Reklama

Tadek nie istniał. Przyznam, że to był dla mnie wstrząs. Początkowo nie chciałem w to uwierzyć. Doktor w końcu mnie jednak przekonał. Nie doceniłem go. Sobie tylko znanymi kanałami wpłynął na sędziego, który przychylił się do jego opinii, że stanowię zagrożenie nie tylko dla siebie, ale także otoczenia i… wydębił nakaz umieszczenia mnie na oddziale zamkniętym w jego szpitalu neuropsychiatrycznym.

Reklama

Tadeusz pojawił się w moim życiu kilka lat temu

Fakt, że przeżywałem wtedy nieco trudniejszy czas. Wywalono mnie akurat z dobrej pracy, gdzie miałem służbowe auto, laptop i cztery tysiaki na rękę, bank zażądał spłaty zaległych rat kredytu, a narzeczona zwiała z jakimś księgowym. Szczerze mówiąc, byłem kompletnie załamany. Dobra, nawet planowałem to wszystko skończyć. I właśnie pewnego ponurego dnia później jesieni, kiedy siedziałem w pustych ścianach mieszkania ogołoconego przez komornika, rozważając, jak przeprowadzić ten proces, w mojej głowie po raz pierwszy rozbrzmiał jego głos:

„Przestań biadolić, kup sobie porządny garnitur, trzy koszule i dobre buty”.

Banalny tekst, powiecie. Ludzie, którym objawiają się głosy, słyszą raczej wyjaśnienie zagadki dziejów, objawienie jedynej prawdy czy sensu istnienia. Tyle, że to są wariaci. Wielu takich spotkałem, kiedy Kowalczyk uwięził mnie w psychiatryku.

Byłem oszołomiony głosem faceta w mojej głowie

Miałem dosyć rozsądku, by głos w swojej głowie potraktować serio. Poszedłem więc do sklepu oferującego gajery w cenie mojej dawnej pensji i dokonałem zakupu swą niewypłacalną kartą kredytową.

„A teraz idź do firmy… – tu padła nazwa sławnej korporacji, do której wysłałem w swym życiu kilkadziesiąt aplikacji, i na żadną nie udzielono mi odpowiedzi – …i znajdź gabinet prezesa”.

Zobacz także

Wciąż oszołomiony tym, że w mojej głowie rozbrzmiewa jak najbardziej rzeczywisty głos jakiegoś faceta, zrobiłem, jak kazał. Podjechałem tramwajem pod lśniący biurowiec, wszedłem do środka (kiedyś już tego próbowałem, ale zatrzymała mnie ochrona, a tym razem nawet uchylili mi drzwi – to chyba przez ten gajer), i jakby nigdy nic zapytałem o gabinet samego szefa. Wszystko szło gładko, dopóki w progu nie zatrzymała mnie sekretarka.

– Czy był pan umówiony? – spytała.

„Powiedz jej, że ty nie musisz się zapowiadać, omiń ją i wal do środka”.

Zrobiłem to. Z sekretarką nerwowo drepczącą moim śladem wtargnąłem do gabinetu o metrażu większym niż moje mieszkanko, w którym siedziało kilku facetów w jeszcze droższych niż mój garniakach. Najstarszy, siwiejący na skroniach, o spojrzeniu przywodzącym na myśl baterię rakiet balistycznych, spojrzał na mnie pytająco.

Przyszedłem, żeby panu powiedzieć, że dzięki mnie wasza firma zarobi na czysto 5 milionów w ciągu najbliższego roku – słowo w słowo powtórzyłem to, co zabrzmiało mi w środku głowy.

Myślałem, że albo ryknie śmiechem, albo wezwie ochronę. Tymczasem odpowiedział:

– Lubię niestandardowe zachowania. Pod warunkiem, że należą do niestandardowych ludzi. Pięć milionów w rok… Tak, to brzmi nieźle. Albo jest pan wariatem, albo geniuszem. Daję panu pięć minut.

„Co dalej? Co, do cholery, mam teraz powiedzieć?” – zadałem w głąb siebie pytanie.

„Wiesz co” – odparł wewnętrzny głos.

Prezes i jego dyrektorzy patrzyli na mnie w milczeniu. Czekali. A ja czułem, że po plecach ścieka mi strużka potu. Tak, wiedziałem, o co chodzi temu komuś we mnie. Pomysł, szalony pomysł na dokonanie fuzji dwóch wielkich przedsiębiorstw obecnych na naszym rynku. To była moja idée fixe, którą obracałem w mózgownicy już od roku. Bawiłem się tym pomysłem, wracałem do niego w czasie nudnych narad, podróży służbowych lub przy piwie ze znajomymi. Dopracowywałem szczegóły, odnajdywałem słabe strony, wciąż ulepszałem. Mniej więcej pół roku temu spróbowałem nawet zainteresować tą koncepcją szefa ze swojej poprzedniej firmy. Tylko mnie wyśmiał i powiedział, że nie jest na tyle głupi, by zanieść ten idiotyczny projekt wyżej. Przez chwilę miałem wtedy nawet pomysł, żeby spróbować samemu, ale… zabrakło mi siły przebicia. A teraz stałem na środku wielkiego jak sala do squasha gabinetu jednego z najważniejszych ludzi w mojej branży i dygotały mi nogi.

Nie wiem, dlaczego wybrałem dla niego właśnie to imię

„No dalej! Przecież nie masz nic do stracenia!” – odezwał się głos.

Miał rację. Jeśli nic nie powiem, i tak mnie wyrzucą. Więc co szkodzi spróbować? Zacząłem opowiadać.

Początkowo patrzyli na mnie z politowaniem. Raz nawet jeden z dyrektorów uczynił gest, jakby chciał mi przerwać, ale prezes go powstrzymał. Z biegiem czasu w ich oczach pojawiło się jednak zainteresowanie, potem zdziwienie, wreszcie z trudem tłumiony entuzjazm.

– Myślę… – prezes popatrzył po zgromadzonych, kiedy ucichłem – że choć pański pomysł wymaga wielu poprawek, jest wart uwagi. Tak, dam panu angaż. Na próbę.

Od tamtej pory głos w mojej głowie został moim najlepszym przyjacielem. Dzięki jego radom nie tylko dostałem dwa razy lepiej płatną pracę i wyszedłem z długów, ale i wszystko w moim życiu zaczęło się dobrze układać.

Kim jesteś? – spytałem go pewnego razu. – Kosmitą? Duchem Zygmunta Freuda? Zwariowanym Aniołem Stróżem?

„Czy to ważne?” – odparł.

– Chciałbym na przykład wiedzieć, jak się do ciebie zwracać.

„Wszystko mi jedno”.

Wtedy właśnie nazwałem go Tadek. Nie wiem, dlaczego akurat to imię przyszło mi do głowy.

Po kilku dniach brania leków, mój przyjaciel nagle zamilkł

A potem, w czasach swojej największej świetności, zgłosiłem się do lekarza. Moim problemem była banalna bezsenność. Doktor jednak, zamiast przepisać mi jakąś receptę, sprytnie ze mnie wyciągnął całą prawdę o Tadku. I uznał mnie za schizofrenika.

Na oddziale szpitalnym podano mi leki. I dobrze pilnowano, abym je łykał. Śmiałem się z tego, bo co jakieś piguły mogą zaszkodzić komuś takiemu jak Tadek? Komuś, kto znał mnie na wylot. Kto zawsze wiedział, co zrobić, by osiągnąć sukces. A jednak. Po dwóch czy trzech dniach brania leków, jego głos zamilkł. Mojego przyjaciela, dobrego ducha, byt nadprzyrodzony – pokonała zwykła chemia! Płakałem przez 3 dni. A kiedy obeschły łzy, przyznałem rację doktorowi.

Dwa tygodnie później wyszedłem ze szpitala. Oczywiście, nadal musiałem brać leki. Byłem już jednak z tym pogodzony. Gorzej, że straciłem całą swą przebojowość. Po prostu, nie było nikogo, kto podpowiadałby mi, co robić.

Rzecz jasna, znów wyrzucono mnie z roboty. Na szczęście miałem odłożonych trochę pieniędzy, żeby na razie nie martwić się o rachunki i zakupy. Owładnął mną jednak żal i apatia. Całymi dniami bez celu włóczyłem się po mieście, obserwując w wystawowych szybach odbicie swoich pustych oczu.

Tamtego grudniowego wieczoru nogi zaniosły mnie na drugą stronę rzeki. Do dzielnicy, która nie cieszy się zbyt dobrą sławą. Kiedy zrobiło się późno, mój drogi płaszcz i garnitur zaczęły budzić w mieszkańcach niezdrowe zainteresowanie. Ktoś mnie potrącił, ktoś rzucił przekleństwo. Poczułem strach i postanowiłem czym prędzej poszukać przystanku. Najbliżej było przez park obok ogrodu zoologicznego. Chodnik wydawał się pusty.

Ruszyłem. I wtedy, gdzieś w głębi świadomości usłyszałem niewyraźny szept. Nie zrozumiałem słów, więc zatrzymałem się i wytężyłem uwagę.

„Nie idź tędy” – dobiegły mnie zniekształcone słowa.

– Tadek? – spytałem niepewnie, uświadamiając sobie, że znów uchylam furtkę swojej podstępnej chorobie.

Już miałem ruszać, kiedy szept się powtórzył:

„Nie tędy!”.

W słabym głosie było coś takiego, że posłuchałem. Poszedłem okrężną drogą, wsiadłem do tramwaju i pojechałem do domu, śmiejąc w duchu, że znów uwierzyłem w te bzdury o gadającym duchu.

Nazajutrz przygotowałem sobie leki i już miałem je połknąć, gdy spiker w radiu powiedział o brutalnej napaści, do której doszło wczoraj wieczorem w okolicach zoo.

– Napastnik czaił się na ofiarę w przylegającym do ogrodu parku – dobiegło z głośnika, a mnie włosy stanęły dęba.

Nie połknąłem tych leków. Ani żadnych następnych.

Uwolniony z kajdan chemii, już po kilkunastu godzinach usłyszałem Tadka. Głośno i wyraźnie.

– Ty nie istniejesz! – oskarżyłem go, a on się w odpowiedzi roześmiał.

Reklama

A potem powiedział mi, co zrobić, by przyjęto mnie z powrotem do pracy. Wykonując jego polecenia, czułem się lekko i radośnie. Schizofrenia czy Anioł Stróż – wszystko jedno! Grunt, że znów jesteśmy razem!

Reklama
Reklama
Reklama