Reklama

Siedziałam w samolocie i po raz kolejny czytałam list, który przyszedł kilka dni temu ze Stanów. W grubej kopercie był akt notarialny, testament, akt zgonu oraz wyjaśnienie od tamtejszego prawnika. Angielski znam bardzo dobrze, nie musiałam więc prosić tłumacza o pomoc. Z listu wynikało, że zmarła moja ciotka, a cały swój majątek przepisała na rzecz pewnej fundacji. Do mnie natomiast miała prośbę, żebym jej prochy pochowała w Polsce, w rodzinnym grobowcu. Jeszcze przed śmiercią rozpisała dyspozycje, aby ją skremowano, opłaciła wszystko, a na dodatkowe wydatki zostawiła pieniądze. Ja tylko musiałam odebrać urnę. Mój mąż się dziwił, że jadę.

Reklama

W naszej wsi niewielu było stać na dalszą naukę

– Nic ci nie zapisała, a ty spełniasz jej wolę – krzywił się. – Dobrze, że chociaż pieniądze na podróż dla ciebie zabezpieczyła. Ale urlop musisz brać! Przecież możesz to załatwić bez podróży. Zadzwoń do tego prawnika i wydaj mu dyspozycje przez telefon.

– Nic nie rozumiesz – tłumaczyłam, chociaż byłam zła na niego za takie nastawienie; materialista! Nie znałam go od tej strony. – Ciotka wiedziała, że jej pieniądze nie są mi potrzebne, zresztą uważam, że dobrze zrobiła, zapisując wszystko tej fundacji. A to, do czego doszłam i kim jestem, jej zawdzięczam. Jestem jej winna tę przysługę. Tylko to mogę dla niej zrobić…

Nie wyjaśniałam mu nic więcej, bo nie było na to czasu. Przed wyjazdem musiałam załatwić tyle formalności. Właściwie ostatnie dni żyłam w biegu, spałam po trzy godziny na dobę. Myślałam, że prześpię się w samolocie – to przecież ponad dwanaście godzin lotu! Ale gdy już rozsiadłam się w wygodnym fotelu, gdy odetchnęłam z ulgą, wyciągając nogi, zmęczenie ze mnie powoli odpływało, a sen nie nadchodził. Wyjęłam więc z torebki papiery, zaczęłam je znowu przeglądać. Wróciły wspomnienia…

Ciotkę poznałam pod koniec lat 60. Miałam wtedy 12 lat, byłam smarkulą, co niewiele wie o życiu. Mieszkaliśmy pod Brzezinami, niedaleko Łodzi. Taka wiocha bez perspektyw. Wtedy się oczywiście nad tym nie zastanawiałam. Chodziłam do szkoły jak moje koleżanki i tak jak one miałam zostać krawcową. Tam nie było specjalnego wyboru. Owszem, można było startować do liceum – ale na to decydowali się tylko najlepsi i bogatsi. Taka nauka oznaczała wyprowadzkę z domu, mieszkanie w internacie, dodatkowe opłaty.

Zobacz także

W wieku 12 lat nie zastanawiałam się, co prawda, nad swoją przyszłością, ale wiedziałam, że zostanę krawcową. Jak moja mama, ciocia, kuzynka, sąsiadka. I chociaż szycie nigdy mnie nie pociągało, nie przejawiałam też w tym kierunku większego talentu, to do głowy mi nie przyszło, żeby przerwać ten ciąg, żeby zrobić coś innego. Bo niby jak? I właściwie co?

I wtedy przyjechała do nas ciotka. Znałam ją ze słyszenia, ze zdjęć, ale nigdy jej nie widziałam. Wyjechała do Stanów w czasie wojny już jako dorosła. Pisała do nas, ale dopiero teraz zdecydowała się na przyjazd. Razem z rodzicami czekałam na nią z niecierpliwością na stacji. Ciocia z Ameryki to było coś, czego mi zazdrościły wszystkie koleżanki! Moja wyobraźnia pracowała wtedy na najwyższych obrotach. Jak wygląda? Jak mówi? No i najważniejsze – co przywiezie?

Wreszcie pociąg przyjechał. Zobaczyłam ją od razu, chociaż wysiadało wiele osób. Ale ona wyraźnie się wyróżniała. Starsza, elegancka pani, w modnym żakiecie i kapeluszu, kolorowej apaszce. Pośród innych pasażerów – takich zwyczajnych, burych, szarych i nijakich, ona błyszczała niczym barwny motyl. Stałam z rozdziawioną buzią, podziwiając na żywo to, co do tej pory widziałam tylko na stronach zagranicznych żurnali, które czasem przynosiła do szkoły moja koleżanka.

Ciotka wyglądała tak jak te modelki. No, starsza oczywiście, grubsza, ale ten szyk, ta elegancja! Byłam tak zachwycona, że dopiero po jakimś czasie zwróciłam uwagę na walizki, które tata pomógł cioci wyciągnąć z przedziału. Też były imponujące…

Ciocia, wypakowując walizki, od razu sprowadziła mnie na ziemię

Ten wieczór zapamiętałam na całe życie. Obficie zastawiony stół – rzadkość w naszym skromnym domu. I prezenty! Nie miałam pojęcia, co ciocia mi przywiezie. Liczyłam najbardziej na lalkę Barbie – hit w Ameryce, dla mnie największe marzenie. Ale ciocia, wypakowując walizki, od razu sprowadziła mnie na ziemię.

– Zastanawiałam się, co ci kupić – powiedziała, wykładając na stole słodycze; takie kolorowe, inne niż u nas. – Wiem, że dziewczynki szaleją za lalkami, ale doszłam do wniosku, że jesteś już na to za duża. Wybrałam ci coś innego.

Nie wiem, czy ciocia zdążyła zobaczyć moją zawiedzioną minę, bo w tej samej chwili wyjęła małe, eleganckie pudełko i mi je wręczyła.
Trzymałam je w rękach niepewna, co zrobić. Było śliczne – plastikowe, obite pluszem.

– Otwórz – poleciła ciocia, a mama przytaknęła, zaglądając ciekawie.

Obracałam je przez chwilę w dłoni, aż wreszcie zdecydowałam się uchylić wieczko. Aż jęknęłam z zachwytu, a mama mi zawtórowała.

– Kolczyki! Jakie piękne, ciociu!

– Ale nie trzeba było! To za ładne dla takiej smarkuli – protestowała mama, przyglądając się świecidełkom z błyskiem w oku.

– Dla ciebie też mam, Haneczko, nie zazdrość – ciocia się roześmiała i wyjęła jeszcze kilka paczuszek. – A tu, zamiast lalek, przywiozłam materiał. Odpowiedni na eleganckie stroje dla nastolatki. Ubrań ci nie kupowałam, bo nie znałam twojego rozmiaru. A tu krawcowych nie brakuje, prawda? Mam kilka wykrojów, wybierzemy coś. Muszę z ciebie, moja panno, zrobić elegantkę…

Aż pokraśniałam z zachwytu, dotykając miękkich i kolorowych kuponów, tak innych od tych, które na co dzień widywałam w sklepach.

Dostrzegła we mnie wielki potencjał, zaufała mi

Od tego wieczoru zaczęło się dla mnie inne życie. Najpierw pełne zamieszania – woziliśmy ciotkę po rodzinie, zwiedzała z nami okolicę. Ja ją oprowadziłam po wiosce, opowiadając, co gdzie kiedyś było. Na szczęście, zawsze interesowałam się historią i nie skompromitowałam się nieznajomością przeszłości. Ciotka to doceniła.

– Widzę, Uleńko, że bystra z ciebie dziewczynka – powiedziała po jednej z takich przechadzek. – A kim ty chcesz być w przyszłości, powiedz… Może nauczycielką?

– Ja? – aż się zatrzymałam ze zdumienia. – Gdzie tam! Gdzie mi do nauczycielki. Mama mówi, że zostanę krawcową.

– Ale ja pytam, kim ty chciałabyś być? Co chciałabyś robić?

– Czy ja wiem – wzruszyłam ramionami, bo nigdy się nad tym tak naprawdę zastanawiałam. – Chciałabym jeździć. Poznać świat.

– A znasz języki?

– Rosyjski. W szkole innych nie mamy. A za resztę trzeba płacić – dodałam z lekkim wstydem.

Nie lubiłam chwalić się naszą biedą.

– A przedmioty jakie lubisz?

– Historię i matematykę – odpowiedziałam bez wahania. – Rosyjski zresztą też. Najmniej to w sumie rysunki i muzykę. Nie umiem śpiewać, a rysować i malować też nie bardzo. Męczy mnie to.

