Reklama

Całe moje dorosłe życie krąży wokół niej – Zosi. Byliśmy nierozłączni od czasów liceum. Najpierw wspólne wagary, potem wieczory przy piwie, gdy zwierzaliśmy się sobie z pierwszych zawodów miłosnych. Ona zawsze mówiła o mnie „najlepszy kumpel”, a ja – uśmiechałem się, udawałem, że mi to wystarcza. Z czasem nauczyłem się chować własne uczucia pod maską żartów i przytakiwania. Ale prawda była taka, że kochałem ją od zawsze.

Reklama

Byłem przy niej, gdy płakała po zerwaniu z pierwszym chłopakiem. To ja odbierałem telefony o trzeciej w nocy, gdy potrzebowała się wygadać. A jednak nigdy nie przeszło mi przez usta to jedno zdanie: „Zosiu, ja cię kocham”.

Ona z kolei przez lata opowiadała mi o innych – o swoich planach, o randkach, o Adamie. Najpierw mówiła o nim jak o przygodzie, potem jak o kimś, z kim wiąże przyszłość. A kiedy oznajmiła, że są zaręczeni, udawałem szczęśliwego. Byłem mistrzem w kiwaniu głową i w mówieniu: „Super, cieszę się za ciebie”.

Pamiętam naszą rozmowę sprzed kilku tygodni. Siedzieliśmy w kawiarni, ona podekscytowana machała rękami i opowiadała o sukni, kwiatach, o tym, że Adam chce koniecznie złote obrączki.

– Wyobraź sobie, Mateusz, że w sobotę jedziemy oglądać salę weselną. Adam nalegał, żeby było dużo światła, wiesz, takie wielkie okna na ogród. – Jej oczy błyszczały.

– No wreszcie ktoś się tobą zajmie na stałe – odpowiedziałem, udając rozbawienie.

– Ty głupku! – szturchnęła mnie w ramię. – Z tobą to ja bym się zanudziła.

Śmiałem się razem z nią, ale w środku czułem, jakby ktoś rozrywał mnie na pół. Chciałem powiedzieć: „Nie wychodź za niego. Zostań ze mną”. Ale moje usta poruszyły się tylko po to, by wydusić:

– Najważniejsze, żebyś była szczęśliwa.

A w środku krzyczałem: „To ja mógłbym ci to dać. Ja, nie on”.

Zbudowałem swoje życie wokół niej – i nawet nie wiem, kiedy minęły lata. I teraz stoję na progu jej ślubu, wciąż w tej samej roli: najlepszego kumpla, który uśmiecha się, choć serce mu krwawi.

Wymuszone gratulacje

Zosia przyszła do mnie późnym popołudniem, jak zwykle bez zapowiedzi. Otworzyłem jej drzwi i od razu zauważyłem, że cała promienieje. Wiedziałem, że coś się wydarzyło, bo jej oczy miały ten charakterystyczny blask, jak wtedy, gdy spełniało się jedno z jej marzeń.

– Mateusz, za miesiąc wychodzę za mąż! – wypaliła, zanim jeszcze zdążyłem zapytać, co się dzieje.

Patrzyłem na nią, jak wymachuje ręką z pierścionkiem, a ja czułem, że robi mi się duszno. Uśmiechnąłem się, jak zawsze, gdy chciałem ukryć to, co naprawdę czuję.

– Mateusz, ja jestem taka szczęśliwa. Adam planuje wszystko tak skrupulatnie, że ja tylko potakuję.

– On i jego tabelki – powiedziałem lekko, choć w środku miałem ochotę wykrzyczeć, że nie powinien jej planować życia.

– No, a ja już rozglądam się za suknią. Musisz koniecznie być na ślubie. Nie wyobrażam sobie, żeby cię tam zabrakło – dodała i spojrzała na mnie tak, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.

– Będę. I będę ci kibicował – wydusiłem.

Jej twarz rozjaśniła się jeszcze bardziej, a ja poczułem, że każde moje słowo wbija mi w serce kolejny gwóźdź.

Wieczorem siedziałem sam w mieszkaniu. Światła nie zapalałem, tylko gapiłem się w ciemność. Powtarzałem w myślach każde jej zdanie, a wraz z nimi rosło we mnie poczucie, że właśnie przegrywam coś najważniejszego w życiu. Mogłem powiedzieć jej kiedyś prawdę, ale zawsze chowałem się za rolą najlepszego przyjaciela. Tchórz. Tak właśnie o sobie myślałem.

Chciałem zadzwonić do niej i powiedzieć: „Nie rób tego, nie wychodź za niego”. Ale gdy wziąłem telefon do ręki, ekran oświetlił mi twarz i zobaczyłem w nim swoje odbicie. Milczałem. W końcu odłożyłem go na stół. Wiedziałem, że jeśli odezwę się teraz, jej śmiech, jej radość, jej błysk w oczach zgasną przeze mnie. A przecież miałem być tym, który zawsze wspiera.

Więc kiedy następnego dnia spotkaliśmy się na kawie, zamiast prawdy powiedziałem:

– Będziesz szczęśliwa.

A w środku aż gryzło mnie pragnienie, żeby krzyknąć: „To ze mną powinnaś być szczęśliwa”.

Wieczór przed ślubem

Siedziałem w fotelu, z książką na kolanach, której od godziny nie potrafiłem czytać. Za oknem lał deszcz, a ja liczyłem dni do jej ślubu. Została tylko jedna noc. Wtedy usłyszałem pukanie do drzwi. Nie spodziewałem się nikogo. Kiedy otworzyłem, stała tam ona – przemoczona, z włosami przyklejonymi do policzków, z oczami pełnymi łez.

– Mateusz… ja nie wiem, czy robię dobrze – wyszeptała i weszła do środka, nawet nie pytając, czy może.

Zdjąłem jej płaszcz, podałem ręcznik, a ona usiadła na sofie jak ktoś, kto stracił grunt pod nogami. Patrzyłem na nią i czułem, że zaraz runie cały mur, który tyle lat w sobie budowałem.

– Co się stało? – spytałem ostrożnie.

– Nie umiem tego wyjaśnić. Niby wszystko jest dobrze, a jednak coś mnie dławi. Adam jest czuły, troszczy się o mnie, ale ja… boję się, że uciekam przed sobą. Że to nie jest ta droga – mówiła szybko, plącząc słowa, jakby bała się, że jeśli przestanie, już nie znajdzie odwagi, by zacząć od nowa.

Siedziałem obok, a w gardle czułem ścisk. W głowie brzmiała tylko jedna myśl: teraz albo nigdy.

– Zosiu – zacząłem, a głos mi się załamał. – Nie powinienem ci tego mówić. Ale jeśli nie teraz, to nigdy. Ja cię kocham. Od lat.

Słowa, których bałem się całe życie, nagle wyszły same. Serce waliło mi jak młotem, a ręce drżały. Zosia spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami.

– Mateusz… – urwała i nagle zapadła cisza. Nie potrafiłem odgadnąć, co się kryje w jej spojrzeniu. Szok? Strach? A może ulga?

Czekałem na odpowiedź, ale nie przyszła. W końcu tylko wyszeptała:

– Nie mogę teraz odpowiedzieć.

Została jeszcze chwilę, wpatrzona w podłogę, jakby szukała tam wskazówki, a potem podniosła się, założyła mokry płaszcz i wyszła, zostawiając mnie w mieszkaniu z sercem na dłoni i uczuciem, że już nic nie będzie takie jak dawniej.

Dzień ślubu

Obudziłem się tego dnia z poczuciem, że wszystko jest przesądzone. Wiedziałem, że właśnie dziś Zosia stanie obok niego i powie słowa, które miały nas rozdzielić na zawsze. Nie miałem odwagi iść do kościoła. Wmawiałem sobie, że nie chcę psuć im uroczystości swoją obecnością, ale prawda była prosta – bałem się patrzeć, jak tracimy się całkiem.

Przez kilka godzin krążyłem po mieszkaniu, co chwilę sięgając po telefon. Myślałem, żeby wysłać jej życzenia. Cokolwiek, byleby pokazać, że jestem. Ale palce nie potrafiły nacisnąć „wyślij”.

Dopiero wieczorem, gdy bezwiednie otworzyłem portal społecznościowy, zobaczyłem wpis wspólnej znajomej. Zdjęcia sali, ozdoby, kwiaty… i podpis: „Ślub odwołany”.

Zrobiło mi się gorąco. Czy to przeze mnie? Czy moje wyznanie popchnęło ją do takiej decyzji? Czy uciekła, bo zrozumiała, że nie chce życia z Adamem? A może wydarzyło się coś, o czym nawet nie mam pojęcia?

Minęły godziny, a ja nie dostałem od niej żadnej wiadomości. Nie zadzwoniła, nie napisała, jakby zapadła się pod ziemię. Przez następne dni próbowałem zdobyć jakiekolwiek informacje. W końcu odważyłem się zadzwonić do naszej wspólnej przyjaciółki.

– Słuchaj, wiesz coś o Zosi? – zapytałem, starając się brzmieć spokojnie, choć głos mi drżał.

– Wiem tylko, że potrzebuje czasu i spokoju – odpowiedziała wymijająco. – Lepiej daj jej przestrzeń.

Odłożyłem telefon i usiadłem ciężko na łóżku. W mojej głowie brzmiało tylko jedno pytanie: czy zniszczyłem jej życie, czy może… wreszcie ją uwolniłem?

Mijały tygodnie, potem miesiące, a ja nie miałem od niej żadnego znaku. Każdego dnia budziłem się z nadzieją, że zadzwoni. I każdego wieczora kładłem się spać z poczuciem pustki.

Nie wiedziałem, czy powinienem czekać, czy zapomnieć. Ale jedno było pewne – to, co wydarzyło się tamtego wieczoru w moim mieszkaniu, tego nie dało się już cofnąć.

Herbata i cisza

Minęło kilka miesięcy, odkąd usłyszałem, że ślub się nie odbył. Nauczyłem się żyć z ciszą, która nastała po jej odejściu. Przestałem sprawdzać telefon co pięć minut, ale wciąż nosiłem go przy sobie, jakby lada moment miała się odezwać.

Spotkałem ją zupełnie przypadkiem. Wracałem z pracy przez rynek, gdy nagle ktoś zawołał moje imię. Odwróciłem się i zobaczyłem ją – trochę bledszą niż dawniej, z uśmiechem, w którym było więcej niepewności niż radości.

– Mateusz… dawno się nie widzieliśmy – powiedziała cicho.

– Tak, dawno – odpowiedziałem i przez chwilę nie wiedziałem, czy mam się ucieszyć, czy bać tego spotkania.

Patrzyliśmy na siebie niezręcznie, aż w końcu ona zaproponowała:

– Może wpadniesz do mnie na herbatę?

Zgodziłem się bez wahania.

Jej mieszkanie wyglądało inaczej niż zapamiętałem – jakby nagle opustoszało. Zdjęcia w ramkach stały dalej, ale brakowało w nich życia. Usiadłem przy stole, a ona postawiła przede mną kubek z parującym naparem.

– Musiałam zrozumieć, czego chcę naprawdę – odezwała się w końcu.

Poczułem, jak serce przyspiesza. Patrzyłem na nią w milczeniu, bojąc się, że jedno nieostrożne słowo zniszczy tę chwilę.

– Nie uciekłam dla ciebie – mówiła dalej, bawiąc się łyżeczką. – Uciekłam, bo nie mogłam być z kimś, kto nie był tobą.

W tamtej sekundzie miałem wrażenie, że czas się zatrzymał. Wszystkie moje lata milczenia, wszystkie udawane uśmiechy i żarty nagle nabrały sensu.

Nie potrafiłem od razu odpowiedzieć. Dopiero po chwili, półszeptem, wyszły ze mnie słowa:

– Czekałem na te słowa całe życie.

Potem zapanowała cisza. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, popijając herbatę, i nikt nie próbował jej przerywać. Nie było deklaracji ani obietnic, tylko spokój i świadomość, że oto siedzimy wreszcie tam, gdzie powinniśmy być od dawna.

Tyle lat przegraliśmy przez strach

Nie potrafię nazwać tego, co się wtedy między nami wydarzyło. To nie był koniec bajki ani początek nowej. Raczej coś pomiędzy – chwila zawieszenia, w której oboje musieliśmy przyznać, że przez lata szliśmy obok siebie, ale nigdy razem.

Siedzieliśmy nad herbatą i wiedziałem, że nie wystarczy jedno spotkanie, by odczarować przeszłość. Zosia miała za sobą zerwane zaręczyny, niedokończony ślub i mnóstwo pytań o własne wybory. Ja musiałem nauczyć się mówić wprost, zamiast chować się za uśmiechem i rolą przyjaciela. Nie było łatwo przyjąć, że tyle lat przegraliśmy przez strach i brak odwagi.

– Nie wiem, dokąd nas to zaprowadzi – powiedziała w końcu, unosząc na mnie wzrok.

– Ja też nie – odpowiedziałem. – Ale chcę, żebyśmy sprawdzili.

To była pierwsza rozmowa, w której nie udawaliśmy. Nie chowaliśmy się za żartami, nie graliśmy ról. Powiedzieliśmy sobie to, co najważniejsze – że jesteśmy gotowi spróbować.

Kiedy wyszedłem od niej późnym wieczorem, czułem się inaczej niż kiedykolwiek. Nie jak ktoś, kto przegrał, lecz jak człowiek, który wreszcie odnalazł właściwy moment. Zrozumiałem, że czasem trzeba stracić lata, żeby zdobyć jedną chwilę, w której wszystko układa się na swoim miejscu.

Nie wiem, co będzie dalej. Ale po raz pierwszy w życiu nie boję się przyszłości.

Mateusz, 29 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama