„Moje dzieci spisały mnie na straty i wsadziły do domu opieki. Za takie traktowanie odpłacę im się dopiero zza grobu”
„Pierwsze dni były jak przedłużona pobudka w czyśćcu. Pachniało gotowaną pietruszką, a ludzie mówili szeptem, jakby bali się, że głośniejsze słowo sprowadzi śmierć. Pielęgniarki chodziły w miękkim obuwiu, więc słyszało się tylko szuranie kapci i dzwonienie sztućców. Najbardziej dobijała mnie cisza”.

- Redakcja
Mam 72 lata, ale jak to mawiała moja przyjaciółka Zosia, mam więcej życia w sobie niż niejedna czterdziestka po dwóch kawach i rozwodzie. Od trzydziestu lat jestem wdową. Dzieci dorosły, wyfrunęły z gniazda, a ja... no cóż. Zostałam sama z mieszkaniem, książkami i kaktusem, który i tak nie chciał kwitnąć. Byłam nauczycielką języka polskiego – z tych, co to recytowały Mickiewicza z takim ogniem, że dzieci przestawały grać w statki. Miałam cięty język, zawsze mówiłam, co myślę, i chyba dlatego wielu rodziców mnie nie znosiło. Ale dzieciaki mnie lubiły. Przynajmniej te odważniejsze.
Aż tu nagle, kilka miesięcy temu, córka z zięciem uznali, że „tak nie może dłużej być”. Niby wszystko z miłości. Że samotna. Że sama w domu. Że mogłabym się poślizgnąć w wannie. Że serce. Że nie mają czasu zaglądać codziennie, bo Kasia ma awans, a Marek teraz do biura dojeżdża „aż za Wisłę”.
– Mamusiu, przecież tam są lekarze, opieka, nie będziesz się martwić o zakupy, wszystko ci będą gotować – przekonywała mnie córka, podczas gdy zięć pakował moje rzeczy do kartonów jakby przewoził książki, a nie swoją teściową.
– A ja to co? Nieużytek?! Jeszcze sobie sama herbatę mogę zrobić! – warczałam, choć w duchu czułam, że już przegrałam. – Może od razu mnie do trumny włożycie i powiecie, że „dla mojego dobra”?
Kasia unikała mojego wzroku.
– Przestań dramatyzować, mamo... To nie więzienie, to dom spokojnej starości. Coś jak sanatorium. Będziesz mieć towarzystwo, będzie ci lepiej, zobaczysz...
Nie zobaczę, pomyślałam, wsiadając do ich samochodu z walizką, w której więcej było książek niż ubrań. Na miejscu powitał mnie zapach gotowanej marchwi i ciszy tak gęstej, że aż w uszach dzwoniło. Przechodziłam przez korytarze jak przez cmentarz – tylko zamiast nagrobków były drzwi z tabliczkami.
– Helena Lewicka – przeczytałam przy jednej z nich i od razu poczułam, że mam ochotę ją zdrapać.
W pokoju, który miał być „moim”, czekało łóżko z białą narzutą, szafa pachnąca starością i sąsiadka – kobieta o imieniu Wanda, która na mój widok tylko mruknęła:
– Nowa?
– A co, poprzednia wyparowała? – odburknęłam.
Nie odpowiedziała. Odwróciła się do ściany i włączyła radio. „Słuchowisko Teatru Polskiego Radia”. Cudownie. Czasy szkolnych teatrzyków wracają jak złe duchy. Tak zaczęła się moja nowa codzienność. Przechowywanie Heleny Lewickiej. Żywej, ale z etykietką „dozorowanej staruszki”.
Jeszcze nie wiedziałam, że nuda nie zagrzeje tu miejsca.
Było cicho jak w grobie
Pierwsze dni były jak przedłużona pobudka w czyśćcu. Wszędzie pachniało gotowaną pietruszką, a ludzie mówili szeptem, jakby bali się, że głośniejsze słowo sprowadzi śmierć. Pielęgniarki chodziły w miękkim obuwiu, więc słyszało się tylko szuranie kapci i dzwonienie sztućców. Najbardziej dobijała mnie cisza. Tak głęboka, że kiedy raz kichnęłam w stołówce, podskoczyły trzy osoby i jedna się przeżegnała.
