Reklama

Mam na imię Karolina. W zeszłym tygodniu skończyłam czterdzieści dwa lata. Siedziałam wtedy sama w swoim mieszkaniu, z kubkiem herbaty w ręku i jednym świecznikiem zapalonym „dla klimatu”. Niby nic nowego – tak wyglądała większość moich wieczorów przez ostatnie lata. Tylko coś mi tego dnia szczególnie ciążyło.

Reklama

Z zawodu jestem księgową. Pracuję w niewielkiej firmie transportowej na obrzeżach miasta. Nie narzekam – mam swoje biurko, swoje papiery, rutynę, która daje poczucie bezpieczeństwa. Szefowa, pani Grażyna, zawsze powtarza, że jestem „solidna jak szwajcarski zegarek”.

Nigdy nie założyłam rodziny. Była jedna miłość, dawno temu, ale odszedł. Powiedział, że jestem zbyt przewidywalna. Śmieszne, nie? Kiedyś mnie to bolało. Teraz tylko wzruszam ramionami. Może miał rację.

Relacje z moją siostrą, Magdą, zawsze były... trudne. Młodsza ode mnie o trzy lata, bardziej przebojowa, niezależna. Od dzieciństwa ze mną rywalizowała, chociaż ja nigdy nie brałam udziału w tym wyścigu. Po prostu robiłam swoje. Gdy rodzice zmarli, zostałyśmy tylko we dwie. Czasem dzwoniła, czasem milczała przez miesiące. Ale jak trzeba było pomóc – zawsze się pojawiałam. Chociażby z zakupami, z przelewem na prąd, z opieką nad jej córką, gdy ta musiała jechać do pracy.

Tomek – kuzyn z tej dalszej strony rodziny – był jak młodszy brat. Po rozwodzie został sam z dziećmi. Przychodził do mnie jak do cioci po dobre rady. Wciąż pamiętam jego głos w słuchawce: „Karola, tylko ty mnie jeszcze rozumiesz, serio...”

I była jeszcze Basia. Najlepsza przyjaciółka z liceum. Potem nasze drogi się rozeszły, ale znów się ze sobą splotły, gdy spotkałyśmy się przypadkiem w aptece. Wyglądała wtedy na załamaną. Powiedziała, że życie ją kopnęło. Długi, kredyty, komornik. Zabrałam ją na kawę, posłuchałam. Obiecałam, że nie zostawię jej samej.

W tamtym czasie czułam się potrzebna. Ale i tak czegoś mi brakowało. Jakby życie przepływało obok mnie. Wszystko było... poprawne. Tylko serce czasem szeptało, że może mogłabym zrobić coś więcej. Coś, co naprawdę zmieni czyjeś życie.

Pamiętam rozmowę z Martą, koleżanką z pracy, przy ekspresie do kawy.

– No i co ty robisz po pracy, Karolka? – zapytała, mieszając mleko do swojego latte.

– A jak zwykle. Dom, książka, jakiś serial. Spokój, cisza.

– I tak codziennie?

– No wiesz… życie spokojne, to życie bez dramatu – zaśmiałam się cicho, ale nawet ja usłyszałam w swoim głosie nutę rezygnacji.

Nie wiedziałam wtedy, że już za kilka dni moje życie wywróci się do góry nogami. I że za tę zmianę zapłacę więcej, niż bym kiedykolwiek przypuszczała.

Odziedziczyłam fortunę

Telefon zadzwonił rano. Zwykle nie odbieram nieznanych numerów, ale coś mnie tknęło. Może ten dziwny ciąg cyfr, może ta cisza, jaka zapanowała akurat w biurze.

– Dzień dobry, z tej strony notariusz. Czy rozmawiam z panią Karoliną?

Zamarłam. Notariusz? O co może chodzić?

– Tak, to ja. Coś się stało?

Odziedziczyła pani spadek. Po panie Leopoldzie. Daleki krewny z linii pańskiego ojca.

Leopold? Imię brzmiało jak z jakiejś starej powieści. Nie kojarzyłam nikogo takiego.

– Przepraszam, ale ja nawet nie wiem, kto to...

– To nieistotne. Pan Leopold wskazał panią jako jedyną spadkobierczynię. Mamy do podpisania dokumenty. Spadek obejmuje środki pieniężne... znaczne.

Zamarłam drugi raz. „Znaczne”?

– Ile?

– Po odliczeniu podatków – około czterystu tysięcy złotych.

Odłożyłam słuchawkę i siedziałam w bezruchu. W głowie tylko jedno: czterysta tysięcy.

Zadzwoniłam do Marty jeszcze tego samego dnia.

– Karola, mów jeszcze raz, bo chyba się przesłyszałam!

– Nie przesłyszałaś. Spadek. Prawie pół miliona. Ja też nie wierzę.

– Boże, to jak wygrana w totka! I co zrobisz?

Zawahałam się. Co zrobię? Mogłabym kupić mieszkanie. Wyjechać. Ale pierwsze, co poczułam, to że... mogę pomóc. Naprawić coś. Być potrzebna.

– Nie wiem. Ale czuję, że to nie przypadek.

Nie wiedziałam jeszcze, że właśnie w tym momencie, kiedy zaczęłam wierzyć, że wszystko się zmienia na lepsze – wszystko zaczęło się psuć.

Czułam się potrzebna

Nie spałam całą noc. Wpatrywałam się w sufit, a w głowie układałam listę: Magda – na auto i remont. Tomek – alimenty, dzieci. Basia – długi. Nie zastanawiałam się długo. Po raz pierwszy w życiu miałam tyle, by móc się podzielić.

Zaczęłam od Magdy.

– Karola... nie wiem, co powiedzieć – szepnęła, kiedy przelałam jej czterdzieści tysięcy. – Ja ci to wszystko oddam. Zobaczysz. Jesteś aniołem.

Uśmiechnęłam się. Nie liczyłam na zwrot, chciałam po prostu pomóc.

Tomek odebrał od razu. Głos miał zdławiony.

– Serio? Ty mi dasz pieniądze, żebym mógł wyjechać z dzieciakami nad morze? I spłacić zaległe alimenty? Karola, ty jesteś niemożliwa...

– Dzieci tego potrzebują. I ty też – powiedziałam cicho.

Basia płakała przez telefon.

– Myślałam, że już nie mam nikogo. A ty... Karola, oddam ci każdy grosz. Tylko daj mi chwilę.

– Nie musisz się spieszyć – odpowiedziałam. – Ufam ci.

Patrzyłam, jak kolejne tysiące znikają z konta. Ale serce rosło. Przez lata czułam się przezroczysta. A teraz? Teraz w końcu miałam na coś wpływ, coś znaczyłam. Pomagałam. Byłam ważna.

Czułam, że robię coś dobrego. Że ten spadek to był prezent – nie tylko dla mnie, ale i dla nich. A może nawet bardziej dla nich.

Nie podejrzewałam jeszcze, że to wszystko obróci się przeciwko mnie.

Czułam się jak portfel

Minęły trzy miesiące. Na koncie zostało niespełna trzydzieści tysięcy. Wystarczająco, by spokojnie żyć jeszcze przez chwilę. Ale wtedy pierwszy raz poczułam niepokój.

Zadzwoniłam do Magdy. Cisza. Spróbowałam jeszcze raz – poczta głosowa.

Napisałam wiadomość: „Hej, jak tam? Może kawa w weekend?” – odczytane, brak odpowiedzi.

Tomek też przestał odbierać. Kiedyś pisał codziennie, teraz tylko sporadyczne „odezwę się później”, a potem – nic.

Basia? Od miesiąca ani słowa.

Siedziałam wieczorem z telefonem w ręku, gapiąc się na zieloną kropkę przy jej imieniu. Była online. Wysłałam wiadomość: „Wszystko w porządku?” – przeczytała. Nie odpisała.

Pomyślałam: może są zajęci. Może nie chcą zawracać mi głowy. Próbowałam nie dramatyzować. Ale coś we mnie pękało.

Każdy dzień przynosił kolejne milczenie. Zaczęłam się zastanawiać – co zrobiłam źle? Może narzucałam się z pomocą? Może teraz się mnie wstydzą?

– Może przesadzasz – powiedziała Marta z pracy, gdy się jej zwierzyłam. – Ludzie mają swoje życie. Nie oczekuj za dużo.

Ale ja nie oczekiwałam wiele. Tylko tego, by choć czasem się odezwali. Zapytali, jak się czuję.

Z każdym dniem coraz bardziej czułam się jak portfel, który już się opróżnił. A teraz można go po prostu odłożyć na bok.

Przestałam dla nich istnieć

Pewnego dnia spakowałam się i pojechałam do Magdy. Bez zapowiedzi. Nie odbierała od tygodni. Miałam nadzieję, że się ucieszy. Że powie: „Karola, przepraszam, tyle się działo…”.

Otworzyła po chwili. Stała w drzwiach w dresie, z kubkiem kawy.

– Karola? Co ty tu robisz?

– Chciałam się z tobą zobaczyć. Długo cię nie było...

Zmieszała się.

– Wiesz co... teraz nie bardzo. Dzieci śpią. Jestem padnięta. Może innym razem?

– Magda... ja tylko... – zawahałam się. – Dzwoniłam. Pisałam.

– Widziałam. Ale serio, nie mam teraz głowy. Sorry, muszę lecieć.

Zamknęła drzwi niemal przed moim nosem.

Stałam przez chwilę na klatce schodowej, jakby ktoś mnie uderzył. Schodząc, zadzwoniłam do Tomka. Numer nieaktywny. Spróbowałam jeszcze raz. Nic.

Napisałam do Basi: „Basiu, martwię się. Odezwij się, proszę”. Znów przeczytała. I znowu – cisza.

Wracałam autobusem z dłońmi zaciśniętymi na kolanach, wpatrzona w ciemność za oknem. Czułam, jak złość walczy we mnie z rozczarowaniem.

– Czemu mi to robią? – szepnęłam do siebie. – Co zrobiłam źle?

Nie miałam odpowiedzi. Tylko coraz bardziej narastające przekonanie, że przestałam dla nich istnieć w chwili, gdy przestałam być potrzebna.

Dobro nie zawsze wraca

Siedziałam przy tym samym stole, przy którym rok wcześniej odebrałam telefon od notariusza. Herbata już dawno przestała parzyć dłonie. Smakowała jak woda z domieszką goryczy.

Od tamtej rozmowy minęło dokładnie dwanaście miesięcy. Na koncie miałam teraz 873 złote i 14 groszy. Telefon milczał – od Magdy, Tomka ani Basi nie przyszła żadna wiadomość.

Przestałam pisać. Przestałam czekać. Już nie łudziłam się, że ktoś zapyta: „Jak się czujesz?”. Albo że po prostu się odezwie.

Zrozumiałam, że przez ten rok straciłam nie tylko pieniądze. Straciłam też złudzenie, że jeśli będę dobra dla ludzi, to oni też będą dobrzy dla mnie.

To bolało. Ale taka była prawda.

Marta z pracy wpadała czasem na herbatę. Nie wypytywała. Nie dawała rad. Po prostu była. I to wystarczało. Może nawet bardziej niż kiedyś tamte wielkie słowa wdzięczności i obietnice bez pokrycia.

Wieczorami przeglądałam stare zdjęcia. Uśmiechy dzieci Tomka, Magda za kierownicą nowego auta, Basia z latte w kawiarni. Kiedyś te obrazki mnie cieszyły. Teraz bolały. Przypominały, że nie wszyscy, którym się ufa, zostają.

Czy żałowałam? Tak. Ale nie tego, że pomogłam. Żałowałam, że uwierzyłam, że dobro zawsze wraca. Nie wracało. Czasem odchodziło razem z tymi, którym się je dało.

Karolina, 42 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama