„Moje życie kręci się wokół chorób i strachu o zdrowie. W obliczu cierpienia człowiek zdaje sobie sprawę, co jest najważniejsze”
„Choroba zbliżyła do siebie moją rodzinę. W obliczu cierpienia przekonałam się, że na najbliższych i swojej intuicji mogę zawsze polegać”.

- Lucyna, 46 lat
Nic nie dzieje się bez przyczyny. Może i jestem życiową fatalistką, ale wierzę, że wszystko gdzieś ma swoje źródło, i jeśli coś już zostało dla mnie zapisane, to na pewno mi się w życiu przytrafi. No i jestem dodatkowo hipochondryczką. A że wszyscy wokół mnie tak uważali, to i ja w to uwierzyłam, choć nie do końca była to prawda.
Sygnalizowałam kłopoty osobiste
Fakt, bywam przewrażliwiona na punkcie własnego zdrowia. Ale, po pierwsze, kto z nas lekceważy chorobowe objawy? No i dwa – znowu wracamy do początku – nic nie dzieje się bez przyczyny.
Moje pierwsze wspomnienie z czasu dzieciństwa nie jest związane z lalkami czy fascynującą wycieczką, lecz z chorobą. Pamiętam jak dziś, leżałam chora w łóżku. Mogłam mieć góra sześć lat. Pościel była mokra od mojego potu. Zza drzwi dochodziła muzyka i śmiechy gości. Mierzyłam sobie gorączkę i z przerażeniem patrzyłam, jak kreska idzie coraz wyżej. Nie wiedziałam, ile mam temperatury, gdyż nie znałam jeszcze cyfr. Jednak srebrna linia rtęci pięła się wystarczająco wysoko, by wzbudzić mój strach. Patrzyłam na zamknięte drzwi do mojego pokoju, słyszałam śmiechy i czekałam, kiedy wreszcie ukaże się w nich mama lub tata. Czekałam tak przez całą długą i bezsenną noc – nikt nie przyszedł.
Przyznaję, jestem hipochondryczką, ale jedynie w rozumieniu pewnej ciekawej uwagi, którą usłyszałam z ust mojego lekarza. Stwierdził on, że hipochondria to z jednej strony niepokój i obawa o siebie samą. Ale to również, często nieuświadamiana, chęć zwrócenia na siebie uwagi. To nic innego, jak bezustanne wysyłanie sygnałów o potrzebie troski, zrozumienia i opieki.
– Paradoksalnie, pani tak naprawdę nie martwi się o swoje zdrowie – lekarz zakończył swój wywód – lecz sygnalizuje pani w ten sposób kłopoty osobiste, egzystencjalne, rodzinne lub zawodowe.
Tak więc ja owe problemy sygnalizowałam, jednak inni jakoś nie zwracali na nie uwagi. Skończyłam szkołę średnią, potem studia i obroniłam pracę magisterską. Na ostatnim roku wyszłam za mąż i jakiś czas później urodziłam dwoje dzieci.
Wszyscy uznawali mnie za osobę chorowitą, która stale powinna przyjmować lekarstwa, lecz na której kwękanie nie trzeba zwracać uwagi. Przyznam, że takie nastawienie do mnie sprawiało, że często czułam się samotna, niezrozumiana. A przez to wycofywałam się…
No przepraszam bardzo, ja naprawdę nie piję!
Kiedy skończyłam 30 lat, niemal co drugi miesiąc zapadałam na jakąś chorobę. Raz miałam problem z gardłem, to znów przyplątywała się ciężka grypa, świnka, różyczka, i co tam sobie tylko życzycie. Chyba przeszłam wszystkie możliwe choroby.
Kiedy dobijałam do czterdziestki, zaczęły się moje problemy z wątrobą. Lekarz stwierdził, że to przewlekłe zapalenie. Kiedy pojawiłam się w jego gabinecie po raz trzeci, zapytał:
– Czy pije pani w nadmiarze alkohol?
– Czy ja wyglądam na pijącą? – odparłam nieco oburzona taką insynuacją.
– Niekoniecznie trzeba wyglądać, żeby być uzależnionym od mocniejszych trunków – stwierdził otwarcie lekarz.
– Moje problemy z wątrobą nie mają z tym nic wspólnego – powiedziałam. – Ostatni raz piłam w sylwestra i była to jedna lampka szampana. Czyli od sześciu miesięcy nie miałam alkoholu w ustach.
Mimo to lekarz poprosił, żebym na kolejną wizytę przyszła z mężem.
Zdenerwowałam się: – Jestem osobą dorosłą i nie pozwolę, by za moimi plecami gadano o mnie.
– Ależ nic takiego – zaprotestował. – Po prostu chcę z państwem porozmawiać.
Co miałam robić – przyciągnęłam Władka na następną wizytę.
– Czy pana żona ma problem alkoholowy? – lekarz zwrócił się do niego.
Zjeżyłam się, jednak doktorek uśmiechnął się uspokajająco.
– Jeśli chodzi o mnie, to ja wręcz uważam swoją żonę za abstynentkę – stwierdził mój ślubny. – Mogłaby czasami coś wypić, rozluźniłaby się – dodał.
Popatrzyłam na niego złym wzrokiem.
– No co? – rzucił, podnosząc dłonie w geście obrony. – Prawdę mówię.
– W takim razie musimy wziąć pod uwagę możliwość, że dopadły panią początki schizofrenii – odezwał się lekarz. – Dlatego właśnie chciałem porozmawiać z obojgiem państwa.
Nie ukrywam, że nieźle nami wtedy tąpnęło. W mojej rodzinie, co prawda, nie było dotąd choroby psychicznej – przynajmniej nigdy o tym nie słyszałam – jednak… no cóż, zawsze musi być ten pierwszy raz.
Wpadłam w popłoch
Zgodnie z zaleceniami lekarza, miałam zwracać szczególną uwagę na następujące objawy: drżenia rąk, wybiórczy apetyt na określone potrawy, zaburzenia w pisaniu, ślinotok, zachwiania równowagi, wzmożone napięcie mięśni, zaburzenia mowy i połykania, ruchy mimowolne. Gdyby wystąpiły, oznaczałoby to, że choroba zaczyna się nasilać.
Tamtego dnia przyszło mi do głowy, że zaczynam staczać się po równi pochyłej, na której końcu czeka otwarta trumna. No więc zaczęłam dokładnie się obserwować: czy się nie ślinię, i czy nie drżą mi ręce. Jeśli jakaś potrawa była niesmaczna, wpadałam w lekki popłoch, który również dostrzegałam w oczach ślubnego.
Podobno przyjaciół poznaje się w biedzie. Mój mąż okazał się właśnie takim przyjacielem. Dzieci też otoczyły mnie troskliwą opieką. Okazało się, że to ich poprzednie gadanie o fantazjującej chorej matce to były żarty, dla których dzieciaki nie zawsze potrafią znaleźć stosowną granicę.
Teraz napiszę coś może dla was dziwnego – te długie tygodnie, które były pełne lęku przez wrogiem czającym się w moim organizmie, w moim mózgu, były także najlepszymi tygodniami w moim życiu. Kiedy bowiem pojawiła się groźba poważnej choroby, nagle okazało się, że nie jestem sama. Że mam kochającego męża i dobre dzieci. Ale nie tylko oni się na mnie otworzyli, kierowani lękiem. Ja otworzyłam się także na nich. Nie chroniłam się za barykadą zbudowaną z nieufności i lęku, z uprzedzeń, że oni mnie nie rozumieją i tylko wykorzystują.
Szczerze mówiąc – te tygodnie uratowały moje małżeństwo i moją rodzinę. Od tamtej pory jesteśmy naprawdę razem.
Ale tak nie o tym chciałam napisać, choć z pewnością scalenie rodziny w obliczu groźby jest elementem całego obrazu. Już przechodzę do rzeczy.
Otóż krótko po tym, jak zaczęły się moje problemy z wątrobą, zobaczyłam w telewizji jakiś serial o lekarzach. Zafascynował mnie i zaczarował. W pewnej chwili zrozumiałam, że to, co widzę na ekranie, wpływa na mnie pokrzepiająco – bo choć bohaterowie cierpieli na najróżniejsze groźne choroby, to prawie zawsze udawało się znaleźć na nie lekarstwa. To była swego rodzaju terapia psychiczna, że jeszcze nic nie jest stracone, że muszę walczyć i dzięki temu być może zwyciężę.
Poleciałam do lustra, zajrzeć sobie w oczy
Jednego z ostatnich dni kwietnia usiadłam przed telewizorem, żeby obejrzeć kolejny odcinek serii. Minęło kilka minut i okazało się, że bohater cierpi na identyczne, co i ja, dolegliwości. U niego również lekarze najpierw zdiagnozowali chorobę alkoholową. Ponieważ bohater nieco pił, stąd podejrzenie zdawało się być słuszne.
Chory podjął leczenie w ośrodku terapeutycznym. Jednak, mimo że nie pił już pół roku, objawy nie ustępowały, lecz tylko się nasiliły. Powtórne badania, testy i bieganie po szpitalach. Wreszcie wydano kolejną diagnozę: podejrzenie schizofrenii! Jemu również lekarz poradził, żeby zaczął obserwować, czy nie leci mu ślina po brodzie, a z trzęsących się dłoni nie wypada widelec lub łyżka.
Oglądałam film niczym zaczarowana. Minęło kolejnych kilka miesięcy, a z psychiką bohatera filmu było jak najbardziej w porządku. Wtedy jeden z leczących go specjalistów zwrócił uwagę na charakterystyczny objaw choroby, który jest widoczny w rogówce oka. Nie będę wdawać się w szczegóły, ale postanowiłam to sprawdzić.
Jasne jest, że kiedy pacjentka mówi lekarzowi, na co jest chora, ten traktuje ją z przymrużeniem oka. Może dlatego, świadoma takiej reakcji, wykupiłam prywatną wizytę i zażądałam, żeby zrobiono mi płatne badania specjalistyczne.
Wszystkie potwierdziły moje podejrzenia. W efekcie lekarz przepisał mi odpowiednie leki. Moja choroba na szczęście została przeze mnie wykryta w początkowej fazie i wątroba jeszcze nie była tak bardzo zniszczona. W przeciwnym wypadku czekałaby mnie transplantacja tego narządu lub śmierć.
Kiedy lekarz wypisywał mi odpowiednie recepty, nieoczekiwanie przestał pisać i spojrzał w moją stronę.
– Proszę mi powiedzieć, w jaki sposób, nie będąc lekarzem, odkryła pani tę chorobę? Jest trudna do zdiagnozowania.
– Obejrzałam serial o lekarzach, w którym przedstawiono mój przypadek.
– Miała pani dużo szczęścia…
W pierwszej chwili chciałam tylko wzruszyć ramionami, lecz nagle coś mnie w sensie jego słów zastanowiło.
Tak, miałam mnóstwo szczęścia – nie tylko dlatego, że udało mi się cudem zdiagnozować chorobę i uratować swoje życie. Nie tylko dlatego, że choroba stała się błogosławieństwem dla mojej rodziny. Ale także dlatego, że otworzyła przede mną drzwi do prawdy – nic nie dzieje się bez przyczyny. A to jest wstępem do innej prawdy: nie jesteśmy na tym świecie sami.