Ciocia zamyśliła się i już do końca spaceru nic nie mówiła. Nawet zastanawiałam się, czy jej czymś nie uraziłam. Ale chyba nie, bo następnego dnia powiedziała:

– Wyszykuj się na jutro, moja panno. Zabieram cię do miasta.

Miasto! Tylko raz byłam w Łodzi, na szkolnej wycieczce. Ale ta wyprawa była zupełnie inna. Pochodziłyśmy z ciotką po sklepach (kupiła mi śliczny skórzany płaszcz), po księgarniach – nabyła jakieś podręczniki do nauki angielskiego – i wreszcie weszłyśmy do restauracji. Ale nie do baru czy knajpy, jakie do tej pory widziałam. To była prawdziwa restauracja – z kelnerami we frakach, z pianistą i nieskazitelnie białymi obrusami na stołach.
Nie wiedziałam, jak się zachować, co robić, jakie sztućce brać do ręki. Jednak ciocia cierpliwie mi wszystko tłumaczyła i pokazywała.

Na koniec zapytała:

– No i jak ci się tu podoba?

– Jest wspaniale! – z trudem się powstrzymałam, żeby nie krzyknąć tego na głos. – I myślę, że kiedyś mogłabym się nauczyć, jak jeść te różne, niezwykłe potrawy…

– Ja właśnie też tak myślę – ciotka przytaknęła.

Potem delikatnie wytarła kąciki ust serwetką (ja natychmiast powtórzyłam za nią ten gest) i powiedziała:

– Widzisz, Ulu, przyglądam ci się od przyjazdu. Jesteś rozsądną, dobrze ułożoną panną. Rozmawiałam z twoimi rodzicami i powiedziałam im, że mam wobec ciebie pewne plany. Nie mam swoich dzieci, przez kaprys losu nie jestem twoją matką chrzestną, chociaż powinnam. Ale czuję się tak, jakbym nią była. Dlatego chcę w ciebie – jakby to powiedzieć – zainwestować. Mówisz, że nie masz planów, a krawiectwo cię nie pociąga. Kupiłam dziś podręczniki do angielskiego. Opłacę ci rok nauki, a na przyszłe wakacje przyjedziesz do mnie, do Stanów. Zobaczę wtedy, na ile ci zależy na nauce, jak się sprawujesz. I zobaczymy, co dalej. Chcesz czegoś się nauczyć, poznać świat?

Nie byłam zdolna do niczego więcej, poza przytaknięciem. W domu ciocia wręczyła mi podręczniki, a ja z nabożnym skupieniem przyglądałam się obcym słowom, dziwacznym zapisom. Od września zaczęłam naukę. Nie byłam pilna, ja byłam pazerna na wiedzę! Nauczycielka nie mogła się mnie nachwalić, a ja ze zdumieniem odkrywałam, że tajemnicze zapisy fonetyczne przestały być tajemnicą, a kolejne angielskie zdania stawały się jasne i zrozumiałe.

Rosyjski i angielski, potem w liceum francuski…

Pojechałam wtedy do tych Stanów, i tak zaczął się kolejny etap mojego życia. Nie, nie zostałam tam, chociaż ciotka zapraszała. Ale jak mogłam zostawić rodziców? Byłam jedynaczką. Jednak od tamtych wakacji jeździłam do ciotki co rok. Przez okres szkoły pilnie się uczyłam. Już po czterech latach angielski przestał mieć dla mnie jakiekolwiek tajemnice. W liceum zaś wybrałam francuski.

Tak – poszłam do liceum, dzięki cioci. Ona pomogła nam finansowo, no i otworzyła mi oczy na świat. Zrozumiałam, że tylko ode mnie zależy moja przyszłość. Czy będę ślęczeć przy maszynie i robić to, czego szczerze nienawidzę, czy zdobędę wiedzę, a wtedy zrealizuję swoje marzenia.
Bo w tym czasie już je miałam.

Chciałam jeździć po świecie i wymyśliłam sobie, że pójdę na studia, na handel zagraniczny.

– To dobry wybór – powiedziała ciocia, gdy odwiedziłam ją po raz kolejny. – Ciężki kawałek chleba, ale wierzę w ciebie. Widzę, że dobrze zainwestowałam. I nie musisz się martwić o finanse – całą naukę ci opłacę.

Wakacje u ciotki uwielbiałam, chociaż wcale nie był to odpoczynek. Ciocia zawsze znalazła dla mnie kursy letnie – zazwyczaj językowe.
Poza tym cały czas pracowała nad moim… wizerunkiem.

– Nie obraź się, Ulu, ale jeżeli myślisz o międzynarodowej karierze, to poza językami trzeba też dobrze znać savoir vivre – tłumaczyła. – Wiem, że nie miałaś jak się tego nauczyć, ale ja mogę cię w ten świat wprowadzić. Jednak uprzedzam, że będę surową i wymagającą nauczycielką. I była! W czasie roku szkolnego ślęczałam nad książką, a w czasie wakacji poznawałam tajniki dobrego zachowania. Uczyłam się chodzić, siadać, mówić, jeść, konwersować.

Ciotka cierpliwie i z niemałym trudem wyrabiała we mnie dobry gust. Czułam się jak kwiaciarka Eliza z Pigmaliona. Często płakałam, znużona ćwiczeniami, czasem się złościłam, gdy ciotka krytykowała wybrane przez mnie kreacje, albo jednym ruchem ręki niszczyła misternie ułożone przeze mnie serwetki.

– Nie i jeszcze raz nie – strofowała. – Nie na łapu capu, to ma być eleganckie. E-le-gan-ckie – cedziła.

Ona we mnie wierzyła, a ja byłam uparta i pracowita. Dostałam się na studia. I od razu błysnęłam – mało kto znał w tym czasie angielski i francuski na takim poziomie jak ja! Rosyjskim też władałam świetnie, poza tym właśnie rozpoczęłam przygodę z niemieckim. No i nie ukrywam, że nie tylko wiedzą wyróżniałam się na zajęciach. Także strojami – zawsze dyskretnie eleganckimi – i znajomością dobrych manier.

Wykładowcy to docenili – wszelkie staże i wyjazdy proponowali właśnie mnie w pierwszej kolejności. A ja łapałam każdą okazję, by poznać świat i nauczyć się jak najwięcej.

Popłakała się, kiedy pokazałam jej dyplom

Kiedy odebrałam dyplom, po raz ostatni pojechałam do ciotki. Tym razem na prawdziwy wypoczynek, bez żadnych lekcji. Tak się cieszyła, że aż się popłakała.

– Nie dziękuj mi, Uleńko, to twoja, nie moja zasługa – protestowała, gdy powiedziałam, że wszystko jej zawdzięczam. – Od razu, gdy cię zobaczyłam, wiedziałam, że masz potencjał. Tylko trochę wam pomogłam finansowo. Beze mnie też dałabyś radę, może byłoby ci nieco trudniej.

– Ciociu, ale to nie tylko o pieniądze chodzi – mówiłam. – Gdyby nie ciocia, nie przyszłoby mi do głowy, że mogę coś ze swoim życiem zrobić. Że mój los tylko ode mnie zależy. Przecież nie ja jedna w szkole się dobrze uczyłam. Ale żadna z nas nie myślała, żeby coś zmienić. Że są jakieś perspektywy. Ciocia mi to pokazała. No i te lekcje u cioci! Teraz widzę, że gdyby nie one, to nawet z dyplomem i znajomością języków byłabym tylko gąską z prowincji… Wie ciocia, że już mam pracę? Zaczynam po wakacjach, wytargowałam jeszcze ten miesiąc wolnego. Zgodzili się, bo im na mnie zależy. Bo tylko ja nie muszę przechodzić dodatkowych kursów, uczyć się dyplomacji i odpowiedniego zachowania. A to już wyłącznie cioci zasługa!

Tak się złożyło, że więcej się już nie widziałyśmy. Pisałyśmy do siebie, dzwoniłyśmy, w ostatnich czasach też rozmawiałyśmy prze Skype'a. Tak, bo ciocia ze swoim bystrym umysłem polubiła internet… Ale ani ja nie pojechałam już do Stanów, ani ciocia do Polski. Wyszłam za mąż, urodziłam syna i pracowałam. I nigdy nie zapomniałam, komu zawdzięczam swoją karierę.

Reklama

Wyjrzałam przez okno. Było ciemno, na dole świeciły światła mijanych miast. Byliśmy już nad Ameryką. Zamknęłam oczy, myśląc: „Dziękuję ci ciociu. Ty pokazałaś mi, co ma sens”.

Reklama
Reklama
Reklama