„Gdy dostałam ten przeklęty wisior, moje życie zmieniło się w piekło. Miał mnie strzec, a nie straszyć”
„Miałam sen... Znajdowałam się w jakiejś jaskini. Było tam zimno i wilgotno. Na kamieniach stały świeczki. Ich mdłe światło rzucało nikły blask na otaczające mnie postacie. Nie wiem, kim byli ci ludzie”.

- Irena, 50 lat
Czas dłużył mi się niemiłosiernie. Co chwilę ze zniecierpliwieniem spoglądałam na zegarek, ale wskazówki jakby zwolniły swój bieg. Wydawało mi się, że minęła godzina, a w rzeczywistości jedynie kilka minut.
Co gorsza, nie miałam już za wiele do roboty, by zabić czas. Ze wszystkim obrobiłam się dzisiaj wyjątkowo szybko.
Ułożyłam papiery, porozkładałam leki dla pacjentów, żeby dziewczyny z nocnej zmiany miały lżej i mogły się choć chwilę zdrzemnąć, nawet posprzątałam naszą pielęgniarską dyżurkę. Teraz pozostało mi snucie się korytarzami i czekanie na wybicie dziewiętnastej.
Wyjrzałam za okno. Po ogrodzie przechadzało się kilku pensjonariuszy. Ich sylwetki oblewał blask zachodzącego słońca zbliżającego się już do wierzchołków drzew otaczających Dom Pomocy Społecznej „Pod Borem”, w którym pracowałam.
Skąd nazwa? Ano stąd, że ośrodek leżał w środku lasu. Dawniej była tu jednostka wojskowa. Zamknięty teren, gdzie za głębokiej komuny stacjonowali rosyjscy żołnierze. Potem, już w czasach kapitalizmu, po likwidacji koszar, obiekt kupił prywaciarz i przekształcił w dom spokojnej starości. Ot, taka historia.
Z nudów chodziłam od sali do sali i zaglądałam do moich podopiecznych. Większość z nich leżała już w łóżkach. Pani Halinka z ósemki usiłowała sama zmienić sobie pieluchę. Trochę trudno to zrobić z jedną ręką w gipsie, dlatego moja pomoc okazała się niezbędna.
Uparta staruszka za wszelką cenę chciała nam pokazać, jaka jest samodzielna, dlatego nie użyła dzwonka, by mnie wezwać. Nieco ją ochrzaniłam, bo kości w jej wieku nie zrastają się szybko, o ile w ogóle, a ona tymi akrobacjami mogła zrobić sobie jeszcze większą krzywdę. Już i tak jej rodzina twierdziła, że to przez naszą nieuwagę nestorka się połamała.
Z jednej strony im się nie dziwię, no ale z drugiej, już bez przesady, chyba nie myślą, że będziemy siedzieć w nocy przy łóżku każdego pensjonariusza i pilnować, żeby przypadkiem nie zleciał z łóżka.
A co do pani Halinki, zawsze rozkładaliśmy jej na noc barierki, które później samowolnie opuszczała. I żadne tłumaczenia, by tego nie robiła, do niej nie docierały. Mieliśmy ją wiązać?
W następnej kolejności zajrzałam do Grażynki, miłośniczki krzyżówek
Ta pulchna, wesoła kobieta na mój widok szeroko się uśmiechnęła i spojrzała na mnie znad okularów w grubych, staromodnych oprawkach. W prawej ręce trzymała ołówek, drugą przyciskała do zgiętych kolan gazetę.
– Gatunek sera na siedem liter, pierwsza „r” – zagadnęła.
– Radamer – odpowiedziałam po chwili.
– Bingo! – wykrzyknęła i natychmiast wpisała brakujące hasło.
– Coś jeszcze, pani Graziu? – spytałam. – Może coś do picia pani podać albo pomóc się umyć?
– Nie trzeba, moja droga. Dziękuję.
Poszłam dalej. W trzech następnych pokojach pacjenci już spali. Sprawdziłam tylko, czy oddychają, cóż, taka praca, i skierowałam się do włości dziewięćdziesięcioletniej Bernadety. Zza zamkniętych drzwi dochodziło ciche mruczenie. Jak co wieczór odmawiała różaniec.
Robiła to zresztą praktycznie bez przerwy. Rano, po przebudzeniu. Przed śniadaniem, po śniadaniu, do południa, przed obiadem, po obiedzie, przed kolacją, przed spaniem… Miała prawdziwą kolekcję różańców. Każdy z innego miejsca na świecie. Z Medziugorie, z Fatimy, z Częstochowy, z Jerozolimy, z Watykanu… Każdy poświęcony i ponoć bardzo cenny. Trzymała je w szufladzie i nikomu nie pozwalała ich dotykać.
Zapukałam cicho w drzwi i czekałam. To zawsze trwało.
– Proszę – powiedziała, kiedy skończyła dukać rozpoczętą cząstkę modlitwy.
Pokój Bernadety przypominał małe sanktuarium
Weszłam do środka. Na stoliku nocnym stała gipsowa podobizna Matki Boskiej trzymającej w ramionach małego Jezuska. Pod nią błyskało kilka elektrycznych świeczek. Tych prawdziwych nie pozwoliliśmy jej palić, z oczywistych względów, choć pani Bernadeta usilnie na to nalegała. Ze ścian spoglądały na mnie wizerunki świętych. Nigdy nie liczyłam tych obrazków, ale było ich sporo. Na parapecie leżało Pismo Święte.
Ona sama przypominała mumię. Blada, chuda kobiecina o zapadniętych oczodołach i drżących rękach. Niewiele czasu jej już zostało, pomyślałam.
– Wszystko w porządku, pani Bernadetko? Może czegoś pani potrzeba? – spytałam.
Pokręciła przecząco głową i wróciła do klepania modlitwy.
– W takim razie, dobranoc – powiedziałam i wyszłam.
Pół godziny później jechałam do domu, cała szczęśliwa, że czeka mnie czternaście dni odpoczynku. W pierwszą niedzielę laby zadzwoniła do mnie Małgosia, nasza oddziałowa. Wahałam się, czy w ogóle odebrać, bo jeśli zamierzała mnie ściągnąć z urlopu, bo ktoś tam się pochorował, to mogłaby się nieźle nasłuchać. Choć tak po prawdzie, przez dwadzieścia lat mojej pracy w tym ośrodku, nigdy taka sytuacja nie miała miejsca. Urlop był rzeczą świętą. Uspokojona tą myślą, wcisnęłam zieloną słuchawkę. I tak pół godziny później siedziałam z Małgośką w pobliskiej kawiarni i plotkowałyśmy na całego.
– Hej, Irenka, przecież ja mam coś dla ciebie – powiedziała oddziałowa, kiedy już się żegnałyśmy. – Byłabym zapomniała.
Po tych słowach wcisnęła mi w dłoń niewielkie pudełko.
– Co to jest? – zdziwiłam się.
– Różaniec – odparła. – Bo przecież nie opowiedziałam ci najważniejszego. Kompletnie wyleciało mi z głowy. Bernadeta zmarła. Wczoraj był pogrzeb.
– Przykra sprawa – skomentowałam, ale bez większych emocji. Staruszka miała już swoje lata, spodziewaliśmy się tego. – To jej różaniec?
Gośka skinęła głową.
– Nie miała rodziny, nikt się po jej rzeczy nie zgłosił. Część zaniosłyśmy do zakładowej kaplicy, resztę pobrały dziewczyny. Przecież to święte przedmioty, nie wypada ich wyrzucić. Ten konkretny przywiozła z Medziugorie. Tak przynajmniej twierdziła.
Do domu wróciłam z pamiątką po starej Bernadecie
Nie byłam jakoś specjalnie religijna, w każdym razie nie na tyle, żeby klepać pacierze kilka razy na dzień, więc różaniec trafił do szafki z różnymi bibelotami w sypialnianej komodzie.
Tej nocy prawie nie spałam. Nie wiem dlaczego, ale kiedy tylko zamykałam oczy, ogarniał mnie dziwny niepokój. Czułam jakiś taki ciężar przygniatający mi klatkę piersiową. Jakby ktoś mi na mostku położył spory kamień. Koło pierwszej w nocy zaaplikowałam sobie pigułkę nasenną, ale i to nie pomogło. Resztę nocy spędziłam przed telewizorem.
Cały dzień chodziłam zmęczona i bez siły. Miałam nadzieję, że kiedy już wpełznę do łóżka, odlecę w sekundę. Nic z tego. Usnęłam dopiero nad ranem, a to, co widziałam w majakach, sprawiło, że obudziłam się zlana potem, drżąca i przerażona.
Znajdowałam się w jakiejś jaskini. Było tam zimno i wilgotno. Na kamieniach stały świeczki. Bałam się. Jak nigdy w życiu. Czułam się bezsilna, osaczona i przerażona.
Podarek zmienił się w popiół, a ja odetchnęłam z ulgą
Ten potworny sen nawiedził mnie jeszcze dwa razy, zanim do głowy wpadła mi pozornie absurdalna myśl – wszystko zaczęło się, kiedy Gośka przyniosła mi różaniec zmarłej Bernadety. Czy to możliwe, że w tym przedmiocie kryła się jakaś tajemnicza siła, energia, jakiś byt? W sumie to czort jeden wie, jaka była historia tego różańca. A jeśli, zanim trafił do Bernadety, znajdował się w posiadaniu kogoś, kto uczynił wiele złego, miał krew na rękach?
Fantazjowałam? Może, ale nigdy nic nie wiadomo, a już nie takie historie słyszałam, nie o takich dziwnościach opowiadali w telewizji, prawda? Postanowiłam pozbyć się podarku. Nie mogłam przekazać go dalej, bo ktoś inny mógłby mieć takie koszmary jak ja. Wyczytałam w necie, że najlepiej będzie go spalić. Ułożyłam w kominku kilka patyków i roznieciłam ogień. Potem wrzuciłam różaniec w płomienie, razem z pudełkiem.
Podświadomie spodziewałam się jakiegoś spektakularnego efektu typu huk, świst, piorun czy coś w tym stylu. Nic takiego się nie wydarzyło. Różaniec płonął powoli. A kiedy zmienił się w popiół, odetchnęłam z ulgą. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jaka byłam napięta.
Kładłam się spać z duszą na ramieniu. Na szczęście złowieszczy sen nie powrócił. A ja postanowiłam, że już nigdy więcej nie tknę czegokolwiek używanego. Nawet ciuchów w lumpeksie już nie kupuję. A mam pewność, kto je nosił, czyją energię przejęły, jakim złem przesiąkły?