„Dzisiejsze dzieci świata nie widzą poza telefonami. Wstyd mi, że nawet moje wnuki uważają, że wszystko im wolno”
„Zauważyłem, że chłopcy są... inni. Krnąbrni, głośni, bezczelni. Jakby świat ich uczył, że wszystko im wolno. A rodzice? Marek był wiecznie w pracy, Ania zabiegana, nieobecna duchem. Kiedy próbowałem coś powiedzieć, to jakbym mówił od ściany. I tak zacząłem się wycofywać. Powoli. Cicho. Bez słowa”.

- Redakcja
Nie jestem zrzędą, choć pewnie niektórzy mogliby tak pomyśleć. Może bywam trochę wycofany, bardziej milczący niż kiedyś. Ale w środku... w środku nadal jestem tym samym Waldkiem, co dawniej. Tym, który budził się o szóstej rano, żeby zawieźć Marka na trening. Tym, który wieczorami szykował kolacje dla Zosi, zanim jeszcze zasnęła z książką w ręku. Tamten Waldek żył dla innych.
Dziś? Mam swoje rytuały. Wstaję wcześnie, choć już nie muszę. Parzę herbatę, siadam przy oknie i patrzę na ludzi spieszących do pracy. Potem krótki spacer, może gazetka z kiosku, czasem sudoku. Życie spokojne, przewidywalne. Samotne, ale ciche. Lubię tę ciszę. Choć... czasem jest aż zbyt głęboka.
Kiedy Marek powiedział, że będą mieli dzieci, coś we mnie ożyło. Nie spodziewałem się tego. Byłem już pogodzony z losem starzejącego się wdowca, ale myśl o wnukach... To było jak promień światła. Wyobrażałem sobie, jak trzymam ich za ręce, jak uczę ich łowić ryby, opowiadam bajki, uczę szacunku do innych. Chciałem im przekazać coś więcej niż tylko opowieści – wartości, które mnie ukształtowały.
Pamiętam pierwsze spotkania z Jasiem, a później z Olkiem. Maluchy, z początku nieufne, ale ciekawe. Przyglądały mi się uważnie, bawiły się przy moich nogach. Czułem wtedy nadzieję, że może coś z tego będzie. Że będziemy blisko.
Ale z czasem… coś zaczęło mi zgrzytać. Już nie potrafię powiedzieć kiedy dokładnie. Może wtedy, gdy Olek pierwszy raz mnie uderzył w ramię, bo nie chciałem mu dać telefonu. Albo kiedy Jaś nazwał mnie „dziadem” i Marek tylko się uśmiechnął. Takie małe rzeczy, ale wbijały się jak drzazgi.
Zauważyłem, że chłopcy są... inni. Krnąbrni, głośni, bezczelni. Jakby świat ich uczył, że wszystko im wolno. A rodzice? Marek był wiecznie w pracy, Ania zabiegana, nieobecna duchem. Kiedy próbowałem coś powiedzieć, to jakbym mówił od ściany.
I tak zacząłem się wycofywać. Powoli. Cicho. Bez słowa.
Ale nie przestałem się zastanawiać. Co znaczy być dziadkiem? Czy to wystarczy, że się jest? Że się kocha? A może trzeba też stawiać granice? Tylko… czy ja to jeszcze potrafię?
To był istny chaos
Tamtego dnia pogoda była ładna, lekko pochmurna, ale ciepła. Idealna na spacer. Marek podrzucił chłopców pod mój blok, nawet nie wysiadł z auta. Tylko uchylił szybę i krzyknął, że odbierze ich wieczorem. Olek od razu ruszył przed siebie, nawet się nie obejrzał. Jaś został jeszcze chwilę przy mnie, ale zaraz też popędził za bratem.
– Panowie, spokojnie. To nie wyścig – powiedziałem, ale żaden się nie zatrzymał.
Szliśmy w stronę parku. Próbowałem z nimi rozmawiać, zająć czymś ich uwagę. Miałem w kieszeni garść orzechów dla wiewiórek. Kiedyś to działało. Dziś Olek powiedział tylko:
– Co mnie obchodzą jakieś futrzaki. Masz coś do grania? Telefon?
Nie miałem. I dobrze wiedział, że nie mam.
W parku dzieci biegały, bawiły się w piaskownicy. Moje wnuki – też biegały, ale nie dla zabawy. Olek wyrywał innym dzieciom zabawki, Jaś wrzucał śmieci do fontanny. Zwracałem im uwagę – raz, drugi, trzeci. Bez reakcji. Gdy podszedłem bliżej, Olek wrzasnął:
– Odejdź, nie jesteś moim szefem!
Ludzie zaczęli się przyglądać. Czułem, jak robię się czerwony na twarzy. Chciałem ich stamtąd zabrać, ale nie dało się. Biegali w kółko, chowali się, krzyczeli. To był istny chaos, a moja cierpliwość powoli się kończyła.
Było mi za nich wstyd
W pewnym momencie podeszła do mnie starsza kobieta, która wcześniej siedziała na ławce niedaleko.
– Przepraszam, czy to pana wnuki? – zapytała spokojnie, ale w jej spojrzeniu była nuta wyrzutu.
– Tak… – odpowiedziałem cicho, spuszczając wzrok.
– Może powinien pan z nimi porozmawiać. Trochę ich uspokoić. Inne dzieci się boją.
Skinąłem tylko głową. Czułem, jak serce bije mi szybciej. Ale nie z wysiłku. Ze wstydu.
Wracaliśmy w milczeniu. Jaś próbował jeszcze rozlać resztkę na klatce schodowej, ale już nawet nie reagowałem. W mieszkaniu chłopcy rzucili się od razu na kanapę, włączyli telewizor. Marek właśnie kończył rozmowę przez telefon. Spojrzał na mnie, jakbym wrócił z zakupów, nie ze spaceru, który był jedną wielką porażką.
– I jak było? – zapytał z lekkim uśmiechem.
– Nie chcę już z nimi wychodzić – powiedziałem spokojnie, ale stanowczo.
Zamilkł. Ania wychyliła się z kuchni, coś chciała powiedzieć, ale tylko wzruszyła ramionami.
Usiadłem przy stole i nie powiedziałem już nic. W środku myślałem tylko jedno: to nie są złe dzieci. To dzieci, które nie znają granic. Ale czy ja potrafię jeszcze je wyznaczać?
Nikt mnie nie słuchał
Tamtej nocy długo nie mogłem zasnąć. Leżałem na wersalce w swoim mieszkaniu i patrzyłem w sufit. W głowie wracały sceny z parku, krzyki chłopców, spojrzenie tej starszej kobiety. Czułem, jakbym na sercu miał wielki ciężar. Nie chodziło już o ten spacer. Chodziło o coś więcej. O to, że nie rozpoznawałem własnej rodziny.
Zacząłem myśleć o Marku. Jaki był, kiedy był w wieku swoich synów. Wychowywałem go sam przez większość czasu, bo Zosia często pracowała po nocach. Był uparty, ale czuły. Kiedy zrobił coś źle, rozmawialiśmy. Nie zawsze spokojnie, ale rozmawialiśmy. Pamiętam, jak raz uderzył kolegę w przedszkolu – nie tłumaczył się, tylko zapytał, czy jeszcze go kocham. Wtedy mu powiedziałem, że kocham go zawsze, ale nie jestem dumny ze wszystko, co robi. Chyba to zrozumiał.
Następnego dnia, przy obiedzie, zebrałem się na odwagę. Usiedliśmy wszyscy razem. Ania podgrzała coś w mikrofalówce, Marek scrollował coś na telefonie. Chłopcy jedli szybko i rzucali okruchami na stół, wszystko dookoła było brudne.
– Marek... – zacząłem. Spojrzał na mnie z lekkim zniecierpliwieniem. – Chciałem porozmawiać. O chłopcach.
– Tato, proszę cię... – przerwał mi od razu. – Z nimi wszystko w porządku. To tylko dzieci.
– Ale nie słuchają nikogo. Są agresywni. To nie jest normalne. Nie da się z nimi nigdzie wyjść, nie da się rozmawiać. Trzeba im jakoś pomóc, wyznaczyć granice.
– Przesadzasz – wtrąciła się Ania. – Ty miałeś jednego syna, nie dwóch rozbrykanych chłopaków, z pracą, domem, wszystkim naraz.
– Może i tak. Ale oni nikogo nie słuchają. Nawet was.
– I co, teraz ty będziesz nas wychowywał? – podniosła głos. – Może jeszcze napiszesz list do szkoły?
Zapanowała cisza. Marek nie powiedział nic. Tylko wzdychał ciężko, jakby to wszystko było mu obojętne. Jakby był gdzieś obok. Ja patrzyłem na nich i czułem się jak intruz. Jakby mnie tam nie było. Jakby moja obecność była tylko niepotrzebnym przypomnieniem, że coś kiedyś wyglądało inaczej.
„Może już nie mam prawa się wtrącać” – pomyślałem. „Może jestem tylko starym człowiekiem z dawną wizją świata.”
Miałem tego dość
Od tamtej kolacji minęło kilka tygodni. Przestałem się odzywać. Nie dlatego, że się obraziłem. Po prostu nie wiedziałem, co mam jeszcze powiedzieć. Telefon leżał na komodzie, cichy. Kiedyś, co niedziela, dzwoniłem do Marka. Pytałem, jak dzieci, jak praca. Ostatnio przestałem. Wolałem słyszeć ciszę niż odpowiedzi, które nic nie znaczą.
Marek nie dzwonił. Ania też nie. Chłopców nie widziałem od spaceru w parku. Czasami wstawałem rano, jak zwykle, szykowałem herbatę i myślałem: „Dzisiaj zadzwonię”. Ale nie dzwoniłem. Nie miałem siły znowu napotykać ściany obojętności.
Pewnego dnia, wracając z zakupów, postanowiłem podejść pod ich blok. Nie wiem po co. Może z nadzieją, że ich zobaczę, że może... ktoś mnie zaprosi na herbatę. Wszedłem po cichu, domofon nie działał, a drzwi były akurat otwarte. Stanąłem pod drzwiami ich mieszkania i zacząłem je otwierać, kiedy nagle usłyszałem tę rozmowę.
Z wnętrza mieszkania dobiegł mnie głos Marka.
– Ojciec odciął się od nas chyba na amen. Nie wiem czemu. Może starość. Może już nie ogarnia. Wiesz... czasem tak się dzieje.
Głos kobiety – chyba siostra Ani – odpowiedział coś niezrozumiale. Nie słuchałem już. Stałem tam przez chwilę, czując, jak coś mnie przygniata. Nie gniew. Nie żal. Tylko taka ciężka pustka. Przecież mógł po prostu porozmawiać ze mną, zapytać. Mógł się zastanowić, dlaczego się nie odzywam. Mógł mnie posłuchać.
„Nie o wiek tu chodzi. Nie o siły” – powiedziałem w myślach. „Ja po prostu nie chcę być częścią czegoś, czego się wstydzę”.
Odwróciłem się i wyszedłem cicho, nie zostawiając po sobie śladu.
Waldemar, 70 lat