Wanda, moja współlokatorka, okazała się byłą aktorką. Przynajmniej tak mówiła. Gdy zapytałam, co grała, odparła:
– Rólkę w „07 zgłoś się”. A potem cisza, jak tu.
Z drugiej strony korytarza poznałam pana Stefana – dawny wojskowy, który teraz siedział przy oknie i oglądał tylko kanały informacyjne, komentując wszystko pod nosem jakby przemawiał do oddziału. I była jeszcze Gienia. Malutka, siwiuteńka jak śnieg z zeszłego roku. Nikt jej nie słyszał, ale zawsze miała zeszyt i długopis. – Poetka – rzuciła Wanda, wzruszając ramionami. – Ale nie dopytuj, bo zamilknie na tydzień.
W jednej chwili zrozumiałam, że albo umrę tutaj z nudów, albo ich rozruszam.
– No dobrze – powiedziałam któregoś popołudnia w świetlicy, stając obok telewizora. – Kto z was pamięta, jak to jest się śmiać?
Wanda spojrzała znad „Życia na gorąco”, Stefan mruknął coś o „zbytecznych hałasach”, a Gienia po prostu zapisała coś w swoim zeszycie.
– To może porozmawiamy o młodości? – ciągnęłam. – Kto się zakochał w milicjancie, a kto złamał komuś serce?
Wanda spojrzała na mnie z ukosa.
– Tu nikt nie czeka na bisy, kochanieńka – rzuciła.
– Ale ja nie mam zamiaru schodzić ze sceny. Jeszcze nie.
Musiałam rozpalić stare iskry
Kolejne dni to była walka podjazdowa. Codziennie rzucałam jakieś zaczepne zdanie w świetlicy, zagadywałam, prowokowałam.
– A pani Wanda to naprawdę była aktorką, czy tylko tak pani mówi?
– A pani Helena to naprawdę była nauczycielką, czy tylko straszyła dzieci cytatami z Mickiewicza? – odbiła piłeczkę z takim chłodem, że aż Stefan się uśmiechnął pod wąsem.
Pewnego dnia usiadłam obok niej na kanapie i zaczęłam bez zapowiedzi:
– Wie pani, myślę, że założymy kabaret.
Zamarła. Popatrzyła na mnie jak na wariatkę.
– Pani się tu z nudów przegrzała?
– Może. Ale przynajmniej nie zwiędnę w ciszy. Wanda, pani ma scenę w małym palcu. Stefan... mógłby panią wprowadzać jak na defiladzie. A Gienia? Gienia napisałaby teksty!
Gienia, jakby na zawołanie, wyciągnęła z kieszeni nowy zeszyt.
– Proszę bardzo. „Sonet do pampersa”. W sam raz na otwarcie wieczoru.
Wanda prychnęła.
– Ja już nie mam głosu.
– Ale pamięć pani jeszcze ma. Co, boi się pani, że zawiedzie? – powiedziałam z uśmiechem, który miał więcej ładunku niż kop w tyłek.
Wanda zmrużyła oczy.
– To nie pamięć, kochanieńka. To serce. Zgasło.
– To je rozpalimy. Albo umrę próbując – rzuciłam.
I wtedy Wanda popatrzyła na mnie dłużej niż zwykle.
– A jeśli się uda?
– To zrobimy bis. I jeszcze jeden. Aż nas stąd wywalą.
Nie pszyszłam tu umierać a żyć
Pierwsza próba kabaretu wyglądała jak nieudana terapia grupowa. Wanda siedziała obrażona ze skrzyżowanymi rękami, Stefan oglądał „Panoramę”, udając, że nas nie słyszy, a Gienia pisała coś zawzięcie na kolanie, co chwila mrucząc: – Rym do „pielucha”, rym do „pielucha”...
– Może byśmy zaczęli od wspomnień? – zaproponowałam. – Wanda, pamiętasz jeszcze jakiś tekst?
Wanda westchnęła i nie patrząc na nikogo, rzuciła:
– „W tym domu nikt nie śmieje się jak dawniej. Nawet krzesła skrzypią z rezygnacją”. Z „Balu w operze”.
Zamilkliśmy. Nawet Stefan odwrócił głowę od telewizora. Gienia spojrzała na Wandę jakby właśnie ukazał się jej duch Szymborskiej.
– Masz to napisane? – zapytała.
– A po co? Mam w głowie.
– Bo to piękne – powiedziałam.
I tak się zaczęło.
Z dnia na dzień w świetlicy robiło się coraz głośniej. Wanda ćwiczyła monologi, Stefan nauczył się zapowiadać numery z powagą generała, a Gienia przynosiła coraz dziwniejsze teksty – od poematu o protezie po limeryk o zupie mlecznej.
Kiedyś usłyszałam, jak pielęgniarki rozmawiają za drzwiami.
– Znowu coś ćwiczą? Co ta kobieta tam robi?
– Helena? Ona tam... rozrabia.
I wtedy wezwała mnie dyrektorka. Sztywna jak trzonek od miotły, z miną, jakby wstała z łóżka tylko po to, by mi zwrócić uwagę.
– Pani Heleno, niektórym to przeszkadza. Nie jesteśmy świetlicą środowiskową. Proszę... się ograniczyć.
Uśmiechnęłam się szeroko.
– Ależ ja się nie ograniczam. Ja się dopiero rozkręcam.
– To nie jest miejsce na kabaret.
– A co? Umieralnia? – spojrzałam jej prosto w oczy. – Nie przyszłam tu umierać. Przyszłam żyć.
Ośmieszyłam powagę starości
Występ zaplanowaliśmy na sobotnie popołudnie. Wanda nalegała, żeby było „po obiedzie, ale przed snem”, Stefan zamówił mikrofon (dostał tylko pilota od radia owiniętego sreberkiem), a Gienia napisała rymowaną konferansjerkę. Ja wygrzebałam z szafy sukienkę z lat osiemdziesiątych – była tak pstrokata, że przy niej nawet papuga wyglądałaby jak zakonnica.
Gdy stanęliśmy przed resztą mieszkańców, czułam, że mam serce w gardle. Wanda zaczęła od monologu o miłości w sanatorium – ludzie parskali śmiechem, niektórzy trzymali się za brzuchy. Stefan z dumą zapowiadał kolejnych wykonawców, a Gienia przeczytała swój „Sonet do siostry oddziałowej” i dostała owacje na stojąco od czterech osób (reszta nie dała rady wstać).
Z kuchni przyleciała kucharka. – Co tu się dzieje? – zapytała zaniepokojona.
– Przewrót kulturalny – odparłam i porwałam mikrofon.
Było pięknie. Ludzie płakali ze śmiechu. Niektórzy... po prostu płakali.
Po wszystkim przyszła do mnie Wanda, czerwona na twarzy, spocona i szczęśliwa.
– Nie wiedziałam, że jeszcze mnie stać na łzy – powiedziała cicho.
Ale następnego dnia do dyrekcji przyszła skarga. Ktoś uznał, że występ był „niestosowny” i „ośmieszał powagę starości”. Podejrzewałam, że to córka jednej z pensjonariuszek. Ta sama, co wpada raz w miesiącu z krzykiem: „Mama musi odpoczywać!”.
Dyrektorka znowu mnie wezwała.
– Pani Heleno, trzeba zważać, jak to wpływa na wizerunek ośrodka.
– Pani dyrektor – spojrzałam jej w oczy. – Jeśli wizerunek to siwosz siedzący pod kocem, to życzę powodzenia. Ale my tu zrobiliśmy coś prawdziwego. I nikt nam tego nie odbierze.
Nie jesteśmy tylko starzy
Kabaret był tylko początkiem. Po występie nie dało się już wrócić do ciszy. Ludzie zaczęli się do siebie odzywać. W świetlicy pojawiły się gitary, ktoś przyniósł harmonijkę, a Stefan – o zgrozo – wyjął stary mundur i pokazał, jak maszerować w rytm „Marsza Radetzky’ego”.
– Helena, ty chyba naprawdę ożywiłaś ten cmentarz – rzuciła Wanda, kiedy przygotowywałyśmy nowy skecz o randce w aptece.
Organizowaliśmy wspólne wieczory z poezją, śpiewy przy herbacie z malinami, nawet teatrzyk z pacynkami. Gienia pisała sztukę o życiu po osiemdziesiątce – ze sceną erotyczną, na co pielęgniarki dostały małego zawału.
Było w tym wszystkim coś niebezpiecznego. Coś, czego nie dało się zatrzymać. Aż pewnego dnia... poczułam, że nie mogę wstać z łóżka. Wszystko mnie bolało. Głowa, mięśnie, gardło jakby ktoś przetarł je tarką. Pielęgniarka zmierzyła mi temperaturę i tylko pokiwała głową.
– Gorączka. Trzeba będzie panią zatrzymać w pokoju. Odpoczynek, pani Heleno. Kabarety muszą poczekać.
Nie protestowałam. Leżałam i patrzyłam w sufit. W myślach przewijałam sceny, które stworzyliśmy. Śmiałam się i płakałam jednocześnie. A potem przyszła noc, kiedy pomyślałam: „Może to już. Może to jest finał”. Ale zaraz dodałam w myśli: „Ale jaki piękny finał”. Przysnęłam, mając w głowie słowa, które powtarzałam sobie od tamtego dnia, kiedy zamknęli mnie tu z walizką i marzeniem o spokojnej śmierci:
– Gdyby śmierć miała przyjść jutro, chcę, żeby wiedziała, że dzisiaj tańczyłam.
Jestem reżyserką własnego końca
Wróciłam do sił po tygodniu. Pielęgniarki mówiły, że to cud, a ja mówiłam, że kabaret czeka. Gdy weszłam z powrotem do świetlicy, wszyscy zamilkli. Wanda spojrzała na mnie jak na ducha, Stefan podniósł się z krzesła, a Gienia popłakała się jak dziecko.
– Myśleliśmy, że cię już nie będzie – wyszeptała.
– Mnie tak łatwo się nie pozbędziecie – uśmiechnęłam się. – Jeszcze nie spadła kurtyna.
Kabaret działał dalej. Z większym rozmachem. Wanda zaczęła organizować próbne castingi dla „młodzieży z drugiego skrzydła”, Stefan napisał hymn domu opieki (cztery zwrotki i refren z marszem), a Gienia zaczęła pracować nad satyrą polityczną, którą – jak twierdziła – trzymała w sobie od lat siedemdziesiątych.
I wtedy pojawiła się Kasia, moja córka. Weszła do świetlicy, gdzie właśnie ćwiczyliśmy scenkę o podmianie leków i przez moment nie mogła nic powiedzieć.
– Mamo... Ty wyglądasz inaczej. Żyjesz... jakby bardziej?
Usiadłyśmy w ogrodzie.
– Wiesz, Kasiu – powiedziałam, patrząc na rozwalający się parasol – ja tu jestem, ale nie po to, żeby czekać na śmierć. Jeśli mam być tylko meblem do przechowywania, to wolę zniknąć. Ale jeśli mogę jeszcze komuś coś dać, siebie, śmiech, wspomnienie... To ja chcę tu być. Cała.
Kasia płakała. Wzięła moją dłoń i powiedziała cicho:
– Przepraszam. Myślałam, że robię dobrze. Ale... nie pytałam cię, czego chcesz.
Spojrzałam na nią.
– Dziękuję, że się zreflektowałaś. Nie jestem tylko twoją mamą. Jestem Heleną Lewicką. Reżyserką własnego końca.
I tak oto stałam się nieśmiertelną na tej małej scenie życia. Przyszłam tu, by umrzeć. A okazało się, że mogę jeszcze... trochę pożyć.
Helena, 72 lata
Czytaj także:
- „Jednym zdaniem matka zniszczyła moje małżeństwo. Kilka słów wystarczyło, żeby zamienić całe moje życie w ruinę”
- „Młodsza kochanka miała być antidotum na nudę w małżeństwie. A tylko drenowała mi kieszenie i mieszała z błotem”
- „Chciałam zostać mamą, ale siostra mnie ubiegła. Ciekawe, że jej dziecko Dzień Ojca obchodzić będzie z moim mężem”