„Przyjaciółka miała dość pasierbicy i jej dzieci. Plan, który uknuła przyniósł efekt, ale odwrotny do zamierzonego”
„Gdy Marzena zadzwoniła i poprosiła mnie o wizytę domową, zaniepokoiłam się. Jest chora? Ona jednak powiedziała, że nic jej nie dolega, ale nazajutrz chce sprawiać wrażenie… wręcz umierającej. O co tutaj chodzi?".

- Justyna, 49 lat
Telefon zadzwonił, gdy kończyłam wizytę, nie mogłam go zignorować. Marzena nie zawracałaby mi głowy byle czym.
– Muszę odebrać, to ważne – powiedziałam przepraszająco.
– Ależ proszę bardzo, mnie to nie przeszkadza – zapewniła mnie starsza pani. – A kto dzwoni? – spytała ciekawie.
– Koleżanka – powiadomiłam ją krótko, bo z doświadczenia wiedziałam, że na wścibstwo nie ma rady.
– Pewnie z ośrodka zdrowia – dopowiedziała sobie pacjentka, zadowolona, że już wszystko wie. – Pięciu minut nie mogą bez siostry wytrzymać, pewnie chcą dołożyć obowiązków. Na pani miejscu nie bawiłabym się w ceregiele i odmówiłabym. Co za dużo, to niezdrowo, mówię to z doświadczenia…
Na takie kobiety jak ona nie ma mocnych, jak zaczną mówić, nic ich nie powstrzyma. Miała dla mnie tyle dobrych rad, tak się rozkręciła, że musiałam wyjść z pokoju, żeby usłyszeć, co Marzena chce mi powiedzieć.
Rzeczywiście była z ośrodka zdrowia i moją dobrą znajomą. Bardzo ją lubiłam, może dlatego, że nigdy nie dawała mi dobrych rad, nie pouczała, jak mam żyć, podając własne dokonania za świetlany przykład.
Pasierbice rzadko lubią swoje macochy, tu było inaczej. Po co ta maskarada?
Przymknęłam drzwi, za którymi nie milkł głos starszej pani, mówiącej mi, co mam robić, a czego nie.
– Zabawne, ona nic o mnie nie wie, a uważa, że może mi dyktować, jak mam postępować – rzuciłam w słuchawkę.
Marzena nie była zaskoczona, miała w pracy z ludźmi podobne doświadczenia i od razu odgadła, gdzie jestem.
– Niejedno trzeba im wybaczyć – mruknęła sentencjonalnie, ale wyczułam, że myśli o czymś innym. – Mam prośbę. Chodzi o to, żebyś przyszła do mnie jutro po południu, w pełnym pielęgniarskim rynsztunku, nie zawadziłby zestaw do kroplówki.
– Jesteś chora? – zaniepokoiłam się.
– Zdrowa jak rydz, ale jutro będę umierająca, a ty to potwierdzisz.
– Dlaczego zamierzasz symulować chorobę? – chciałam wiedzieć.
– Chcę zniechęcić Łucję do odwiedzania mnie z dziećmi – odparła krótko – Mam serdecznie dość tych bachorków, po każdej wizycie nie mogę doprowadzić mieszkania do porządku, wszystko przestawiają. Lubię ich matkę i może polubię dzieci Łucji, ale jak dorosną. Nie mam do nich cierpliwości, a nachodzą mnie regularnie.
– Kochają cię – parsknęłam, bo kłopoty Marzeny wydały mi się przesadzone. – Powinnaś docenić, że Łucja cię odwiedza. Pasierbice rzadko lubią swoje macochy, szczególnie takie, co rozwiodły się z ich ojcem.
– Zaraziłaś się od tamtej kobiety? – zainteresowała się Marzena – Nie mów mi, co powinnam myśleć i czuć, dobrych rad nie potrzebuję.
– Nie denerwuj się, nie chciałam cię urazić – starałam się ją uspokoić.
– To przyjdziesz czy nie?! – Marzena podniosła głos.
– Zrobię, jak zechcesz, ale kłamać nie będę – zastrzegłam się.
– Nie musisz, twoja obecność potwierdzi, że jestem chora i potrzebny jest mi spokój. Zrobisz mi piękne wkłucie, założysz wenflon i będę wyglądała bardzo wiarygodnie. Jak będzie trzeba, to mogę nawet przyjąć kroplówkę z soli fizjologicznej.
– Widzę, że jesteś bardzo zdesperowana.
– A jestem – odmruknęła Marzena – Tutaj potrzebne są radykalne kroki. Żałuję, że tak późno się na nie zdecydowałam.
– Lepiej porozmawiaj z Łucją, ta maskarada wydaje mi się niepoważna – zgłosiłam wątpliwości.
– I co jej powiem? – Marzena prychnęła jak kotka. – „Nie lubię twoich dzieci, czy mogłabyś ich do mnie nie przyprowadzać?”. Obrazi się, zanim skończę zdanie, a tego bym nie chciała, bo do niej akurat jestem przywiązana.
W ustach Marzeny takie wyznanie wiele znaczyło, Łucja była dla niej bardzo ważna, choć nie od razu tak się stało.
Zauważyła, że coś jest nie tak
Kiedy Marzena wyszła za ojca Łucji, była piękną, pełną werwy dziewczyną, która wcale nie marzyła o własnych dzieciach. Łucja miała wówczas około 12 lat, mieszkała z mamą lekarką, która dostała kontrakt w szpitalu wojewódzkim i obie wyprowadziły się do innego miasta. Łucja nie chciała odwiedzać taty i jego młodej żony, więc Mateusz jeździł do niej. Taki stan rzeczy trwał, dopóki nie osiągnęła wieku licealnego.
Wtedy okazało się, że trzeba wybierać. Łucja była bardzo zdolna, a najlepsze licea znajdowały się w Warszawie. Dziewczyna przeniosła się do stolicy, postanowiono, że zamieszka u ojca. Marzena nie protestowała, rozumiejąc konieczność takiego rozwiązania. W ten sposób z dnia na dzień stała się opiekunką nastolatki, nieszczególnie przychylnie do niej nastawionej.
Mijały się na korytarzu, starając się nie wchodzić sobie w drogę, Łucja prawie nie wychodziła ze swojego pokoju, a Marzena nie tęskniła za jej towarzystwem. Minęło pierwsze półrocze nauki, kiedy mojej przyjaciółce wpadło w oko kilka szczegółów. Dziewczyna wyglądała na przygnębioną, Marzena zauważyła, że kilka razy płakała. Wspomniawszy swoją chmurną i durną wczesną młodość, przestraszyła się, że Łucja wpadła w kłopoty, z których nie potrafi się wykaraskać. Może nawet zaszła w ciążę?
Opowiedziała o swoich obawach Mateuszowi, w końcu to ojciec, niech on się tym zajmie. Mateusz się przejął, porozmawiał z córką i wrócił do Marzeny z uspokajającym komunikatem. Nic się nie dzieje, Łucja jest zdrowa i szczęśliwa. Marzena nie przyjęła tego do wiadomości, miała oczy. Poczekała, aż mąż pójdzie na spacer z psem, i weszła do pokoju Łucji.
– Nieszczęśliwa miłość czy gnębią cię dziewczyny z klasy? – spytała wprost.
– Skąd wiesz? – zdziwiła się Łucja, zbyt zaskoczona, by udawać, że wszystko jest w porządku. Jak się później okazało, myślała, że ktoś doniósł Marzenie o jej kłopotach w szkole.
– Pierwsze czy drugie? – spytała niecierpliwie Marzena, z talentem grając rolę złej macochy, co to się nie patyczkuje.
No i się dowiedziała. Łucja naraziła się kilku klasowym księżniczkom, została okrzyknięta wieśniarą, kujonem, a jej wygląd był komentowany w sposób, który odbierał dziewczynie chęć do życia. Reszta klasy się przystosowała i Łucja stała się szkolnym wyrzutkiem. Marzenę zalała krew.
– One są głupie – oznajmiła mało pedagogicznie. – Znam takie, nie zmienisz ich. To nie ty masz problem, tylko one. Prawdopodobnie są zazdrosne, bo jesteś śliczną, a w dodatku mądrą dziewczyną. Pozostań, jaka jesteś, dla kilku idiotek nie warto robić sobie kuku.
– Ale ja tam nie wytrzymam! – krzyknęła Łucja.
Nie musiała, od następnego półrocza zmieniła interwencyjnie szkołę, Marzena dopilnowała, żeby mąż się do tego przyłożył. Od tej pory więź macochy i pasierbicy umacniała się, można powiedzieć, że się zaprzyjaźniły, a kiedy Marzena i Mateusz się rozwiedli, dziewczyna była już dorosła i nie zapomniała o przyjaciółce. Teraz była zamężna, miała dwoje dzieci i często bywała u Marzeny, oczywiście z potomstwem.
Dzieci jej nie odstępowały na krok
Tak jak obiecałam, stawiłam się u koleżanki w pełnym rynsztunku. Łucja już u niej była. Bardzo przejęła się rzekomą chorobą przyjaciółki. Dzieci, w najwyższym stopniu zainteresowane rozwojem sytuacji, obległy Marzenę. Dziewczynka przytuliła się do jej głowy, chłopczyk złapał ją za nogę. Obserwowałam z niepokojem, czy moja „pacjentka” nie wybuchnie, ale Marzena nie wyglądała na wkurzoną, raczej na zmieszaną. Nie spodziewała się takich objawów przywiązania. O zakładaniu wenflonu nie było już mowy, co przyjęłam z ulgą.
– Ona nie jest bardzo chora, niedługo wyzdrowieje – szepnęłam do Łucji, gdy odprowadzała mnie do drzwi.
– Mam nadzieję, wiele jej zawdzięczam. Wkroczyła w moje życie we właściwej chwili, gdyby nie ona… Miałam problemy w szkole i uznałam, że ucieczka z tego świata to najlepszy sposób na ich rozwiązanie. Nikomu nie przyznałabym się do tego, że jestem klasowym pariasem, ale jej nie musiałam mówić, wiedziała, do dziś nie wiem skąd.
– Z doświadczenia – uśmiechnęłam się.
– Weszła do mojego pokoju i powiedziała, że jestem ładna, wartościowa i nie muszę spełniać niczyich oczekiwań. To były najmądrzejsze słowa, jakie usłyszałam. A potem zmusiła ojca, żeby przeniósł mnie do innej szkoły. Gdyby nie jej interwencja, nie wiem, co by się ze mną stało.
Następnego dnia zadzwoniła Marzena.
– Już wyzdrowiałam – oznajmiła ponuro.
Złożyłam jej gratulacje i spytałam, jak tam Łucja i jej dzieci.
– Chyba muszę zaakceptować obecność małych urwisów – westchnęła Marzena.
– Może wpadnę i na nie spojrzę, podobno kiedy chcę, potrafię usadzić spojrzeniem najgorszego łobuza – zaproponowałam.
– Ani mi się waż! Młode nadwyrężają moją cierpliwość, ale to tylko dzieci. Latka lecą, podrosną i będą fantastyczne, już teraz dobrze się zapowiadają.
– Zaczynasz się do nich przekonywać?
– Odrobinę – roześmiała się Marzena.
– To tak jakby moje wnuki, prawda?