„Moje życie było nudne jak flaki z olejem. Tylko dom, praca i dziecko. Musiałam wydostać się z tej złotej klatki”
„Kiedy gramy, wszyscy czujemy, że żyjemy pełną piersią. Każde z nas potrzebowało czegoś takiego – trochę powrotu do młodości, a trochę, jak ja, spróbowania czegoś zupełnie nowego. Mamy swoją odrobinę szaleństwa, a przy tym ogromną dawkę endorfin i okazję do spotkania się poza domem”.
- Jolanta, 42 lata
Byłam już w piżamie, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzyłam i zrobiło mi się głupio, bo stanęłam naprzeciwko dwóch zażenowanych moim strojem siedemnastolatków.
– Dobry wieczór, jest Hendriks? – zapytał ten wyższy.
– Tak, jest. Heniek! – zawołałam w głąb domu. – Koledzy przyszli.
Syn minął mnie w przedpokoju z morderczą miną, więc nawet nie zapytałam, dokąd idzie i kiedy wróci. Czułam, że i tak się wstydził matki w rozdeptanych kapciach i piżamie w myszki.
Weszłam na górę i klapnęłam na łóżko obok Jacka pogrążonego w lekturze poradnika o tym, jak być skutecznym negocjatorem.
Zobacz także
– Kiedy myśmy się tak zestarzeli, co? – zapytałam z westchnieniem. – Jest dwudziesta druga, nasz syn właśnie rozpoczyna życie nocne, a my już w łóżku…
– Nasz syn ma siedemnaście lat, a my czterdzieści dwa – odmruknął Jacek, przewracając stronę. – Kładziesz się już? Ja zaraz gaszę, bo rano mam pociąg o piątej pięćdziesiąt…
Ciężko mi było zasnąć tamtej nocy. Leżałam obok pochrapującego męża i rozmyślałam o tym, gdzie podziała się moja młodość. Przecież dopiero co biegałam w glanach, z niebieskimi włosami i paznokciami pomalowanymi na czarno! A Jacek? Wydawało mi się, że ledwie przed chwilą robił przede mną sto dwadzieścia pompek, żeby mi zaimponować, co zresztą się całkiem udało. Kiedy się poznaliśmy, mieliśmy po dwadzieścia dwa lata, ja prowadziłam studenckie życie, a on pracował dorywczo i marzył o karierze gitarzysty basowego, najlepiej w amerykańskim zespole rockowym.
Zasnęłam, kiedy już świtało, i jakieś pół godziny później obudził mnie alarm z telefonie męża, który wyjeżdżał porannym pociągiem na negocjacje handlowe.
– Zadzwoń, jak dojedziesz – wymamrotałam sennie. – Bo się będę denerwować.
Nim odpowiedział, zdałam sobie sprawę, że to dokładne słowa mojej mamy, które wypowiadała zawsze, gdy po weekendzie wyjeżdżałam z domu na uczelnię.
„Zamieniłam się we własną matkę – napisałam do mojej przyjaciółki, gdy w końcu wstałam. – Też się czujesz staro?”.
„Przypominam Ci, że mam czteromiesięczne bliźniaki – odpisała Andżelika.
– Nie czuję się staro. Czuję się jak zombi!”.
Pokręciłam głową. Andżela była w moim wieku, ale dopiero co została mamą. Mogła narzekać na brak snu i czasu dla siebie, ale prawda była taka, że wszyscy traktowali ją jak młodą kobietę. „Małe dzieci odmładzają” – przypomniałam sobie znowu słowa mamy i aż zakrztusiłam się, uświadomiwszy sobie, że coraz częściej mruczę pod nosem jej życiowe sentencje i, co najgorsze, wygłaszam je synowi surowym tonem…
Wyciągnęliśmy gitarę z garażu
Jacek zadzwonił dopiero wieczorem. Był wykończony po serii spotkań z kontrahentami i przez piętnaście minut narzekał, jak to ma wszystkiego dosyć.
– Słuchaj, Kocie! – w końcu przerwałam mu tę litanię żali. – A może byśmy zrobili coś jak kiedyś? Przecież jeszcze nie jesteśmy tacy starzy, żeby nie móc zaszaleć, co nie?
– Masz na myśli wino, wspólną kąpiel i jakiś horror na kanapie? – zapytał z lekkim ożywieniem.
Jęknęłam. Bo dokładnie to było przeciwieństwem mojej definicji „odrobiny szaleństwa”…
Następnego dnia Hendriks, jak kazał się nazywać mój syn, oznajmił przy śniadaniu, że zamierza się uczyć grać na gitarze, bo kumple chcą go wciągnąć do kapeli.
– Tata grał na basowej – poinformowałam go z niejaką dumą. – I był całkiem niezły, miał nawet propozycję od zespołu z Niemiec, żeby z nimi grać.
To była prawda, tyle że ja już wtedy byłam w ciąży i Jacek porzucił gitarę wraz z marzeniami o byciu gwiazdą rocka.
Przypomniałam sobie, że podczas trzech kolejnych przeprowadzek Jacek zawsze z wielką troską przewoził swoją gitarę i umieszczał ją w jakimś bezpiecznym miejscu. Zawołałam syna i razem zeszliśmy do garażu.
Czarny futerał był wciśnięty między namiot a moją matę do masażu stóp. Wyciągnęliśmy instrument i syn aż się zachłysnął z zachwytu.
– Wow, to hagstrom viking! Mamo, to mercedes wśród gitar! Tata poważnie na niej grał? Myślisz, że mi ją da?
Jacek pozwolił mu ją wziąć, zaznaczywszy jedynie, że hagstrom był jego pierwszym „dzieckiem” i nie daruje, jeśli Heniek zrobi mu jakąś krzywdę.
Okazało się, że syn miał już dogadanego nauczyciela gry. Koledzy bardzo go naciskali, żeby szybko dobił do ich poziomu, więc chłopak siedział codziennie po kilka godzin i ćwiczył na gitarze ojca. Przy posiłkach wypytywał Jacka o szczegóły techniczne, wieczorami przynosił instrument i prosił, żeby tata coś mu pokazał albo udzielił rady. Naprawdę poświęcał się nowemu hobby z pełnym zaangażowaniem.
Przez jakieś siedem tygodni… Potem coraz rzadziej słychać było dźwięki gitary dochodzące z jego pokoju, a technika gry nie była już tematem numer jeden przy stole. Po dwóch miesiącach syn stwierdził, że już nie musimy płacić za jego lekcje, bo pozostali chłopcy się pokłócili o dziewczynę i pomysł z kapelą upadł. Gitara znowu wylądowała w futerale i postawiłam ją przy schodach, żeby Jacek zniósł ją do garażu.
A może by tak reaktywować zespół?
Ale mąż zamiast tego wniósł ją na górę, do naszej sypialni.
– Wiedziałem, że młody nie wytrzyma – stwierdził, biorąc instrument z czułością do ręki. – Do tego trzeba mieć pasję. Posłuchaj… – brzdąknął parę razy. –
Pamiętasz ten kawałek?
Kiedy usłyszałam fragment ballady Scorpionsów, przeszły mnie ciarki.
– Dawaj jeszcze – zażądałam, siadając naprzeciwko niego jak kiedyś, kiedy grał dla mnie heavymetalowe kawałki, a ja usiłowałam nie pokazać po sobie, jak bardzo mi to imponuje.
Dobrze, że Heniek nie nocował wtedy w domu, bo Jacek grał przez kilka godzin. Dosłownie odpłynął, dając się ponieść muzyce, a ja razem z nim. Kiedy padły pierwsze akordy „Wind of Change”, nagle przypomniałam sobie cały tekst piosenki i śpiewaliśmy razem. Gdy skończyliśmy, Jacek patrzył na mnie roziskrzonymi oczami.
– Słuchaj! – rzucił, łapiąc mnie za rękę. – Muszę zadzwonić do Janka i Krzycha! Chcę z nimi znowu grać! Jak mogłem zapomnieć, jakie to jest super?!
Janek grał na gitarze elektrycznej, a Krzych – na perkusji. Obu znałam z dawnych, szalonych czasów, kiedy sześć nocy w tygodniu na siedem spędzałam w klubach, jeżdżąc za moim chłopakiem basistą.
Okazało się, że obaj panowie, jeden – doktor mikrobiologii pod pięćdziesiątkę, drugi – właściciel hurtowni zabawek z piątką dzieci – momentalnie podchwycili pomysł wspólnego grania. Nim się obejrzałam, nasz garaż został przerobiony na salę prób, a mnie poproszono, żebym wspomogła zespół wokalnie. Najpierw zaprotestowałam, ale kiedy powiedziałam to Andżelice, ta kazała mi się natychmiast zgodzić.
– Błagam, muszę mieć jakiś pretekst do wyjścia czasami z domu! – jęknęła. – Jak powiem Marcelowi, że idę na koncert przyjaciółki, to się zgodzi… A przy okazji, nie potrzebujecie klawiszowca?
– A co? Ty grasz na klawiszach? – zdziwiłam się.
– Nie ja, moja siostra. Ma pięćdziesiąt jeden lat i uczy w szkole muzycznej, ale mówi, że musi zrobić coś innego, bo oszaleje.
Tak poznaliśmy Lucynę, która kazała się nazywać Amber, i faktycznie była genialnym klawiszowcem. Przy tym zajęła się szkoleniem mojego głosu i po wielu godzinach lekcji śpiewu mogę stwierdzić, że naprawdę nieźle mi idzie.
Naszą kapelę nazwaliśmy anagramem z pierwszych liter imion naszych dzieci, bo każdy z członków zespołu je ma. Dodatkowo Amber ma wnuczkę i też zażądała dla niej litery. Jak dotąd koncertowaliśmy głównie w zaprzyjaźnionym pubie, gdzie menedżerem jest kontrahent Jacka i pozwalał nam grać covery. Ale wszyscy uważamy, że to tylko środek do celu, bo jeszcze zaproszą nas do prawdziwego klubu muzycznego i może nawet wypłacą honorarium za koncert, i to w twardej walucie, a nie piwie, coca-coli i talerzu przekąsek.
A nawet jeśli nie, to zupełnie nam to nie przeszkadza. Kiedy gramy, wszyscy czujemy, że żyjemy pełną piersią. Każde z nas potrzebowało czegoś takiego – trochę powrotu do młodości, a trochę, jak ja, spróbowania czegoś zupełnie nowego. Mamy swoją odrobinę szaleństwa, a przy tym ogromną dawkę endorfin i okazję do spotkania się poza domem. Teraz, kiedy znowu możemy ćwiczyć w naszym garażu, a menedżer pubu mówi, że niedługo będziemy mogli ponownie wystąpić przed publicznością, czujemy, jakbyśmy już wygrali nagrodę dla najlepszego zespołu muzycznego! I nie przeszkadza nam, że nasze nastoletnie albo dorosłe dzieci pukają się w głowę i przewracają oczami. Ci młodzi nie wiedzą, co to prawdziwa pasja!