Reklama

Przygotowania zaczęłam już na początku grudnia. Z kartką w ręku, z której wystawały stare, pożółkłe przepisy mojej mamy, układałam w głowie świąteczne menu. W tym roku Wigilia miała być u mnie – jak za dawnych lat. Cieszyłam się, że dom znów się zapełni. Gotowałam tak, jak umiałam najlepiej: z sercem, z myślą o nich, o moich dzieciach. O ich ulubionych potrawach, wspomnieniach z dzieciństwa, zapachach, które zawsze budziły w nas radość. Wszystko było gotowe. Choinka migotała ciepłym światłem, a stół uginał się pod misami. Czekałam.

A potem... wszystko się rozpadło

Od początku grudnia miałam tylko jeden cel: zorganizować Wigilię, którą moje dzieci zapamiętają. Miałam już swoje lata, ale energii mi nie brakowało – przynajmniej do takich rzeczy. Obiecałam sobie, że dam z siebie wszystko. Że dam im nie tylko smaczny barszcz i pachnące pierniki, ale dom, który choć na chwilę znów będzie ich domem. Od rana do wieczora coś mieszałam, siekałam, lepiłam. Trzy rodzaje pierogów – z kapustą i grzybami, ruskie, a nawet ze szpinakiem, bo Paulina kiedyś mówiła, że lubi. Uszka zrobiłam sama, choć plecy odmawiały już posłuszeństwa. Karp według przepisu ich ojca – niby nikt nie lubi, ale jak co roku zniknie ze stołu. Kompot z suszu, kutia, makowiec, sernik, nawet wegańskie paszteciki, bo Dorotka od jakiegoś czasu mięsa nie jada.

Po co się tak przemęczasz, Halinko? – dopytywała sąsiadka Zosia, kiedy podpatrzyła mnie przez okno, jak z siatami wracam z targu. – I tak dzieci teraz tylko na chwilę wpadają.

– Bo chcę, żeby pamiętali, że mają dom – odpowiedziałam i aż mnie coś ścisnęło w gardle.

Miałam nadzieję, że się zatrzymają, pogadają, powspominają. Marzyłam, że znów będziemy siedzieć jak kiedyś – przy jednym stole, blisko. Bez telefonów, bez pośpiechu. Czułam, że może to ostatnia taka Wigilia, kiedy jeszcze mam siły, żeby wszystko zrobić sama. Chciałam, żeby była wyjątkowa. Chciałam... za bardzo. Kiedy lepiłam pierogi, śmiałam się do siebie, bo przypomniało mi się, jak Paulina jako mała dziewczynka wsadzała do środka zamiast farszu... rodzynki. Mówiła, że nie lubi grzybów, to sobie sama zrobi słodkie. Dorotka wtedy marudziła, że za długo trzeba siedzieć przy stole, że prezenty czekają. A Michał, jeszcze z mlecznymi zębami, upierał się, że barszczu nie tknie, bo wygląda jak krew. To były piękne, zwyczajne chwile. Żyliśmy skromnie, ale razem.

Zdarzało mi się wtedy w Wigilię siadać na chwilę w kuchni, wziąć w ręce kubek herbaty i patrzeć, jak dzieci ganiają się między pokojami, jak rozpakowują paczki z wypiekami na twarzach. Czasem tylko święta były tym jedynym momentem w roku, kiedy mieliśmy dla siebie czas. I może właśnie dlatego tak je pokochałam. Teraz, siedząc przy kuchennym stole, patrzyłam przez okno na padający śnieg i łudziłam się, że te wspomnienia wrócą nie tylko do mnie. Że oni też je mają, że pamiętają, jak było ciepło, nawet jeśli bywało biednie. Że zatęsknią.

Serca nie da się zapakować w prezent, ale ja swoje wkładałam w każdy szczegół. W tym roku Wigilia miała pachnieć nie tylko goździkami, ale miłością, troską, wspomnieniem ciepłych rąk matki. Pierwsza zjawiła się Paulina. Wpadła jak burza – dosłownie. Z torbą prezentów, w puchowej kurtce, z telefonem przy uchu. Nawet mnie nie przytuliła, tylko cmoknęła w powietrzu i rzuciła:

– Mamo, jeszcze tylko sekundka, kończę rozmowę – i zniknęła w przedpokoju.

Dorotka weszła chwilę po niej, zdyszana, jakby się spieszyła do pociągu. Śnieg jej się topił na włosach, a na twarzy miała już ten typowy, zmęczony wyraz.

– Cześć, mamo. Masz może ładowarkę do iPhone’a? Zostawiłam swoją w aucie, a nie chcę już tam wracać. Michał długo jeszcze?

Gdzie oni się tak spieszą

Michał, jak to Michał, zadzwonił tuż po siedemnastej.

– Mamo, zaraz będziemy, ale Asia coś z brzuchem. Zatrzymamy się w aptece po drodze.

Asia – jego dziewczyna, z którą nawet nie wiem, czy jest na poważnie. Widuję ją tylko na zdjęciach w mediach społecznościowych. Zawsze taka uśmiechnięta, z białym kubkiem i paznokciami długimi jak sztućce.

Jasne, nie śpieszcie się... – powiedziałam do telefonu, choć we mnie wszystko krzyczało: „Przyjdźcie już! Czekam!”.

Zaczęli się schodzić, ale nie zbliżali się do siebie. Każde w swoim kącie. Paulina wpatrzona w ekran, Dorotka z nosem w wiadomościach, Michał ze swoją Asią, która nawet nie spojrzała mi w oczy. Siedzieli, jakby to była poczekalnia u dentysty, nie wigilijny stół.

– Może już usiądziemy? Barszcz stygnie – zaproponowałam, próbując nadać ton.

– Poczekaj, jeszcze jedno zdjęcie – rzuciła Paulina i ustawiła się przy choince, poprawiając włosy.

Wtedy po raz pierwszy tego dnia naprawdę mnie zabolało. Patrzyli, ale nie widzieli. Słuchali, ale nie słyszeli. Jakby wszystko, co przygotowałam, było tłem do ich prywatnych spraw. Usiedliśmy do stołu. Wszyscy, ale osobno. Niby razem, ale każde jakby w innym świecie. Podsunęłam wszystkim talerze, podałam barszcz, nalałam kompot. Nikt nie zaproponował, żebyśmy się pomodlili czy podzielili opłatkiem. Próbowałam zaczynać rozmowy, opowiadać, jak długo gotowałam kapustę, że mak ucierałam w makutrze, nie w maszynce – tak, jak mama kiedyś.

– Mhm, super – mruknęła Dorotka, nie odrywając wzroku od ekranu. – Mamo, dałaś może mniej cukru do kompotu? Taki jakiś... dziwny.

– Trochę mniej, bo Paulina mówiła, że teraz unika cukru – wyjaśniłam łagodnie.

– Aha. No to szkoda – rzuciła sucho.

Michał wybrał kilka pierogów, wrzucił na talerz i zajął się ich przekrawaniem jak robot. Asia siedziała obok z wyprostowanymi plecami, co jakiś czas zerkając na telefon. Coś szeptali między sobą, jakby byli tu tylko z obowiązku. Paulina zdjęła zdjęcie stołu i wrzuciła do internetu.

– No, przynajmniej będzie co wrzucić na relacje – rzuciła. – Hasztag „rodzinne święta”.

– Może zaśpiewamy kolędę? – zaproponowałam cicho. – Tak jak kiedyś?

– Mamo, nie wygłupiaj się – roześmiała się Paulina. – Kto teraz śpiewa kolędy? Przecież to wiocha.

Nie było ani śmiechu, ani wspomnień

Zamilkłam. Chciałam jeszcze coś powiedzieć, ale głos mi ugrzązł w gardle. Patrzyłam na stół, pięknie nakryty, z tymi wszystkimi potrawami, które przygotowywałam przez dwa tygodnie. Pachniało cynamonem, goździkami i świecami, ale nic z tego nie niosło ciepła. Nie było ani śmiechu, ani wspomnień. Tylko szybkie jedzenie i krótkie zdania. Czasami nawet czułam się jak kelnerka. Donieść, podać, zabrać. Nawet nie zauważyłam, kiedy talerze zaczęły się opróżniać, a rozmowy robiły się coraz rzadsze.

Mój dom był tylko przystankiem. Ciepłą stacją w drodze po coś innego. Nie zdążyłam nawet zapytać, jak im mijały ostatnie tygodnie. Nie było czasu. Zaraz po zjedzeniu ostatniego pieroga dzieci zaczęły się krzątać przy choince. Jakby dopiero teraz zaczęła się właściwa część wieczoru.

– Gdzie są nasze prezenty, mamo? – zapytała Paulina, rozglądając się wokół jak dziecko w centrum handlowym.

Podałam każdemu starannie zapakowane paczki, które przygotowywałam przez cały grudzień. Każda zawierała coś wybranego z myślą o nich – książka, która kiedyś ich zachwyciła, krem, który Dorotka kiedyś chwaliła, album ze zdjęciami z ich dzieciństwa. I drobny list z serca – dla każdego inny. Własnoręcznie pisany, w środku stare zdjęcie z czasów, gdy jeszcze trzymali mnie za rękę. Nikt nie przeczytał. Nikt nie zapytał.

– Dzięki, mamo – rzucił Michał i zajął się paragonem, który wypadł z torebki.

– No, ładne to pudełko – powiedziała Asia, ale widać było, że to tylko komentarz na odczepnego.

– Super, książka – mruknęła Paulina, ale rzuciła ją na bok, zerkając na telefon.

Dorotka nic nie powiedziała. Tylko schowała prezent do torby, bez słowa.

Cieszę się, że wam się podobają – powiedziałam, choć serce miałam ciężkie. – Może herbaty? Makowca?

– Nie, mamo, my już będziemy się zbierać – rzuciła Paulina, zerkając na zegarek. – Umówiłam się z koleżanką.

– Ja też mam jeszcze trochę do zrobienia w domu – dorzuciła Dorotka.

Nikt nie powiedział, że zostanie, że porozmawiamy

Michał wstał i zarzucił kurtkę na plecy.

– Dzięki, mamo. Fajnie było. Wesołych świąt.

Nie zaproponowali, żeby posiedzieć jeszcze chwilę. Nikt nie powiedział, że zostanie, że porozmawiamy. Po prostu wstali i zaczęli się zbierać, jakby byli tu godzinę za długo. Cmoknęli mnie w policzek, jakby spełnili obowiązek, i tyle. Stali jeszcze chwilę w przedpokoju, przeglądając się w lustrze, poprawiając szaliki. Potem wyszli. Zabrali prezenty i... tyle. Nawet nie spojrzeli na stół, który nadal uginał się pod jedzeniem.

Drzwi się zamknęły. W mieszkaniu zrobiło się cicho. Zamknęłam drzwi i przez chwilę stałam w przedpokoju, wsłuchując się w ciszę. Nie było już śmiechu, kroków, rozmów – tylko echo tych kilku godzin, które miały być świętem. Podniosłam z podłogi pustą wstążkę, którą ktoś zrzucił, i ścisnęłam ją w dłoni. Usiadłam na kanapie w salonie. Światełka na choince migotały rytmicznie, zupełnie nie pasując do nastroju.

Z kuchni dobiegał mnie zapach barszczu, już zimnego. Na stole leżały resztki opłatka – symbolicznie przełamane, ale bez znaczenia. Nie chciałam płakać. Obiecałam sobie, że nie będę. Że nie będę się mazać jak głupia. Ale jednak płynęły – łzy ciężkie, gorące, pełne wszystkiego, czego nie powiedziałam. Bo ja naprawdę nie oczekiwałam cudów. Nie musieli nic przynosić, wystarczyłoby, że by byli. Prawdziwie. Z sercem.

Patrzyłam na stół i zastanawiałam się, co zrobiłam źle. Czy ich za bardzo rozpieszczałam, że nie wiedzą, czym jest wdzięczność? Czy przegapiłam moment, w którym przestali traktować dom jak dom? Podniosłam się, posprzątałam talerze, przykryłam jedzenie folią. Może sąsiadka Zosia wpadnie jutro na ciasto, może podzielę się z kimś pierogami. Chociaż tyle. Na stole zostawiłam tylko świeczkę. Zapaloną. Moje dzieci przyszły. Zjadły. Wzięły prezenty. I wyszły. A ja zostałam. Jak co roku, ale dziś po raz pierwszy tak naprawdę sama.

Halina, 67 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama