Reklama

Mam siedemdziesiąt cztery lata, mieszkam na Ursusie i cenię sobie ciszę. Nigdy nie byłam sentymentalna. Jak człowiek za dużo myśli, to potem tylko boli. Mąż odszedł, jak Marta miała sześć lat. Zostałam sama, z pracą, dzieckiem i rachunkami. I dałam radę. Bez pomocy, bez jęków. Teraz mam spokój. Emerytura wpływa, działka jest, telewizor działa.

Reklama

Dzieci? Mam jedną córkę i wnuka, Adama. Młodzi, zaradni – a jak nie, to się nauczą. Nie dzwonią? To znaczy, że nie muszą. Nie pytają o radę? Widocznie nie potrzebują. Ja się nie narzucam. Nigdy nie prosiłam, nigdy nie płakałam. A jak coś było trudne, to tylko mówiłam sobie w głowie: „Niech sobie sami radzą”. I żyłam dalej.

Chciałam ich nauczyć życia

Zadzwoniła Marta. Rzadko to robiła, więc już sam dźwięk telefonu mnie zaniepokoił. Odebrałam.

– Mamo… Mogłabyś mi pożyczyć trochę pieniędzy? Straciłam pracę. Tylko na jakiś czas, żeby opłacić mieszkanie.

Westchnęłam.

– To trzeba było się lepiej zabezpieczyć. Ja w twoim wieku już miałam dwójkę dzieci i nie marudziłam.

– Mamo, to nie jest takie proste… – zaczęła, ale przerwałam.

– Nic nie jest proste. Ja nie miałam nikogo. A ty masz Adama, masz ojca dziecka, masz internet. Poszukaj roboty, a nie dzwonisz z płaczem.

Zamilkła. Po chwili powiedziała tylko:

– Rozumiem. Dobrze. Nieważne.

Rozłączyła się pierwsza.

Kilka dni później odezwał się Adam. Ciepłym głosem, takim, jakim mówił, kiedy był mały.

– Babciu, mógłbym cię o coś prosić?

– Zależy co.

– Potrzebuję książek do szkoły. Trochę kosztują. Może mogłabyś mi pomóc?

– A co to, biblioteki już zlikwidowali? – rzuciłam. – Kiedyś to człowiek chodził, szukał, kombinował. A teraz wszyscy chcą wszystko na tacy.

– Babciu, to nie tak… – próbował.

– To właśnie tak. Ja ci nie będę fundować studiów. Rób, jak umiesz.

Rozłączył się szybko. Nawet się nie pożegnał.

Ale ja nie czułam się winna. Wprost przeciwnie. Czułam, że uczę ich życia. Nie narzucałam się, nie wtrącałam. Jak będą chcieli – przyjdą. A jak nie? To znaczy, że radzą sobie sami. I dobrze.

Czułam się coraz bardziej osamotniona

Lubiłam swój dzień. Rano kawa – rozpuszczalna, nie udaję, że lepsza. Potem zakupy w osiedlowym. Pani Zosia już mnie znała – wiedziała, że biorę chleb razowy, niekrojony. Z warzywniaka marchew, dwa pomidory, cebula. I z powrotem do domu.

Cisza była moją najlepszą koleżanką. Nikt mi się nie wtrącał, nikt niczego nie chciał. Na ławce pod blokiem siadałam czasem z panią Janką.

– Pani Halinko, a co tam u córki?

– A skąd ja mam wiedzieć? Nie dzwoni, to pewnie żyje – rzucałam lekko, z tym moim półuśmiechem.

– Moja to za często dzwoni – westchnęła Janka. – Chciałabym czasem mieć spokój.

– To się zamieńmy – burknęłam.

Wieczorami było najciszej. I czasem za cicho. Włączałam telewizor, serial, potem wiadomości. Rzadko zaglądałam do telefonu i na profile społecznościowe – bardziej z przyzwyczajenia. Pewnego dnia zauważyłam, że Marta przestała mnie obserwować.

– O, proszę – mruknęłam do siebie. – Wielkie rzeczy.

Napisałam jej życzenia na imieniny. Krótkie, jak zawsze.

„Wszystkiego dobrego. Mama”.

Nie odpowiedziała.

Adam – ten to już w ogóle. Ostatni SMS ode mnie z okazji urodzin – bez reakcji. Kiedyś jeszcze napisał „dziękuję”, teraz już nic.

– Młodzi tacy są – powiedziałam sobie na głos. – Zajęci. Praca, szkoła, imprezy. Ja też miałam swoje sprawy.

Ale prawda była taka, że kiedy gasiłam światło i leżałam w łóżku, cisza miała inny dźwięk. Nie była już spokojem. Bardziej przypominała pustkę.

Nie byłam ciepłą matką

To były drugie święta z rzędu, kiedy nikt nie przyszedł. Ani telefon, ani kartka, nic.

Pani Danusia z drugiego piętra zaprosiła mnie na herbatę. Nie lubiłam się narzucać, ale... poszłam. Siedziałyśmy przy stole, sernik był suchy, herbata mocna, ale towarzystwo – pierwsze od tygodni.

– A u pani? Dzieci, wnuki? – zapytała delikatnie.

– Cisza – odpowiedziałam. – Tyle się człowiek dla nich poświęcił, a teraz? Nic.

Danusia spojrzała na mnie z boku.

– A pani co od siebie dała?

Zamarłam. Jakby ktoś mnie uderzył w twarz. Wzięłam łyczek herbaty, żeby zyskać czas. Ale nic nie przyszło do głowy. W końcu powiedziałam:

– No przecież nie chciałam się narzucać. Nigdy o nic nie prosiłam. I oni też nie powinni.

– Ale może właśnie dlatego nic od pani nie chcą – powiedziała cicho.

Zabolało mnie to. Wstałam, poprawiłam sweter, jakby coś się miało zmienić.

– Ja swoje już przeżyłam – rzuciłam. – Nie będę teraz udawać ciepłej matki, jak całe życie byłam inna.

Danusia pokiwała głową, ale nie uśmiechała się.

– Tylko proszę pamiętać, pani Halinko. Czasem człowiek bardziej tęskni za tym, czego nigdy nie dostał, niż za tym, co stracił.

Nie odpowiedziałam. Wróciłam do siebie. Siadłam przy stole. I po raz pierwszy od dawna… nie włączyłam telewizora. Bo cisza była już zbyt głośna, by ją zagłuszyć.

Broniłam się przed bliskością

Zaczęło do mnie dochodzić, że nie chodziło o pieniądze. Ani o te książki, ani o pomoc przy rachunkach. Chodziło o coś innego. Ale wtedy tego nie widziałam. Albo nie chciałam widzieć.

Pamiętam, jak Marta zadzwoniła i powiedziała:

– Mamo, nie wyrabiam z opłatami. Zima, ogrzewanie, wszystko drożeje.

– To ubierz się cieplej – odpowiedziałam. – Ja za komuny też miałam zimno w nogi, ale nikt się nade mną nie litował.

Zamilkła. Pamiętam ten dźwięk ciszy po drugiej stronie. Taki, który nie krzyczy, ale wbija się pod skórę.

Albo ten dzień, kiedy Adam zadzwonił:

– Babciu, mogę przyjechać na działkę? Pomogę ci trochę, zgrabimy liście, może coś posadzimy?

– Nie trzeba. Poradzę sobie – odpowiedziałam szybko. – Po co będziesz czas marnował.

– Ale ja chcę – powiedział cicho.

– Młody jesteś. Idź do kina, spotkaj się z kimś. Mnie się krzywda nie stanie od grabienia.

Nie przyjechał. I już nigdy więcej nie zapytał.

Teraz, jak o tym myślę… Może nie chodziło o grabienie. Może chciał po prostu być. A ja zawsze miałam to „poradzę sobie” w ustach, jakby to była tarcza. A może to była broń. Przeciwko bliskości.

Z wnukiem nie rozmawiałam od ponad roku. Marta wysyła tylko kartki na święta. Bez podpisu „mamo”. Tylko „Halino”. Jak do sąsiadki.

I nie mogę mieć pretensji. Bo ile razy można pukać do zamkniętych drzwi?

Odpychałam najbliższych

Rano wyjęłam z szafy pościel i zmieniłam na świeżą. Pachniała lawendą, taką z saszetki, co to kiedyś dostałam od sąsiadki. Prasowałam ją porządnie – jak zawsze. Składanie prześcieradła zajęło mi więcej czasu niż kiedyś. Ręce już nie te, ale cierpliwość została.

Potem przetarłam blaty w kuchni. Poprawiłam firankę. I jeszcze raz spojrzałam na zdjęcie Adama na lodówce. Stało tam tyle lat, że już nie zauważałam, jak wyblakło.

Tym razem wzięłam je do ręki. Popatrzyłam. Dziecko jak z reklamy – uśmiechnięte, trochę potargane włosy, oczka błyszczące. Wsunęłam fotografię do szuflady. Bez komentarza.

– Starczy – powiedziałam sama do siebie.

Przypomniało mi się, jak kiedyś przyniósł mi bukiet żonkili z okazji dnia babci. Miał wtedy sześć lat i powiedział:

– Babciu, one są dla ciebie, bo jesteś najfajniejsza.

Pamiętam, że nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Poklepałam go po plecach i powiedziałam tylko:

– No, no. Dobrze. Idź umyj ręce.

Nie umiałam inaczej. Nie byłam z tych, co całują i tulą. Nigdy mnie tego nie nauczono. Bliskość traktowałam jak luksus. Rzecz niepewną, chwilową. Lepiej było nie przyzwyczajać.

Teraz siedziałam przy stole z jedną filiżanką. Patrzyłam w okno, jak dzieciaki z podwórka grały w piłkę. Ich śmiech brzmiał obco, jak język, którego nigdy się nie nauczyłam.

– Nie chcieli, no to trudno – powtórzyłam. – Ja też sobie radziłam. I dalej będę.

Ale w tym ostatnim zdaniu już nie było siły. Była tylko cisza. I coś, czego nie umiałam nazwać, ale czułam to głęboko, pod skórą.

Samotność była wyborem

Zamknęłam drzwi balkonowe. Wieczór był chłodny, pachniało kurzem i betonem. Wróciłam do kuchni. Na stole leżał pusty talerz – ten sam, na którym kiedyś stawiałam ciasto, gdy Adam miał przyjechać. Ale nie przyjechał. I przestałam piec.

Usiadłam. Dłonie złożyłam jedna na drugiej, jakbym miała się za chwilę pomodlić. Ale się nie modliłam. Nie miałam już o co.

Patrzyłam na ścianę, na zegar, który chodził równym rytmem, jakby nic się nie zmieniało. A przecież zmieniło się wszystko.

Pomyślałam: Może to ja nie chciałam, żeby mnie potrzebowali. Nie powiedziałam tego na głos. Ale zdanie rozlało się po mnie jak ciepła herbata, zostawiając ślad na podłodze mojego życia.

Bo przecież miałam wybór. Za każdym razem. Mogłam powiedzieć: „Chodź, porozmawiajmy”. Mogłam zapytać: „Jak ci minął dzień?” Albo po prostu otworzyć drzwi, zamiast się za nimi chować.

Nie zrobiłam tego. Bo nikt mnie tego nie nauczył. Bo życie mnie zahartowało, nie rozczuliło.

I tak, każda decyzja była moja. Każda chłodna odpowiedź, każdy telefon, który mogłam wykonać, a nie wykonałam. Każde „radźcie sobie sami”, które wypowiedziałam z przekonaniem – jakbym robiła przysługę, a nie krzywdę.

Teraz cisza, którą miałam na własnych warunkach, stała się klatką. I nie było już kogo obwiniać.

Ale nie płakałam. Nie lubię płakać. I nawet jeśli coś ścisnęło mi gardło, przełknęłam to cicho. Jak wszystko przez całe życie.

Bo to, co zostaje na końcu, to nie samotność. To świadomość, że samotność była… wyborem.

Moim.

Halina, 73


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama