Reklama

To miał być mój wielki dzień. Idealna suknia, starannie dobrane kwiaty, makijaż testowany trzy razy, żeby przypadkiem nie wyglądać jak na Halloween. Sala pachniała świeżo wypiekanym chlebem i czymś jeszcze – czymś jak nadzieja, może szczęście, a może to po prostu mieszanka drogich perfum i emocji. Goście zjechali się z całej Polski, mama płakała ze wzruszenia już od kościoła, a teściowa udawała, że ją lubi. Nawet wujek Edward nie przyszedł pijany, co samo w sobie zakrawało na cud. A ja? Unosiłam się pół metra nad ziemią. Byłam świeżo po przysiędze, w ramionach męża, którego kochałam i właśnie zaczynaliśmy nasz pierwszy taniec.

Skrzypce zagrały pierwsze takty naszego ulubionego walca, spojrzałam mu głęboko w oczy... i wtedy – pstryk! Zgasło światło. W jednej sekundzie sala weselna zamieniła się w ciemną, rozkołysaną łódź pełną zdezorientowanych ludzi. Ktoś krzyknął, ktoś się roześmiał, dzieci zaczęły piszczeć, a moja babcia szeptać modlitwy. I wtedy się zaczęło. Rzeczy, które wydarzyły się potem, pamięta każdy gość. Ale tylko ja wiem, jak to naprawdę wyglądało od środka. I dziś, z perspektywy czasu, wiem, że wszystko się wtedy zaczęło – i wszystko się skończyło.

Stałam na środku jak idiotka

– Co się dzieje?! – krzyknęła ciotka Bożenka z końca sali, a jej głos rozległ się jak syrena ostrzegawcza.

– Pewnie korki – odpowiedział ktoś z gości, ale nikt nie ruszył się z miejsca.

Stałam na środku parkietu, ściskając rękę mojego świeżo poślubionego męża, który zamiast mnie uspokajać, rozglądał się dookoła jakby zgubił telefon.

– Maciek… – szepnęłam. – Co się dzieje?

– Nie wiem. Może bezpieczniki. Spokojnie, to pewnie chwilowe.

Nie miałam zamiaru się uspokajać. W mojej głowie rozpędzała się karuzela. DJ zamilkł, światła pogasły, tort czekał na wniesienie, a ja... no cóż, ja stałam na środku sali jak idiotka, w kiecce za sześć tysięcy i z welonem wplątanym w lakier do włosów.

– Proszę państwa, zachowajmy spokój! – zawołał DJ, który w międzyczasie wyskoczył zza swojego stanowiska z latarką w telefonie. – Prawdopodobnie chwilowa awaria. Sprawdzimy co się dzieje!

– Świetnie – prychnęłam pod nosem. – A co z tortem, co z pokazem slajdów, co z... no nie wiem, światłem na moim weselu?!

Maciek tylko wzruszył ramionami.

– Ej, Roksana, spokojnie, to się jakoś ogarnie – powiedział z lekkim rozbawieniem. Jakbyśmy nie byli właśnie na naszym własnym, wymarzonym weselu, które zaczynało się walić jak cholerny domek z kart.

– Tylko niech ktoś wyprowadzi moją babcię z sali, bo ona zaraz padnie – dodałam. – W ciemności dostaje ataków paniki.

Z głośników coś błysnęło. I wtedy usłyszeliśmy: trzask, jęk i ciszę. DJ zniknął, światło nie wróciło. Ktoś przy stoliku obok zapalił świeczkę z tortu. I wtedy padło to zdanie:

– Nie mamy prądu w całym budynku. Wesele trzeba przerwać.

Maciek patrzył na mnie niepewnie

– Przepraszam, co to znaczy „wesele trzeba przerwać”? – zapytałam, odwracając się w stronę kierownika sali, który właśnie stanął w drzwiach z miną, jakby przyniósł nekrolog zamiast toastu.

Mamy poważną awarię – odpowiedział cicho. – Transformator padł. Nie tylko my, cała okolica nie ma prądu. Pogotowie energetyczne już wezwane, ale…

– Ale? – warknęłam, zanim zdążył dokończyć.

– No… mogą nie zdążyć dziś. Może nawet i na jutro.

– Jutro?! – pisnęła moja mama, która właśnie podeszła, trzymając w ręku pół kieliszka szampana. – Czy pan sobie zdaje sprawę, że my mamy gości z trzech województw?!

– Mamo, błagam – jęknęłam. – Nie teraz…

Maciek stał obok jakby nieobecny. Patrzył w okno, jakby tam miał się pojawić ratunek w postaci agregatu, super bohatera albo śmigłowca z dostawą prądu.

– Czyli… nie będzie kolacji? – zapytała ciocia Marysia z niedowierzaniem.

– Kolacja jest, ale kuchnia elektryczna – powiedział kelner. – Wszystko stanęło. Tylko tatar został.

– Świetnie – syknęłam. – Pierwszy taniec w ciemnościach, a teraz surowe mięso na stół. Jeszcze ktoś poprosi o karaoke przy świeczkach i zamienimy się w jakąś średniowieczną karczmę.

– Roksi… – Maciek spojrzał na mnie niepewnie. – Może przynajmniej spróbujemy się dobrze bawić, co?

– Dobrze bawić?! Bez muzyki, bez jedzenia, bez tortu?! – krzyknęłam. – Przypominam, że to moje wesele, a nie noc na survival campie!

Babcia odetchnęła głośno i wyszeptała:

– Wiedziałam. Tylko nie mówiłam. Pech. Po ojcu to masz.

Zaczęłam się śmiać. Głośno. Histerycznie.

Byłam wściekła i rozjuszona

– Może… może chociaż puścimy muzykę z głośnika telefonu? – zaproponował Maciek, grzebiąc w telefonie. – Mam kilka playlist zapisanych offline.

Spojrzałam na niego z taką miną, że aż się cofnął pół kroku.

– Maciek, czy ty myślisz, że ludzie będą tańczyć do muzyki z cholernego kubka termicznego?! – wysyczałam. – Tu jest sto czterdzieści osób, nie kolacja dla dwojga w hostelu!

– Roksi… no ale co mamy zrobić? Ludzie siedzą, czekają… musimy coś wymyślić – mruknął, zerkając na tłum gości, który coraz bardziej przypominał zbiorowisko ludzi z eventu widmo.

– No nie wiem, może opowiesz wszystkim kawał o blondynce i będzie wesele stand-upowe? – parsknęłam. – Albo zatańczysz w garniturze do „Jeziora Łabędziego”, żeby jakoś im zająć czas do rana?

– Roksana – wtrąciła się moja druhna, Justyna, podchodząc z kubkiem kawy. – Słuchaj… ludzie i tak nie wyjdą od razu. Może zrobimy coś na luzie? Świece są, klimat prawie jak na romantycznej kolacji…

– …z dwoma wujkami pijanymi po pas – wtrąciłam. – I dziećmi, które chcą filmiki nagrywać przy stołach.

– Ej, ale poważnie – kontynuowała. – Zorganizujmy coś. Quiz o was. Kalambury. Karaoke acapella. Cokolwiek. Serio, ludzie na pewno wolą dziwną zabawę, niż siedzenie w ciszy i gapienie się w zupę, której nie ma.

Spojrzałam na salę. Ciotka Zosia już układała serwetki w origami, a mój kuzyn Adam podświetlał się latarką od dołu i udawał ducha.

– Dobra – westchnęłam. – To może… karaoke. Tylko błagam, niech nikt nie śpiewa „My heart will go on”.

– A ja już chciałem… – odparł Maciek i się uśmiechnął.

Weselne karaoke bez prądu

– No to co, kto pierwszy? – zapytała Justyna, wskakując na niewidzialną scenę między stołami. – Ja mogę zacząć, ale ostrzegam – mam głos jak kaseta magnetofonowa po praniu.

– A ja mam głos jak wasz DJ po drugim kieliszku – rzucił z tyłu wujek Romek i podszedł z telefonem. – Dobra, młodzi, macie tu jakiś tekst do „Jesteś szalona”?

– Przecież ty nawet nie wiesz, kto to śpiewa – burknęła ciotka Renata.

– Ale znam refren! – triumfalnie odparł Romek i zaintonował: – Jesteś szalona, mówię ci…

I chyba głucha – mruknęłam pod nosem, ale nie mogłam się nie uśmiechnąć.

Wujek zaczął wrzeszczeć do rytmu latarki, którą ktoś mu podświetlał twarz jak w horrorze. Goście śmiali się, klaskali, a Maciek… Maciek nagle znów był obok mnie, nieobecny, zerkający w telefon.

– Co tam masz? – zapytałam cicho.

– Sprawdzam… może da się wypożyczyć agregat prądotwórczy. Są firmy 24/7, może coś przywiozą?

– Serio?! – spojrzałam na niego z niedowierzaniem. – A nie mogliśmy od tego zacząć?

– No mogłem… ale ty byłaś zajęta wyobrażaniem sobie mnie w tutu baletowym.

– Przepraszam, stres – mruknęłam. – Ale jak to zorganizujesz… to może jeszcze będzie tort. I tańce. I światło.

– I może się jeszcze okaże, że to nie był najgorszy dzień życia – dodał cicho.

– Może. Albo przynajmniej nie najbardziej żenujący.

Tymczasem Justyna krzyczała do tłumu:

– Teraz drużbowie! Śpiewają „Przez twe oczy zielone” bez tekstu, bez melodii, ale z pełnym zaangażowaniem!

I weszli. W garniturach, fałszując niemiłosiernie, robiąc show, jakiego nie wymyśliłby żaden wedding planner.

– Maciek – powiedziałam. – To wesele może i jest katastrofą… ale na pewno nas zapamiętają. Do końca życia.

– Na pewno. Tylko jeszcze nie wiem, czy z miłością, czy z politowaniem.

I cała moja złość uleciała

Było coś dziwnego w tej ciemności – może to, że nie widać było rozmazanego makijażu, może to, że każda świeczka nadawała sali klimat tajemniczego filmu, a może to, że ludzie, zamiast siedzieć i narzekać, naprawdę się śmiali. Bez fotobudki, bez open baru, bez idealnej playlisty. Po prostu – śmiali się.

– Roksana, zobacz – Maciek szturchnął mnie w bok. – Wujek Staszek właśnie z ciotką Ireną tańczą „wolnego” do beatboxu mojego kuzyna.

– Serio? – parsknęłam. – Przysięgam, jak babcia znów odpali „Ave Maria”, to ktoś się popłacze.

– Już się popłakała. Ze śmiechu. I zrobiła znak krzyża jak Justyna zaśpiewała „Boys, boys, boys”…

– …a później ogłosiła, że to pieśń pogańska i poszła po rosół. Pół-zimnawy. Ale smaczny.

Spojrzałam na moją rodzinę i Maćka, i wszystko to, co się wydarzyło – całe to szaleństwo – nagle przestało mnie złościć. Było absurdalne, chaotyczne, niedoskonałe... ale prawdziwe.

– I co, panie Mężu? Agregat jedzie?

Maciek spojrzał na telefon i pokręcił głową.

– Nie zdążą. Najszybciej rano.

– Aha. Czyli nie będzie tortu?

Może rano zrobimy poprawiny… śniadanie przy cieście i zimnej zupie.

– Świetnie. A potem relacja z hasztagiem #weselestulecia. Bez światła, bez muzyki, bez…

– …ale z tobą – przerwał mi Maciek. – I z tymi wariatami. W sumie, to może i lepiej, że nic nie poszło zgodnie z planem. Kto pamięta idealne wesela?

Spojrzałam na parkiet – kuzyni robili falę, ciotka Jadzia prowadziła gimnastykę poranną, a DJ… spał na krześle, owinięty obrusami.

– No tak – przyznałam. – Tego się nie da zapomnieć.

To była najlepsza impreza

Dziś, kiedy ktoś mnie pyta, jak wyglądało moje wesele, tylko się uśmiecham.

– Tańczyliśmy pierwszy taniec i nagle zgasło światło – odpowiadam. – A potem… potem to już był teatr absurdu.

Bo jak to w życiu – miało być pięknie, wzruszająco, jak z katalogu. A wyszło… no właśnie. Zupełnie inaczej. Ale może właśnie dzięki temu pamięta je każdy gość. I nie tylko pamięta – wspomina z rozbawieniem.

– Roksi, pamiętasz jak wujek Romek udawał, że jest śpiewającym księdzem i dał ludziom „błogosławieństwo weselne” przy świecach? – śmiała się niedawno Justyna.

– Albo jak tort wnieśliście o siódmej rano, a połowa gości była już w jakiś piżamach i kapciach? – dorzucił Maciek, siadając obok mnie na kanapie.

– Albo jak twoja mama w środku nocy rozdawała gościom herbatę z termosu i śpiewała kołysanki, bo dzieciaki nie chciały zasnąć?

– I nikt nie wyszedł wcześniej niż o piątej – dodał Maciek. – Bo nikt nie chciał przegapić, co jeszcze się wydarzy.

Wesele się skończyło, ale ja ciągle słyszę, jak ktoś mówi:

To była najlepsza impreza, na jakiej byłem. Serio. Bo nikt niczego nie udawał.

I może właśnie o to chodzi? Żeby w dniu ślubu nie grać perfekcyjnej pary w świetle reflektorów, tylko po prostu być. Razem. Po swojemu. Bo małżeństwo też nie ma scenariusza.

Roksana, 31 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama