„Moje małżeństwo trwało 6 dni. Filmik z wesela uświadomił mi, że przy ołtarzu popełniłam największy błąd życia”
„Byłam żoną przez sześć dni. Zawsze wierzyłam w miłość aż po grób – taką romantyczną, na zawsze. Gdy poznałam Wojtka, pomyślałam: to musi być on. Przypadkowe spotkanie, później kawa, a potem już wszystko potoczyło się jak w filmie. Tylko, że zakończenie było jak z dramatu, a nie z romantycznej komedii”.

- Redakcja
Mam na imię Anna. Mam 28 lat i... byłam żoną przez sześć dni. Zawsze wierzyłam w miłość aż po grób – taką romantyczną, na zawsze. Gdy poznałam Wojtka, pomyślałam: to musi być on. Przypadkowe spotkanie w księgarni, jego uśmiech, kiedy pomógł mi sięgnąć tomik poezji. Później kawa, a potem już wszystko potoczyło się jak w filmie. Tylko, że zakończenie było jak z dramatu, a nie z romantycznej komedii.
Planowanie ślubu było spełnieniem moich marzeń. Miałam zeszyt z inspiracjami, który prowadziłam od liceum – białe hortensje, suknia z koronkowym gorsetem, ceremonia w ogrodzie. I chociaż zdarzały się zgrzyty – a to lista gości, a to jego mama, która „tylko sugerowała” inny kolor serwetek – to wszystko wydawało się nieistotne przy tym, co mieliśmy razem stworzyć.
– Anka, nie spinaj się tak – śmiała się Justyna, moja świadkowa. – To ma być najpiękniejszy dzień twojego życia, nie rozmowa o pracę.
– Wiem, wiem. Ale chcę, żeby wszystko było idealne – odpowiedziałam, przeglądając po raz dziesiąty plan stołów.
Wojtek trzymał mnie wtedy za rękę i powiedział szeptem:
– Cokolwiek się wydarzy, mamy siebie. I to się nigdy nie zmieni. Obiecuję ci wieczność.
Uwierzyłam. Nawet się wzruszyłam. Teraz, kiedy piszę to z pustego mieszkania, wiem jedno – niektóre „wieczności” trwają krócej niż tydzień.
Wtedy to zlekceważyłam
Dzień ślubu był jak z innego świata. Wstałam o szóstej rano, choć spałam może trzy godziny. Serce waliło mi w piersi, jakby bało się, że przegapi coś ważnego. Justyna kręciła mi loki i opowiadała jakąś zabawną historyjkę, ale ja słuchałam tylko połowicznie. Patrzyłam na swoją suknię, rozwieszoną na szafie, i czułam w gardle coś, czego nie umiałam nazwać. Może to była radość, a może strach.
Wszystko było dokładnie takie, jak planowałam – kościół tonął w bieli i zieleni, w tle grał kwartet smyczkowy, a Wojtek czekał przy ołtarzu w granatowym garniturze i z miną chłopaka, który wie, że wygrał los na loterii. Patrzył na mnie tak, że zapomniałam o wszystkich lękach. Po ceremonii była sesja zdjęciowa, potem tort, pierwsze tańce, przemowy. Mój ojciec wzniósł toast, mama płakała. Wojtek był duszą towarzystwa – śmiał się, przytulał gości, tańczył z moimi ciotkami. A ja siedziałam z kieliszkiem prosecco i czułam, że wszystko jest na swoim miejscu.
Oczepiny odbyły się koło północy. Byłam zmęczona, ale szczęśliwa. Wydawało mi się, że mogłabym tak świętować przez kolejne dwie doby. Po konkursach, śmiechu i rzucaniu welonem, spojrzałam w stronę stołu i nie zobaczyłam Wojtka.
– Gdzie jest Wojtek? – spytałam Justynę, która właśnie wróciła z parkietu.
– A nie wiem. Może poszedł po wodę? – wzruszyła ramionami.
Podeszłam do jednego z kelnerów. Miał może dziewiętnaście lat, wycierał blat baru.
– Przepraszam, nie widział pan może mojego męża?
– Chyba poszedł na górę – odpowiedział chłopak. – Mówił, że głowa go boli.
Pokiwałam głową i wróciłam do stołu. Przez chwilę myślałam, żeby pójść za nim, ale coś mnie powstrzymało. Może to było zrozumienie, szacunek do jego zmęczenia, a może naiwne przekonanie, że przecież to tylko chwilowe. W końcu każdy może się źle poczuć.
Do końca nocy bawiłam się z gośćmi, piłam po trochu i słuchałam opowieści ciotki z Gdyni. Niektórzy pytali, gdzie Wojtek, ale mówiłam, że gorzej się poczuł, że położył się na chwilę, żeby dojść do siebie. I tak mijała noc mojego ślubu. Bez niego. Ale wtedy jeszcze się tym nie przejmowałam. Przecież to był tylko jeden wieczór.
Nie chciałam w to uwierzyć
Kilka dni po ślubie siedziałam na kanapie w naszym mieszkaniu. Otulona kocem, z kubkiem zimnej już herbaty, przeglądałam wiadomości od gości. Zdjęcia, gratulacje, jakieś filmiki z oczepin, które wcześniej umknęły mojej uwadze. Cieszyłam się, że mogę jeszcze raz poczuć atmosferę tamtej nocy. Wojtek był w pracy. Ostatnio mówił, że ma sporo zaległości. Nie miałam powodu, żeby mu nie wierzyć. Właśnie wtedy przyszła wiadomość od Damiana – kamerzysty, którego znałam jeszcze z liceum. To on robił dla nas film z wesela. „Anka, znalazłem coś dziwnego. Nie jestem pewien, co z tym zrobić. Powinnaś to zobaczyć”.
W sekundę serce mi przyspieszyło. Otworzyłam załączony plik wideo. Na początku było ciemno. Potem pojawił się obraz znany mi z wesela – wejście do ośrodka, schody, korytarz. Damian musiał nagrywać jakieś dodatkowe sceny, może szukał ciekawych ujęć do montażu. I nagle na dalszym planie zobaczyłam Wojtka. Mój świeżo poślubiony mąż szedł korytarzem w kierunku schodów, uśmiechał się. Wtedy mnie zmroziło. Nie był sam.
Obok niego szła dziewczyna – kelnerka. Młoda, z jasnymi włosami spiętymi w niedbały kucyk. Niosła coś w ręku, może ręcznik, może nie. Szli zbyt blisko siebie. Zatrzymali się przy drzwiach. Wojtek wyjął kartę, otworzył pokój, puścił ją przodem, jeszcze coś do niej powiedział. Ona się zaśmiała. Drzwi powoli zamknęły się za nimi, a na ujęciu został tylko numer pokoju: 4.
Zatrzymałam film. Nie przewinęłam dalej, nie chciałam. Wpatrywałam się w tę cyfrę, jakby miała mi coś wyjaśnić. Może to nie był on. Może to przypadek. Przecież był zmęczony, bolała go głowa. Może naprawdę poszedł się położyć. Może ta dziewczyna zaprowadziła go tam i wyszła zaraz potem. Siedziałam tak przez dobrą godzinę, z telefonem w ręce, jakby od niego zależało, co teraz zrobię. Nie płakałam. Nie krzyczałam. Czułam tylko, jakbym nagle przestała oddychać. I ta jedna myśl, która wracała wciąż i wciąż: „To nie może być on. To nie on. Nie tak…”
Nie oglądałam się za siebie
Następnego dnia nie poszłam do pracy. Siedziałam w kuchni, w piżamie, patrząc w okno. Pół dnia przesiedziałam w ciszy. Nie miałam potrzeby mówić. Nie miałam potrzeby rozmawiać z nikim, nawet ze sobą. Wiedziałam, że nie muszę niczego udowadniać. Nie potrzebowałam potwierdzenia, że to był Wojtek. Nie czekałam na jego wyjaśnienia. Prawda przyszła do mnie w tej jednej klatce nagrania – drzwiach z numerem 4.
W końcu zaczęłam się pakować. Bez pośpiechu. Składałam ubrania równo, jakby od tego zależało moje poczucie kontroli. Do walizki włożyłam tylko rzeczy potrzebne na kilka dni. Reszta nie miała znaczenia. Zrobiłam to bez złości. Tak, jakbym porządkowała nie tylko szafę, ale cały bałagan w sobie.
W salonie na stole stało jeszcze zdjęcie z wesela. To jedno z tych robionych spontanicznie – Wojtek całował mnie w czoło, a ja się śmiałam. Wpatrywałam się w ten kadr długo. Nie mogłam zrozumieć, jak człowiek, który tak na mnie patrzył, mógł pójść do pokoju z kimś innym. Zrobiłam zdjęcie zdjęcia i schowałam telefon do kieszeni. Oryginał zostawiłam. Nie chciałam go zabierać. Zanim wyszłam, zadzwoniłam do mamy, głos miałam spokojny.
– Wracam. O nic nie pytaj.
Nie zapytała. Usłyszałam tylko:
– Czekam.
Na stole w kuchni zostawiłam kartkę. Krótką, bez pretensji. Po prostu jedno zdanie: „Wszystko widziałam. Pokój numer 4”. Wyszłam bez trzaskania drzwiami. Nie oglądałam się za siebie. Małżeństwo, które zaczęło się sześć dni wcześniej, właśnie się kończyło. Bez rozmowy, bez kłótni, bez finału.
To była tylko iluzja
Trzy dni później spotkałam się z Damianem. Poprosił, żebyśmy usiedli gdzieś na uboczu, więc wybraliśmy niewielką kawiarnię przy parku. Siedział już przy stoliku, z kubkiem kawy, nerwowo obracając w palcach łyżeczkę.
– Nie wiem, czy powinnam ci podziękować – powiedziałam, siadając naprzeciwko niego.
Zamilkł na chwilę. Popatrzył na mnie uważnie.
– Znalazłem ten fragment przypadkiem. Wiesz, że ja nie skupiam się na każdej sekundzie nagrania. Montuję te filmy na pamięć. Ale ten moment... coś mnie tknęło. Myślałem, że może to nie on. Że może nie powinnam ci pokazywać.
– A jednak pokazałeś – odpowiedziałam, spokojnie.
– Tak. Bo gdyby to była moja siostra, chciałbym, żeby ktoś jej powiedział – wzruszył ramionami i spuścił wzrok.
– Dziękuję ci – powiedziałam w końcu.
Nie roztrząsaliśmy tego dłużej. Nie było łez, nie było histerii. On wyglądał na spiętego, ja na zbyt zmęczoną, żeby to wszystko przeżywać jeszcze raz. Siedzieliśmy chwilę w milczeniu. Przez szybę patrzyłam, jak starszy pan karmi gołębie. Damian wyjął portfel, jakby chciał już iść, ale zatrzymał się, położył go na stole i zapytał:
– Wiesz, co zrobisz dalej?
– Jeszcze nie. Ale wiem, czego nie zrobię. Nie będę wracać. Nie będę słuchać jego tłumaczeń.
– Może to dobrze – powiedział cicho. – Może to właśnie jest twoja siła.
Pokiwałam głową. Wiedziałam, że będzie bolało. Ale wiedziałam też, że to nie była miłość. To była ładna iluzja. I nic więcej. Damian wstał, rzucił napiwek na stolik i pożegnał się. Gdy wyszedł, jeszcze przez chwilę patrzyłam, jak znika za rogiem. Potem sięgnęłam po niedopitą kawę i wzięłam łyk. Była zimna i mocna.
Czułam w sobie spokój
Dzień był chłodny, ale suchy. Liście szeleściły pod butami, a niebo miało ten specyficzny, matowy kolor, jaki potrafi mieć tylko w listopadzie. Usiadłam na ławce w parku, tym samym, po którym kiedyś spacerowałam z Wojtkiem. Pamiętałam, jak trzymał mnie wtedy za rękę i mówił, że zawsze będzie mnie chronił. Te słowa bolały najbardziej. Bo nic nie miały wspólnego z rzeczywistością.
Obok mnie siedziała para staruszków. Mężczyzna podał kobiecie termos z herbatą, a ona poprawiła mu szalik. Przez chwilę patrzyłam na nich z dziwnym spokojem. Było mi smutno, ale nie chciało mi się płakać. Nie czułam złości, tylko rodzaj ciężkiej, cichej rezygnacji. Zastanawiałam się, jak łatwo można pomylić zakochanie z miłością. Jak człowiek potrafi w kilka dni uwierzyć, że znalazł wszystko, czego szukał. A potem wystarczy jedno ujęcie, jedna scenka, żeby wszystko przestało mieć sens.
Nie wiem, czy jeszcze kiedyś komuś zaufam. Może tak, może nie. W tym momencie nie miało to znaczenia. Czułam w sobie spokój, nie ulgę. Spokój, który przychodzi po burzy, kiedy wiesz, że przez jakiś czas nic się już nie wydarzy. Zostałam jeszcze chwilę na tej ławce. Potem wstałam i poszłam przed siebie, nie myśląc o tym, co będzie dalej. Bo niektóre historie nie kończą się słowami. Kończą się ciszą.
Anna, 28 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mój partner mógłby być moim synem i wszyscy nas obgadują. Dopiero po 50-tce i z młodzieńcem u boku czuję, że żyję”
- „Synowa zamykała się w kuchni, żeby lepić rogale świętomarcińskie. Zamarłam, gdy odkryłam, co naprawdę tam robi”
- „Jestem samotną matką trójki dzieci i mam 0 rąk do pomocy. Moi rodzice traktują swoje wnuki jak zbędny ciężar”