gniewaj, mamo. Teraz taki młyn, naprawdę. Trójka dzieci, praca, jeszcze ten dentysta, wiesz…

– To nic, jak nie możecie, to trudno – powiedziałam cicho.

– No i super. Dobra, lecę, bo zaraz się spóźnię. Buziaki!

Rozłączyła się, a ja długo siedziałam w bezruchu, z telefonem w dłoni. Patrzyłam na doniczkę z fikusem, który od miesięcy wypuszczał coraz mniejsze liście. Może mu też brakuje towarzystwa.

Siedziałam sama

W dzień moich urodzin wstałam wcześnie. Nie potrafiłam spać dłużej, chociaż noc minęła mi niespokojnie. Przewracałam się z boku na bok, nasłuchując ciszy. Ubrałam się odświętnie, w granatową sukienkę z drobnymi guziczkami, którą trzymałam na specjalne okazje. Pomalowałam usta, chociaż wiedziałam, że pewnie i tak zetrę tę szminkę o brzeg filiżanki.

W kuchni postawiłam trzy filiżanki dla moich dzieci, każda inna, bo tak lubili – Kasia z cienkiej porcelany, Dorota z kubeczka w króliki, a Tomek z kubka bez uszka. Włożyłam galaretki do szklanych salaterek i ułożyłam je w rzędzie. Spojrzałam na zegar. Dziesiąta. Jeszcze wcześnie.

Do południa wyjrzałam przez okno przynajmniej dziesięć razy. Wciąż miałam w sobie to dziwne napięcie, jakby miało się zaraz coś wydarzyć. Każdy dźwięk z klatki schodowej podnosił mi puls. Stawałam wtedy jak wryta, nasłuchiwałam, po czym cicho wracałam na miejsce. W końcu zadzwonił dzwonek. Zerwałam się z fotela, jakby to miało być zbawienie.

– Halinko, przyszłam zapytać, czy masz może trochę soli, bo mi się skończyła, a nie chce mi się do sklepu gonić – to była sąsiadka z piętra niżej.

– Oczywiście, Jasiu, już ci daję – odpowiedziałam spokojnie i starałam się nie pokazać rozczarowania.

Czekałam na nich

– A co ty tak od rana w kiecce? – zapytała.

– A, tak sobie. Urodziny mam – rzuciłam, starając się, by głos mi nie zadrżał.

– No proszę! Sto lat, Halinko! Gdybym wiedziała, przyniosłabym ci coś słodkiego – zawołała wesoło, a ja uśmiechnęłam się sztucznie.

Zamknęłam drzwi za Janiną i wróciłam do salonu. Czekałam. Z czasem już nawet nie siedziałam przy stole, tylko chodziłam z pokoju do pokoju, jakby to mogło coś przyspieszyć. Około szesnastej zapaliłam świeczkę. Chciałam stworzyć sobie namiastkę ciepła.

O siedemnastej zadzwonił dzwonek. Pomyślałam, że może to jednak ktoś z nich. Podbiegłam do drzwi. Gdy je otworzyłam, stał tam młody chłopak z paczką w rękach.

– Dzień dobry, przesyłka dla pani Haliny – powiedział i podał mi kartonowe pudełko przewiązane wstążką.

W środku były trzy bukiety – żółte tulipany, czerwone róże i białe lilie. Każdy z bilecikiem: „Najlepszego, mamo! – Dorota”, „Sto lat! – Kasia”, „Ściskam, Tomek”. Wszystko razem, jedna paczka, jeden kurier.

Byłam zawiedziona

Podziękowałam i zamknęłam drzwi. Ustawiłam kwiaty w wazonach. Usiadłam na fotelu i spojrzałam na zegar. Osiemnasta. Nie zadzwonili, nie przyszli. Tylko kartki i kwiaty przez kuriera. Sernik stał nieruszony, galaretki powoli traciły formę.

Wieczorem zapaliłam świeczkę przy zdjęciu mojego zmarłego męża Marka. Stało na komodzie, tuż obok lampki z zielonym abażurem, którą tak lubił. Usiadłam naprzeciwko i spojrzałam mu prosto w oczy, jakby naprawdę mógł mnie teraz usłyszeć.

– Z tobą było inaczej, wiesz? – powiedziałam cicho. – Ty nigdy nie zapominałeś. Nawet jak się na mnie złościłeś. Nawet jak się kłóciliśmy o głupoty.

Następnego dnia zabrałam bukiet od dzieci i pojechałam na cmentarz. Szłam powoli między grobami, trzymając w ręku kwiaty, które nie były już dla mnie. Były dla niego.

– Przynieśli, Marek – powiedziałam, stając nad jego mogiłą. – Wiesz… przez kuriera. Razem, jakby to załatwili zbiorowo. A ty zawsze o mnie myślałeś.

Stałam tam długo. Nie mówiłam już nic. Tylko patrzyłam na tabliczkę z jego imieniem i czułam, że choć został pod ziemią, to pamiętał bardziej niż ci, którzy żyją.

Nie chciałam ich łaski

Wieczorem telefon zaczął dzwonić. Najpierw Dorota, później Kasia, na końcu Tomek. Patrzyłam, jak na ekranie pojawiają się ich imiona, jedno po drugim, z krótkimi przerwami. Jakby się umówili. Nie odebrałam. Siedziałam przy stole, z rękami splecionymi na kolanach, i tylko patrzyłam na świecący ekran.

Miałam ochotę podnieść słuchawkę, zapytać: „Gdzie byliście?”, „Czy naprawdę nie mogliście wpaść choć na chwilę?”. Ale nie chciałam słyszeć tłumaczeń. Bo zapomnieć – to ludzka rzecz. Każdemu się zdarza. Ale wysłać kuriera z podpisaną kartką, bez jednego telefonu, bez głosu – to już coś więcej niż zapomnienie. To znaczy: nie mam czasu, nie chcę, nie muszę. Tak to odebrałam. I choć w środku coś jeszcze próbowało tłumaczyć, to cała reszta mnie powiedziała „dość”.

Miałam do nich żal

Zamknęłam oczy i nacisnęłam przycisk. Telefon się wyciszył. Przestał dzwonić. Postanowiłam, że przez kilka dni nie zadzwonię do żadnego z nich. Zobaczę, czy ktoś się zmartwi, czy ktoś zauważy ciszę.

Zamknęłam telefon w szufladzie na kilka dni. Chciałam sprawdzić, czy mają jeszcze jakieś odruchy sumienia, czy jeszcze jestem dla nich kimś, kto się liczy, kimś, kogo brak można poczuć. Nie czułam złości, ale smutek – tak. Ale spokojny, wyciszony, który już nie krzyczy, tylko leży gdzieś głęboko i czeka, aż ktoś go nazwie. Może kiedyś któreś z nich zadzwoni i nie zapyta „popilnujesz wnuków?”, tylko „jak się czujesz, mamo?”. Może wtedy otworzę się i odpowiem. Ale teraz miałam siebie i Marka. Jego ciepły uśmiech z fotografii, jego pamięć, jego troskę. To, co zostało, choć jego już nie ma.

Halina, 70 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama