Reklama

– Pierwsza łopata wbita! – Heniek darł się na całe gardło, tak że słyszeli go chyba w sąsiedniej wsi. – Siostra! Twój sen się spełnia! – wyszczerzył zęby i zabrał się do kopania.

Reklama

Stałam pośrodku działki, która niebawem miała stać się moim podwórkiem. Brat i jego koledzy z firmy budowlanej właśnie zaczynali kopać fundamenty pod mój dom. Byłam przeszczęśliwa. I tak bardzo nieświadoma, że mój spełniający się sen za chwilę zamieni się w koszmar…

O budowie własnego domu marzyłam jeszcze jako młoda mężatka. Nienawidziłam mieszkać w bloku. Ściany, które niosą każdy najmniejszy szmer, dobiegające z klatki w środku nocy trzaskanie drzwiami, zapachy sąsiedzkich obiadów i niekończące się remonty powyżej i poniżej naszego mieszkania. Zawsze byłam osobą wysoko wrażliwą. I te wszystkie bodźce płynące do mnie z bliskiego sąsiedztwa doprowadzały mnie do szału.

– Za kilka lat mieszkanie w tej klitce będzie już tylko wspomnieniem – przekonywał Marcin. – Popracujemy, zaoszczędzimy i kupimy działkę z dala od miejskiego zgiełku.

Rozwiedliśmy się bardzo szybko i z klasą

Połowicznie miał rację. Żeby zarobić na budowę, wyjechaliśmy do pracy do Anglii. Mieliśmy być tam rok, góra półtora, żyć skromnie i odkładać każdego zarobionego na zmywaku funta na rzecz przyszłego domu. Ale życie tak się potoczyło, że szybko zamieniliśmy zmywak na pracę w tamtejszej kancelarii prawnej, i tak nas ta przygoda życia pochłonęła, że z planowanego roku zrobiło się piętnaście lat. W tym czasie dorobiliśmy się całkiem pokaźnego majątku, dwóch córek i przekonania, że nasze małżeństwo nie jest już tym samym związkiem, którym było, kiedy jako dwudziestoczterolatkowie wyjeżdżaliśmy z Polski.

– Prócz dzieci nic już nas chyba nie łączy – zakomunikował pewnego dnia Marcin. – Ty masz swój świat, ja swój. Chyba nam się wspólne życie trochę rozjechało – westchnął.

Miał rację. Nasza miłość uschła. Zmarniała jak niepodlewana roślinka. Oboje mieliśmy świadomość tego, jak bardzo się od siebie oddaliliśmy. Próbowaliśmy reanimować nasz związek, ale kiedy nic z tego nie wyszło, po prostu się rozwiedliśmy. Spokojnie, szybko i z klasą. Na jednej rozprawie.

– Mało jest takich par jak wy, co to potrafią się rozejść bez darcia kotów o kasę czy dzieci – mój brat kiwał głową z uznaniem. Sam był po rozwodzie, który ciągnął się dobre dwa lata, więc moje błyskawiczne zakończenie małżeństwa wprawiło go w osłupienie. – To teraz chyba czas na nowy etap! Wracasz do Polski? Znajomy ma działkę pod lasem na sprzedaż. Może byś w końcu ten swój wymarzony dom postawiła – wypalił do telefonu w czasie jednej z naszych rozmów.

Działka była wprost idealna

Nie planowałam powrotu do kraju. Ale ziarno rzucone przez Heńka zaczęło kiełkować w mojej głowie. Coraz wyraźniej czułam, że to dobry moment na spełnienie moich marzeń. Miałam na koncie trochę gotówki. A wizja mego wyśnionego domu stawała się z dnia na dzień wyraźniejsza i bardziej realna. Długo rozmawiałam o tym z dziewczynkami i byłym mężem. Maja i Ola ucieszyły się z pomysłu przeprowadzki, bo brakowało im babci, wujka i kuzynek, z którymi widywały się dwa razy do roku.

Marcin zadecydował, że zostaje w Birmingham. Sprzedaliśmy nasz dom i cztery miesiące później osiadłyśmy tymczasowo u mojego brata. To on zawiózł mnie do Zalesia na działkę, którą stary znajomy znajomego wystawił na sprzedaż. Była idealna. Dokładnie taka, jaką sobie wymarzyłam.

– To jest to miejsce – szepnęłam Heńkowi na ucho, kiedy wysiedliśmy z auta. – Las, za lasem rzeka, do wsi blisko, ale na tyle daleko, że będziemy tu same – uśmiechnęłam się do siebie.

Właścicielowi zależało na sprzedaży ziemi, bo nie miał już w planach żadnej budowy, za to zepsuł mu się wysłużony kombajn, więc po tygodniu negocjacji kupiłam piękną działkę za dwieście tysięcy złotych.

– To jest naprawdę dobra cena – zachwalał mój brat. – Teraz pozwolenia, projekty, a ja i moje chłopaki wystawimy ci najpiękniejszy dom na świecie – Heniek był podobnie jak ja rozemocjonowany.

Bałam się trochę formalności, ale okazały się one całkiem do przejścia. Kiedy wychodziłam ze starostwa z pozwoleniem na budowę stu dwudziestu metrów kwadratowych mego szczęścia, dziękowałam losowi, że tak pięknie wszystko się udało. Że chociaż od pierwszych marzeń do wbicia łopaty minęło ponad piętnaście lat, to właśnie zaczynało się to dziać.

Budowa ruszyła. Nie było dnia, byśmy nie jechały z dziewczynkami do Zalesia popatrzeć, jak nasze mury rosną w oczach.

– Tu będzie mój pokój, a tu Majki

– Ola przeskakiwała między cegłami. – Chcę, żeby był cały biały z szarymi paskami na ścianach – kręciła się wokół, radośnie podskakując.

– Będzie, kochanie! Będzie dokładnie taki, jakim go sobie wymyśliłyśmy – cieszyłam się nie mniej niż moja dziesięciolatka.

Głos mojego brata nie pozostawiał wątpliwości

Tego dnia też miałyśmy jechać na budowę. Ale nim zdążyłam odebrać Olę i Maję ze szkoły, na wyświetlaczu mojej komórki zamigotało połączenie od Heńka.

– Przyjeżdżaj szybko. Mamy tu mały problem – wyszeptał i się rozłączył.

Nie miałam pojęcia, o co chodzi. Całą drogę do Zalesia zastanawiałam się, co mogło pójść nie tak. Pewnie coś źle postawili, niezgodnie z planem i teraz się zastanawiają, jak to odkręcić. Jak nic mam ścianę na środku salonu albo kuchnię bez okna – śmiałam się pod nosem, próbując nie zwariować z nerwów. Bo głos mojego brata nie pozostawiał wątpliwości, że na budowie wydarzyło się coś naprawdę złego.

Kiedy przyjechałam, obok Heńka kręciło się kilku nieznanych mi mężczyzn. Mieli poważne miny, a w rękach jakieś dokumenty i coś, co z daleka wyglądało jak stare mapy.

– Pani Agnieszka N.? – wyższy mężczyzna zmierzał w moją stronę. – Jakub M., starostwo powiatowe. Pani jest inwestorem tej budowy, tak?

Przełknęłam ślinę, bo czułam, że zaraz spadnie na mnie prawdziwa bomba i jedyne, na co się zdobyłam, to nieme kiwnięcie głową.

– Mam dla pani złą wiadomość. Musimy zakazać państwu dalszych prac na budowie – mężczyzna zmarszczył brwi i cicho westchnął.

Czułam się tak, jakbym dostała obuchem w głowę. Popatrzyłam na mury, wyższe już niż ja i pokręciłam głową z niedowierzaniem.

– To chyba jakaś pomyłka. Mamy pozwolenie na budowę, zaakceptowany projekt, dziennik budowy. Wszystko, co trzeba mieć! Więc dlaczego mielibyśmy przerwać prace?! – zaskoczenie zaczęło ustępować miejsca złości.

– Przez pani działkę, dokładnie pod budowanym właśnie domem, przebiegają rurociąg, kable energetyczne, które zasilają pompy pompujące wodę dla całego miasta, i gazociąg – pan Jakub rozłożył jaką starą mapę i wskazał palcem na sam jej środek. – Tu jest rura z wodą, a tutaj z gazem.

Popatrzyłam na niego jak na wariata.

– To jakiś żart? Wkręcacie mnie i sprawdzacie, czy dam się nabrać? – omiotłam wzrokiem twarze urzędników i budowlańców. – Przecież gdyby przez tę działkę przebiegały jakieś rurociągi, nikt nie dałby mi pozwolenia na budowę! – postukałam się palcem w czoło.

Rozumiem, tylko co ja mam z tym wspólnego?

Pan Jakub przewrócił oczami i kolejny raz westchnął.

– Proszę pani, gdybyśmy wiedzieli, że te rury tędy idą, nie wydalibyśmy pani pozwolenia – wyrzucił z siebie z nieukrywanym żalem.

– Jak to: „gdybyśmy wiedzieli”?! – moja złość przybierała na sile.

Atmosfera na placu budowy gęstniała z minuty na minutę. Urzędnicy wymienili speszone spojrzenia. Jeden z nich wziął od pana Jakuba papiery i rozłożył je na ziemi przede mną.

– Trzydzieści lat temu przez tę i kilka kolejnych działek puszczono fragment wodociągu, kable do jego zasilania, a rok później także i gazociąg. Wszystko zgodnie z prawem, z wymaganymi pozwoleniami, w tym zgodami ówczesnych właścicieli nieruchomości, którzy nawet otrzymali za to odszkodowania – niski mężczyzna starał się mówić najspokojniej, jak potrafił. – Po zakończeniu prac wykonano odpowiednie mapy powykonawcze i złożono je do starostwa – urwał i zapanowała cisza.

Nie miałam w sobie tyle cierpliwości, by czekać na dalszą opowieść. Wbiłam wzrok w urzędnika i niewiele myśląc, wypaliłam:

– Fantastycznie! Tylko co ja mam z tym wspólnego? I mój dom? – pomachałam ręką w stronę budowy.

Niższy urzędnik popatrzył błagalnie na znanego mi już pana Jakuba. Ten kucnął przy pożółkłej mapie i kontynuował.

– Problem polega na tym, że te mapy powykonawcze w starostwie się zagubiły. Pracownik, który trzydzieści lat temu był odpowiedzialny za zinwentaryzowanie naszych map, z niewiadomych przyczyn, nie zrobił tego. Nie naniósł rur na plany działki. Dlatego przez lata nie mieliśmy pojęcia, że tędy cokolwiek biegnie. No… aż do dziś – ostatnie słowa praktycznie już wyszeptał.

Do końca łudziłam się

Okazało się, że podczas przeprowadzki archiwum urzędnicy starostwa znaleźli teczki z mapami inwestycji sprzed trzech dekad. Być może gdyby nie dociekliwość jednego z urzędników, trafiłyby one do zniszczenia jako bezwartościowe starocie. Ale młody inspektor porównał znalezisko z obowiązującymi mapami i zamarł. Zwłaszcza gdy doczytał, że tam, gdzie biegną rury z gazem, buduje się właśnie dom. Mój dom.

Do końca łudziłam się, że to wszystko jest jakąś jedną wielką pomyłką. Albo jeśli dzieje się naprawdę, to da się te podziemne rury jakoś pogodzić z moją inwestycją życia. Ale kiedy tydzień później nadzór budowlany wydał kategoryczny zakaz budowy, wiedziałam już, że mój dom nigdy w tym miejscu nie powstanie. Byłam wściekła i zdruzgotana. Starałam się trzymać fason przy dziewczynkach. Kiedy nie widziały, wypłakiwałam się w ramię Heńkowi.

– To moja wina, to ja ci poleciłem tę działkę – mój brat był równie załamany co ja.

– Skąd mogłeś wiedzieć! Poprzedni właściciel zarzeka się, że też nie wiedział. Że zgodę na te rurociągi musiał wydać jego teść, jak jeszcze żył. Bo od dwudziestu lat nie ma go wśród żywych. Boże, to jest jakaś paranoja – szlochałam zrozpaczona.

Straciłam blisko 300 tysięcy złotych i sens życia

Kiedy Marcin przyleciał z Anglii, by zabrać Olę i Majkę na wakacje, też nie mógł uwierzyć w historię, która mnie spotkała. Zawiozłam go na moją działkę. Oglądał niedokończone ściany pokoi i za wszelką cenę starał się znaleźć rozwiązanie mojej sytuacji.

– Aga, ktoś popełnił błąd, ale to oznacza tylko tyle, że ktoś będzie musiał za niego zapłacić. Dostaniesz odszkodowanie i kupisz sobie nową działkę, w innym miejscu – przekonywał.

Ale ja wiedziałam, że nie będzie to takie łatwe. Byłam już w prokuraturze. Niedopełnienie obowiązków przez urzędnika w latach dziewięćdziesiątych było przestępstwem. Pracownik starostwa mógł iść za to siedzieć nawet na trzy lata.

– Tylko co z tego, skoro to się przedawniło po pięciu latach, czyli w dziewięćdziesiątym piątym roku, bo w dziewięćdziesiątym położyli tu te kable – kopałam z bezsilności leżące na działce kamyczki.

Pozostał mi sąd. Sprawę przeciwko wodociągom i gazowni przegrałam. Mieli wszystkie papiery poświadczające, że oni formalności dopełnili. Poza tym uznano, że po tylu latach przedsiębiorstwo, do którego należały kable przesyłowe, nabyło je poprzez zasiedzenie. Sprawa przeciwko starostwu trwa, ale urząd zasłania się tym, że nie może odpowiadać za błędy bliżej nieokreślonego pracownika sprzed trzydziestu lat.

– Nam też to zaniedbanie narobiło bałaganu i jesteśmy w równie trudnej sytuacji co pani – przekonywał w sądzie pan Jakub ze starostwa.

Wszyscy umywają ręce. Nikt nie mógł przewidzieć, że mój dom stanie na kablach, rurach i innych strategicznie ważnych dla miasta instalacjach. A ja głupia zaufałam, że jeśli urząd mówi: można budować, to można. Zawiodłam się jak nigdy w życiu na nikim.

Dziś na mojej działce obok szkieletu domu stoją żółte słupki, postawione przez gazownię i wodociągi. Pokazują, którędy biegnie to, czego w mojej ziemi w ogóle być nie miało. A ja jedyne, co mogę, to przyjechać czasem do Zalesia i popatrzeć na rozgrzebaną budowę, która straszy od kilku lat, powoli popadając w ruinę.

Razem z niedokończonymi murami wali się też moja nadzieja na to, że kiedykolwiek z córkami zamieszkamy w naszym wymarzonym domu, na który pracowałam całą dorosłość. Urzędniczy błąd zabrał mi prawie trzysta tysięcy złotych i dużą część sensu mego życia.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama