„Sponsorowałam internetowego kochanka, bo mówił, że ratuje ludzkie życia. Do dziś płaczę przez to, co odkryłam na randce”
„Zrobiło mi się ciepło na sercu. Nie tyle z powodu herbaty, ile jego słów. Marek był inny niż wszyscy mężczyźni, z którymi miałam do czynienia. Żadnych głupich podtekstów, żadnych narcystycznych wynurzeń”.

- Redakcja
Nie potrafię wyjaśnić, co mnie wtedy tknęło. Może samotność, może naiwna potrzeba ciepła, które wyłaniało się z każdego jego zdania. Byłam po rozwodzie, dzieci dawno na swoim. Dlatego, kiedy trafiłam na niego w jednym z tych portali, po prostu pogadać z kimś miłym. A on był bardzo miły. I bardzo przekonujący. Mówił, że jest lekarzem, że przebywa gdzieś w Afryce na misji humanitarnej, że operuje dzieci, a jego telefon to jedyna nitka łącząca go ze światem. Ta historia była zbyt piękna i zbyt tragiczna zarazem. A może właśnie dlatego uwierzyłam.
Długo nie czułam się tak potrzebna. Tak ważna. Tak zauważona. Marek dostrzegł we mnie kobietę. Dobrze wiedział, co pisać. Co mówić. Co przemilczeć. Aż któregoś dnia zrozumiałam, że nie wiem absolutnie nic o człowieku, któremu oddałam tyle serca i... pieniędzy.
Zarumieniłam się
„Cześć. Jak się dziś czujesz?”, zapytał Marek, a ja niemal usłyszałam jego głos w swojej głowie, choć przecież to był tylko tekst na ekranie.
„Dobrze. Pracowity dzień. A co u ciebie?”, odpisałam, siorbiąc zbyt gorącą herbatę.
„U mnie... trudny przypadek. Dziewczynka z raną postrzałową. Brakuje sprzętu. Na szczęście żyje. Walczy. Silna mała.
Zrobiło mi się ciepło na sercu. Nie tyle z powodu herbaty, ile jego słów. Marek był inny niż wszyscy mężczyźni, z którymi miałam do czynienia. Żadnych głupich podtekstów, żadnych narcystycznych wynurzeń.
„Musisz być zmęczony”, napisałam.
„Nie zmęczony. Przepełniony. W takich chwilach człowiek czuje, że żyje. Choć... gdybym mógł, zamieniłbym dziś tę salę operacyjną na twoją kuchnię i rozmowę przy lampce wina”.
Uśmiechnęłam się. Nawet się zarumieniłam.
„To byłoby coś. Mam akurat ciasto z jabłkami. Pewnie by ci smakowało”.
„Nie wątpię. Wyobrażam sobie, jak pachnie. I że siedzisz z włosami związanymi w luźny koczek. Wiem, że tak siedzisz”.
Rozejrzałam się. Miał rację. Włos się zjeżył na karku”.
„Skąd wiesz?”.
„Może po prostu mam dobry instynkt. Albo wiem więcej, niż myślisz”, odpisał z uśmiechniętą emotką.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to jedno zdanie zapamiętam na długo.
Poczułam niepokój
Jakiś miesiąc później otrzymałam od niego wiadomość.
„Czy mogę o coś cię poprosić?”.
„Jasne. Tylko nie pytaj, czy jestem zakochana”, próbowałam zażartować.
„Nie… chociaż chciałbym. To coś innego. To dla mnie trochę trudne”.
Poczułam niepokój. To był pierwszy raz, gdy napisał coś, co zabrzmiało niepewnie. Zwykle był opanowany. Lekarz na misji, prawda? Taki człowiek nie powinien się wahać.
„O co chodzi?”.
Długo nie odpisywał. W końcu przyszło:
„Mamy tu krytyczną sytuację. Potrzebuję drobnej pomocy. Finansowej. Wiem, jak to brzmi. Nie chcę cię stawiać w niezręcznej sytuacji. Jeśli odmówisz, zrozumiem. Po prostu… już nie mam się do kogo zwrócić”.
Zamarłam.
„Ile potrzebujesz?”.
„1200 zł. To nie dla mnie. Musimy sprowadzić część do respiratora. Brakuje nam dosłownie jednej rzeczy, by uratować dziecko. Wiem, jak to brzmi. Może myślisz, że kłamię, ale…”.
„Nie, nie myślę tak. Zrobię, co mogę”.
Wtedy nie wiedziałam, czemu to zrobiłam. Nie znałam go przecież. Nie widziałam go na żywo, nie słyszałam jego głosu. Jednak czułam, że to nie jest zwykły człowiek. Że mam do czynienia z kimś wyjątkowym.
„Dziękuję. Kiedyś ci to wynagrodzę. Obiecuję. Wrócę. Spotkamy się. Zabiorę cię na prawdziwe włoskie lody. Takie, o jakich marzysz”.
Zamknęłam oczy i uśmiechnęłam się, jakby naprawdę już tam ze mną był.
Łzy napłynęły mi do oczu
Od tamtego wieczoru pisaliśmy codziennie. Czasem długo, czasem krótko – w zależności od tego, jak „działał sygnał”. Tak tłumaczył przerwy w kontakcie. Pewnego ranka napisał:
„Mieliśmy dzisiaj awarię agregatu. W nocy operowaliśmy przy świecach. Zastanawiałem się, czy zdążymy. Udało się”.
„Jesteście bohaterami”, odpisałam z podziwem.
„Nie. Bohaterką jesteś ty. Za zaufanie. Za dobre słowo. Bez ciebie… nie wiem, czy bym to wytrzymał”.
Marek był obecny w moim życiu. Zaczęłam układać dzień pod nasze rozmowy. Czekałam na jego wiadomości z uczuciem, które ostatni raz towarzyszyło mi, gdy miałam dwadzieścia parę lat i zakochałam się pierwszy raz.
„Muszę ci coś powiedzieć. Mam nadzieję, że mnie nie znienawidzisz”, napisał pewnego wieczoru.
Serce zabiło mi mocniej.
„Mów”.
„Wracam do Polski. Za dwa tygodnie. Mam przepustkę i… jeśli się zgodzisz… chciałbym cię zobaczyć. Spotkać”.
Zaniemówiłam. Dosłownie.
„Spotkać…? Naprawdę?”, napisałam w końcu.
„Tak. Wiesz, ja… ja myślę o tobie poważnie. Nie chcę już tylko pisać. Chcę cię trzymać za rękę. Chcę ci patrzeć w oczy, kiedy mówisz”.
Łzy napłynęły mi do oczu. Byłam zaskoczona własną reakcją.
„Tak. Chcę cię zobaczyć. Chcę, żebyś przyjechał”, odpisałam.
Po chwili przysłał mi wiadomość:
„Już nie mogę się doczekać”.
Chciałam wierzyć
Zaczęłam odliczać dni. Czułam się jak nastolatka. Przeglądałam w szafie sukienki, które dawno temu przestałam nosić. Poszłam do fryzjera, a nawet zapisałam się do kosmetyczki.
„Myślisz, że się rozpoznamy”, zapytałam go któregoś wieczoru.
„Od razu. Zobaczysz mnie i od razu poczujesz, że to ja. Tak jakbym wracał do domu”, odpisał.
„I co potem?”, zapytałam po chwili.
„Potem? Pójdziemy na spacer. A ja ci powiem, że nie chcę już wyjeżdżać”.
Miałam łzy w oczach. A z drugiej strony coś we mnie wołało: „Uważaj!”, ale nie chciałam tego słuchać. Za bardzo mi na nim zależało. A może za bardzo potrzebowałam wierzyć, że to wszystko jest prawdziwe.
Na dzień przed jego planowanym przylotem dostałam ostatnią wiadomość.
„Wylatuję jutro o 6:15 z Nairobi. Przylecę o 20:30 do Warszawy. Będę mieć telefon tylko po przylocie, więc nie martw się, jeśli przez kilka godzin się nie odezwę”.
„Okej. Będę czekała na ciebie na lotnisku?”, napisałam.
„Tak. Terminal 2. Będę miał ciemną marynarkę i niebieską koszulę. I dziękuję, że jesteś. Do zobaczenia”.
Patrzyłam na te słowa jak zahipnotyzowana. Powiedział „do zobaczenia”. Nic wtedy nie zapowiadało, że tego zobaczenia nigdy nie będzie.
Dłonie mi drżały
Na lotnisku byłam już o dziewiętnastej. Zbyt wcześnie, ale inaczej nie umiałam. Chodziłam między ludźmi, patrzyłam na przyloty na ekranie, sprawdzałam godzinę co minutę.
– Lot z Nairobi opóźniony o 20 minut – przeczytałam, czując, jak ciarki przechodzą mi po plecach.
Serce waliło jak oszalałe, dłoń zaciskała się na pasku torebki. Sprawdzałam telefon co chwilę, choć przecież Marek miał się odezwać dopiero po wylądowaniu. Minęła 20:50. Ludzie zaczęli wychodzić z hali przylotów. Rodziny rzucały się sobie w ramiona, dzieci piszczały z radości, pary całowały się jak w filmach. Stałam sama i patrzyłam. Czas mijał, ale nie wychodził nikt w ciemnej marynarce i niebieskiej koszuli.
– Może się przebrał? – próbowałam tłumaczyć sobie w myślach. – Może miał inny bagaż, może coś zatrzymało go na odprawie?
Czekałam jeszcze godzinę. O 22:10 zadzwoniłam na numer, z którego zawsze pisał.
„Nie ma takiego numeru”.
Spojrzałam na ekran telefonu, z niedowierzaniem wystukując go jeszcze raz.
„Nie ma takiego numeru”.
Usiadłam na metalowej ławce. Było mi zimno, choć miałam płaszcz. Dłonie mi drżały.
– Przepraszam – zaczepiłam kobietę z obsługi. – Czy z lotu z Nairobi wyszli już wszyscy pasażerowie?
– Tak, proszę pani. Ostatni pasażerowie wyszli pół godziny temu.
Pokiwałam głową i skinęłam, że rozumiem. Ale nie rozumiałam nic.
Nie płakałam
Wróciłam do domu taksówką. Nie pamiętam drogi. Przez kilka dni nie wychodziłam z domu. Telefon milczał. Ja milczałam. Dzwoniła do mnie córka.
– Mamo, co się dzieje? Od dwóch dni cię nie mogę złapać.
– Wszystko w porządku, kochanie. Po prostu... trochę się przeziębiłam – skłamałam.
– Byłaś na lotnisku? Spotkaliście się? – zapytała z wyraźnym podekscytowaniem.
Zawahałam się. Potem wyszeptałam tylko:
– Nie przyleciał.
– Co? Przecież pisał, że...
– Wiem. Pisał.
W głosie córki usłyszałam litość, którą znałam aż za dobrze. Tę, którą zwykle rezerwuje się dla tych, którzy dali się oszukać.
– Mamo... ty mu coś wysyłałaś? Pieniądze?
– Trochę – przyznałam. – Myślałam, że mu pomagam.
– I może pomogłaś – powiedziała cicho.
Nie odpowiedziałam. Nie płakałam. Nie krzyczałam. Wstałam, zrobiłam sobie herbatę, usiadłam przy oknie. Patrzyłam, jak na parapecie usiadł wróbel. I pomyślałam, że mimo wszystko – wolałam zaufać. Bo przez chwilę znów czułam się potrzebna.
Michalina, 58 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Nie potrafiłem poderwać dziewczyny nawet w bibliotece. Gdy się odważyłem, stało się coś dziwnego”
- „Nie znałam dobrze sąsiadki, ale wiedziałam, że razem z córką głodują za ścianą. Musiałam im pomóc”
- „Choć nie byłem dobrym wnuczkiem, liczyłem na spadek po babci. Po cichu zmieniła testament za moimi plecami”