„Moje dziecko wpadło w sidła nałogu. W jego intencji poszłam na pielgrzymkę. Tylko modlitwa daje mi nadzieję”
„Matka Boska poddała moją rodzinę okrutnej próbie. Tylko od mojego syna zależy, czy jej podołamy”.

- Maryla, 52 lata
Przed trzema laty dowiedziałam się, że mój syn Zbyszek ma problem z używkami. Nie zauważyłam, jak wpada w nałóg, ukrywał to przede mną. Zachowywał się normalnie, chodził do szkoły, miał dziewczynę, z którą po studiach planował wziąć ślub.
Pierwszym sygnałem były ślady na przedramieniu – dostrzegłam je przypadkiem, gdy zbyt wysoko podciągnął rękaw koszuli. Nie zareagowałam. Wytłumaczyłam sobie, że to nic takiego. Po prostu schowałam głowę w piasek. Ale już nie mogłam udawać, że nic nie widzę, gdy parę tygodni później znalazłam go nieprzytomnego w łazience.
Jak mam mu pomóc?!
Wezwałam pogotowie. Kiedy doszedł do siebie, zapytałam: – Jak długo to trwa?
– Dwa lata – odpowiedział. – Ale, mamo, ja sobie z tym radzę, naprawdę. Mam wszystko pod kontrolą, nie musisz się martwić. Będzie dobrze.
Nie łudziłam się. Mój mąż był alkoholikiem i już przeszłam przez te wszystkie zapewnienia, przysięgi, obietnice i własną bezsensowną wiarę, że on sobie z tym wszystkim poradzi. Wiedziałam, że nałogowca nie ma co prosić, błagać, pokazywać mu, ile cierpienia mi przysparza. Jego panem jest nałóg. Jedyne, co ma jeszcze jakieś szanse, to strach. Groźba. Dlatego dałam synowi proste ultimatum – albo się leczysz, a wtedy cała rodzina służy ci wsparciem i pomocą. Albo bawisz się dalej, ale wtedy musisz się natychmiast wyprowadzić z domu.
– Ale gdzie? – spytał Zbyszek. – Przecież nie mam gdzie mieszkać.
– To już mnie nie interesuje.
– Jesteś moją matką.
Znałam ten szantaż emocjonalny. Zaczyna się od prośby o pomoc i ciągłych obietnic poprawy, a kończy na żądaniu dołożenia się, jak to było w przypadku męża, do wódki.
– To prawda, jestem twoją matką – skinęłam głową. – Ale tylko wtedy, kiedy jesteś czysty i trzeźwo myślisz. Kiedy zażywasz to świństwo, stajesz się dla mnie zupełnie obcym człowiekiem. Ty już jesteś nałogowcem, nie widzę zatem powodu, żebym mieszkała pod jednym dachem z kimś obcym. Jak wiesz, raz już przez to przeszłam. Nigdy więcej.
Ja sama słyszałam w moim tonie głosu twarde nuty i mój syn najwyraźniej też je usłyszał. Przestraszony, zgodził się na leczenie.
Nie ma co liczyć na kolejną szansę
Wtedy po raz pierwszy pomyślałam o Matce Bożej, której opiece poleciłam mojego chłopca zaraz po tym, jak przyszedł na świat. Teraz, po wyjściu ze szpitala poszłam do kościoła i chyba ze dwie godziny modliłam się do Maryi, by dała mojemu synowi siłę na pokonanie choroby.
Syn zaczął chodzić na spotkania grup terapeutycznych, które miały za zadanie wyprowadzić takich jak on z nałogu. Nie pilnowałam go i nie sprawdzałam, co robi poza domem. Na przykładzie mojego męża nauczyłam się, że to zbędny trud. Nie uchroniłam męża przed wódką poza domem, nie uchronię i syna. Jednak w swoim mieszkaniu ściśle kontrolowałam, co mój Zbyszek robi, i jak się zachowuje.
Doświadczona nałogiem męża wiedziałam, że w przypadku tej choroby nie ma możliwości wybaczenia po raz drugi czy trzeci. Jeśli raz złamałeś przyrzeczenie, to na pewno złamiesz je po raz szósty i setny. Do chorej świadomości osób uzależnionych dociera tylko prosty przekaz. Leczysz się, jesteśmy z tobą, szalejesz, nie masz w nas przyjaciół. Nic innego nie działa.
Pewnego dnia odkryłam, że choć syn zapewniał mnie, że się leczy, to nadal rozbijał się po melinach. Było jeszcze gorzej – okradał mnie. Nie wiem w jaki sposób, ale udało mu się włamać na moje konto i ukradł z niego 8 tysięcy złotych.
Gdy się o tym dowiedziałam, nakazałam Zbyszkowi spakować swoje rzeczy i w ciągu dwóch godzin wynieść się z domu. Nie reagowałam na błagania, przeprosiny, obietnice, że odda i już nigdy więcej nic nie weźmie. Byłam niewzruszona, gdy płakał, a potem wyklinał mnie. Robiłam to wszystko dla jego dobra. Myślicie, że jestem wyrodną matką?
Stałam przy otwartych drzwiach, patrzyłam w dal (byle nie na moje dziecko) i umierałam. Moje serce rozpadało się na kawałki, cała drżałam z wysiłku powstrzymania się przed objęciem syna, utuleniem go i obiecaniem mojego wsparcia… Ale wiedziałam, że jeśli to zrobię, będę świadkiem, jak on będzie się zabijał. A ja będę współwinna. Nie, to co robiłam, to był jedyny sposób, żeby uratować życie mojego dziecka.
Zostałam sama. Zaczęłam się modlić za swojego chłopca, by Matka Boska natchnęła go wiarą i spowodowała, by przejrzał na oczy, wrócił do świata, gdzie jest miłość, dobroć i przyjaźń, ale w którym nie ma hery, amfy i innych zamulaczy.
Matka Boska uratuje moje dziecko
Pewnego dnia, wracając z kościoła, zobaczyłam w kiosku gazetę. Na okładce widniał tytuł: „Tam, gdzie urodziła się Matka Boga”. Kupiłam ją, usiadłam na pobliskim skwerku i przeczytałam artykuł. Opowiadał o miejscu w Turcji, gdzie żyła Maria, matka Chrystusa. Miejsce to, zwane Wzgórzem Słowików, zostało odnalezione dzięki wskazówkom słynnej XIX-wiecznej niemieckiej zakonnicy-wizjonerki – Katarzyny Emmerich. Tam właśnie Maria dokonała żywota i, jak zapewnia Ewangelia, została żywcem wzięta do nieba. Miejsce to znajduje się 7 km za miastem Efez i jest otwarte dla turystów. Jest tam jeszcze drzewo figowe, które pamięta czasy Marii, i źródło z uzdrawiającą wodą.
Nie wiem dlaczego, ale zrodziło się wówczas we mnie przekonanie, że jeśli pojadę w tamto miejsce, to uproszę dla swojego dziecka przebaczenie grzechów i Matka Najświętsza spowoduje, że wreszcie pokona wyniszczający go nałóg.
Przygotowując się do podróży, dowiedziałam się wszystkiego, co można było znaleźć w źródłach historycznych o Wzgórzu Słowików. W kilku swoich wizjach niemiecka zakonnica dokładnie opisała miejsce zamieszkania Maryi. Opisała także moment śmierci matki Bożej:
„W ogródku przed grotą modlili się w nocy Apostołowie i święte niewiasty, i śpiewali psalmy. Wtem spuściła się z góry na grotę szeroka smuga świetlna, a w niej w trzech kołach trzy chóry Aniołów, pośrodku zaś nich jaśniejąca dusza Najświętszej Panny. Przed Nią szedł Jej Boski Syn z jaśniejącymi znakami ran na rękach i nogach. (…) Cudowne zjawisko zniżało się nad grotę, stając się coraz wyraźniejszym, a poza nim ciągnął się szlak świetlisty aż ku niebieskiej Jerozolimie. Najświętsza dusza Maryi, minąwszy Jezusa, przeniknęła przez skałę do grobu i wzniosła się na powrót wraz ze świętem ciałem Maryi, przemienionym już i jaśniejącym, po czym cały ten niebiański, cudowny orszak uniósł się w górę ku niebiańskiej Jerozolimie w przybytki wiecznej szczęśliwości”.
Na podstawie tych wizji, w 1891 roku zorganizowano dwie ekspedycje, które we wskazanym przez Katarzynę Emmerich miejscu trafiły na kamienne domostwo. Na miejscu wszystko zgadzało się ze słowami zakonnicy. Pięć lat później istnienie domu Matki Bożej zostało potwierdzone dekretem papieża Leona XII, który został uroczyście ogłoszony 18 kwietnia 1896. Wreszcie Pius XII ostatecznie zatwierdził istnienie sanktuarium i zezwolił na odprawianie tam mszy świętych.
W końcu wraz z grupą pielgrzymów z Polski dotarłam na Wzgórze Słowików. Wzięłam udział w uroczystej mszy świętej, potem poszłam pod Mur Próśb, gdzie zawieszonych jest dziesiątki tysięcy listów od ludzi, którzy przybywają na Wzgórze z całego świata. Cała ściana pełna maleńkich, białych karteczek. Ja na swojej napisałam tylko trzy słowa: „Dodaj mu sił”.
Odnalazł wiarę
Przez następne dwa lata nic nie słyszałam o swoim dziecku. Kiedy pytałam jego dawnych znajomych, ci wzruszali tylko ramionami.
Lekarz terapeuta, do którego Zbyszek chodził na zajęcia, też nie wiedział, co się z nim dzieje. Jakby zapadł się pod ziemię. W pewnym momencie już nawet pogodziłam się z myślą, że może już nie ma go na tym świecie. Jednak co wieczór gorąco modliłam się za niego.
Dwa lata po mojej wizycie na Wzgórzu Słowików usłyszałam dzwonek do drzwi. Otworzyłam je i w progu zobaczyłam Zbyszka. Był wychudzony, ale z jego oczu już nie wyzierała bezradność, dłonie się nie trzęsły, a kroki stawiał pewne. Dowiedziałam się, że kiedy wyjechałam do Turcji, żeby modlić się w miejscu maryjnego wniebowstąpienia, syn postanowił wrócić do domu.
– Byłem wtedy czwarty dzień na głodzie i chciałem prosić cię o pieniądze. Bolały mnie wszystkie stawy. Byłem jednym kłębkiem bólu. Dzwoniłem, pukałem, ale nikt nie otwierał. Wówczas dostrzegłem wsunięty między drzwi a framugę obrazek Matki Bożej. Na drugiej stronie przeczytałem: „Ona doda ci sił”. Przypomniałem sobie, jak uczyłaś mnie modlitw do Maryi i jak opowiadałaś, że poświęciłaś mnie jej opiece zaraz po urodzeniu. Ciebie nie było, pozostała mi tylko Boża Matka. Wtedy zrozumiałem, że jeśli i ją zawiodę, to przegrałem nie tylko swoje życie, ale i szansę na odpuszczenie moich grzechów – mówił, a łzy napływały mu do oczu.
– Następnego dnia pojechałem do jednego z ośrodków rehabilitacji dla uzależnionych. Nie było dla mnie miejsca, ale nie zamierzałem rezygnować. Zrobiłem sobie w lesie szałas. Żyłem tak przez miesiąc, aż wreszcie znaleziono dla mnie materac, który wciśnięto w kąt jednej z sal. Byłem tam przez 2 lata. Przez cały czas miałem ze sobą obrazek, który znalazłem w twoich drzwiach. Dziś wróciłem i chciałbym prosić cię o wybaczenie. I po raz ostatni zapewnić, że zerwałem z przeszłością.