Reklama

Wiedziałam, że coś się święci. Od pewnego czasu mój chłopak zachowywał się… Hm, tajemniczo? Zbliżały się moje urodziny, więc gdy jeszcze Filip zaproponował, żebyśmy pojechali w to wyjątkowe miejsce, w którym ponad rok temu spędziliśmy pierwszy romantyczny weekend we dwoje…

Reklama

„Tak, to ten moment”, myślałam wzruszona i pełna nadziei. Czekałam bardzo długo, ale wreszcie i do mnie uśmiechnęło się szczęście. Byłam samotna, nieszczęśliwa, czasami już wydawało mi się, że mój los nigdy się nie odmieni. Filipa spotkałam przypadkiem. Pogodziłam się z tym, że na zawsze zostanę singielką. I wtedy nagle – w sklepie, na dziale z nabiałem – uśmiechnęliśmy się do siebie i to było jak grom z jasnego nieba. Po tylu nieudanych próbach, przygodach z randkami w ciemno, nieskończonych niepowodzeniach trafiłam na idealnego faceta. Było dokładnie tak, jak kiedyś zapowiedziała mi koleżanka: gdy przestałam szukać, trafiłam szóstkę w totolotka.

Po raz pierwszy wiedziałam, jak to się potoczy. Kawa, randka, kino. SMS na dzień dobry i dobranoc. Pierwsze muśnięcie palców, pierwszy całus, pierwsza noc. Wszystko szło gładko. Aż sama nie wierzyłam w swoje szczęście. Przez blisko rok nie chodziłam po ziemi, tylko unosiłam się kilka centymetrów nad nią. Romantyczny weekend we dwoje w leśnej głuszy, nad pewnym dość znanym jeziorem miał być ukoronowaniem tego wszystkiego, spełnieniem moich najskrytszych marzeń. I tak właśnie było.

Filip zadbał, żebyśmy dostali ten sam pokój z widokiem na wschód, bo wie, że uwielbiam budzić się rano w słońcu. Zjedliśmy romantyczną kolację przy świecach, a później – już przy deserze – z zakłopotaniem wyciągnął z kieszeni pudełeczko.

– Asiu, czy ty… – nie zdążył dokończyć.

Zobacz także

– Tak, tak i jeszcze raz tak! – wyrwałam się z entuzjazmem, żeby nie trzymać go w niepewności.

Tak bardzo chciałam wyjść za mąż. O niczym innym nie marzyłam, odkąd byłam małą dziewczynką. Mama się wtedy ze mnie śmiała, twierdziła, że na wszystko przyjdzie czas. Przestała się śmiać, gdy okazało się, że dla mnie jednak nie nadchodził. Mijały lata, wszystkie moje koleżanki dawno stanęły na ślubnym kobiercu, a ja ciągle nie. Coś tu było nie tak. Miałam wielu adoratorów, chłopaków, facetów, ale żaden się nigdy nie zadeklarował. Może na szczęście, bo w końcu spotkałam Filipa i to była prawdziwa miłość.

Popłakałam się, gdy wsunął mi na palec pierścionek z perłowym oczkiem. Piękny i oryginalny. Pasował idealnie.

– Myślę, że powinniśmy pobrać się w maju – planowałam niedługo później, gdy wybraliśmy się na spacer wokół jeziora, aby nieco ochłonąć. – Wtedy się poznaliśmy, prawda? Poza tym… Po co dłużej czekać?

Za chwilę już go nie było

Było już ciemno, ale okolice pensjonatu i ścieżka prowadząca nad jezioro zostały ładnie oświetlone. Podobnie jak pomost, przy którym stały zacumowane łódki. Weszliśmy na niego, woda nastrojowo pluskała wokół. Filip szedł obok mnie i cały czas się uśmiechał. Trzymałam go pod rękę, bo nie miałam pewności, czy z powodu całego tego szczęścia i emocji utrzymam się na nogach. W którymś momencie jednak go puściłam… Podniosłam dłoń i zagapiłam się na mój pierścionek zaręczynowy, połyskujący pięknie w świetle gwiazd. Filip zrobił jeszcze jeden czy dwa kroki do przodu. Chyba zainteresowało go coś w wodzie. Dzielił nas może metr odległości, gdy usłyszałam trzask pękających desek. W jednej chwili mój ukochany stał przede mną, w kolejnej już go nie było, a w pomoście ziała wielka dziura.

Niewiele więcej pamiętam. Tylko dziki krzyk, który wyrwał się ze mnie i wstrząsnął chyba całym światem.

Filip był świetnym pływakiem i w normalnych okolicznościach upadek z pomostu nie powinien mu zaszkodzić. Niestety, upadając, musiał uderzyć się w głowę. Pod wodą znajdował się odrobinę za długo. I tak miał szczęście, że w pobliżu byli wędkarze, którzy słyszeli mój krzyk. Ja nie potrafiłabym mu pomóc, nie nadawałam się do niczego…

Od wypadku minęły dwa tygodnie. Filip wciąż jest w szpitalu i nadal się nie obudził.

– Jak to się stało?! – wypłakiwałam się koleżance. – Co za los upiorny tak mnie pokarał? Przecież to jest jak jakaś klątwa! Tak jakby coś… jakieś COŚ nie chciało, żebym wyszła za mąż!

– Wiesz… – Magda zawiesiła głos i patrzyła na mnie z niepokojem.

– No co?! – rzuciłam zła i zrozpaczona.

– Ja już od dawna o tym myślałam, tylko nie chciałam ci nic mówić. Bo w końcu poznałaś swojego księcia z bajki i wszystko zaczęło się układać, ale…

– Ale co?! – podniosłam głos.

– Pomyśl o swoich wcześniejszych związkach – powiedziała Magda delikatnie. – Nic nie zauważyłaś? Miałaś tylu różnych facetów i żaden ci się nie oświadczył.

– Widać żaden z nich nie był materiałem na partnera – westchnęłam.

– Tak sobie wtedy mówiłyśmy. Ale każdy z nich tuż po rozstaniu z tobą, niemal natychmiast żenił się z kolejną dziewczyną – wytknęła mi Magda. – Czy… czy to ci się nie wydaje dziwne?

Zaczęłam się nad tym zastanawiać. Pomyślałam o Kamilu, moim chłopaku z liceum. Był takim niebieskim ptakiem, że kompletnie nie rokował na przyszłość, więc z nim zerwałam. „On się nigdy nie ożeni”, myślałam. Tymczasem Kamil ożenił się tuż po maturze i ma teraz trójkę dzieci. Staszek, mój facet z czasów studiów, strasznie się rozpił. Musiałam go zostawić. Ale jego nowa dziewczyna wyciągnęła go z nałogu i teraz są szczęśliwym małżeństwem. Markowi, mojemu kolejnemu ukochanemu, na wszelkie sposoby sugerowałam, że najwyższy czas się oświadczyć. Rozkładałam po domu katalogi od jubilerów… Ale on wtedy stracił pracę i nie było go stać na pierścionek. Zmęczyłam się, znudziłam, nie chciałam czekać. A Marek w firmie, w której dostał dobrą posadę poznał swoją obecną żonę.

– To rzeczywiście klątwa. Ja przynoszę facetom pecha – uświadomiłam sobie.

– Być może – zgodziła się ze mną Magda poważnym tonem. – Znam kogoś, kto może to sprawdzić i nam pomóc.

Zaprowadziła mnie do wróżki. Z początku byłam przerażona. Nie miałam pojęcia, że moja koleżanka interesuje się takimi rzeczami. Ja nie bardzo ufałam takim szemranym czarodziejkom. Pani Elwira nie przypominała jednak żadnej nawiedzonej wariatki obwieszonej amuletami. W jej zupełnie zwyczajnym mieszkaniu pachniało herbatą i cynamonem. Powiedziała, że piecze ciastka dla wnuków.

– No co? – zaśmiała się na widok mojej miny. – Dar nie zwalnia z obowiązków babci.

Dopiero ciotka Marianna pomogła mi odkryć tajemnicę

Właśnie te słowa sprawiły, że jej zaufałam. Nikogo nie udawała. Poczułam, że chce mi pomóc. Dlatego od razu się otworzyłam i opowiedziałam jej o wszystkim. Pokiwała głową i wyciągnęła karty Tarota. Później poprosiła mnie o podanie daty urodzenia i zaczęła coś liczyć.

– Co to jest? – zapytałam, gdy nie mogłam wytrzymać dłużej. – Co to znaczy?

Pani Elwira popatrzyła na mnie ze współczuciem.

– Moja droga, w twojej rodzinie istnieje potężny dług karmiczny. W dodatku wygląda na to, że ciągnie się już od kilku pokoleń… Jak wyglądały związki innych bliskich ci osób? Czy były szczęśliwe?

– Nie – odpowiedziałam szczerze.

W mojej rodzinie roiło się od nieszczęśliwych historii. Mężowie ginęli na wojnie albo w wypadkach, kobiety były porzucane przed ołtarzem, oszukiwane, zdradzane.. No i wiele z nich ostatecznie zostawało samotnymi matkami.

– Tutaj leży źródło problemu – orzekła pani Elwira. – Musisz tylko poszukać rozwiązania zagadki. Jeden z twoich przodków musiał kiedyś bardzo kogoś skrzywdzić. Ta krzywda i ten żal wiszą nad wami niczym klątwa. A dług karmiczny nigdy nie mija… Ignorowany tylko eskaluje.

Wiedziałam już, co mam robić… Tylko jak zabrać się do odkrycia tajemnicy sprzed (być może) wielu lat? Nie miałam pomysłu.

Na szczęście (w nieszczęściu) w związku z moją tragedią odbierałam wiele telefonów od bliższych i dalszych krewnych. Czasem współczujących, czasem po prostu ciekawskich. Oświecenie przyszło wraz z telefonem ciotki Marianny, starszej, poważnej matrony, która wszystko musiała wiedzieć – łącznie z miejscem, w którym doszło do wypadku Filipa. Gdy usłyszała o jeziorze, pękła jakaś wielka dziejowa tama.

– Że też cię akurat tam wywiało… Przecież to były nasze ziemie – poinformowała mnie nieco zarozumiałym tonem.

– Słucham?! – wykrzyknęłam. – Jakie ziemie? Jakie nasze?!

Mój narzeczony umierał, a nad całą rodziną wisiała jakaś dziwaczna klątwa, tymczasem ciotce wzięło się na jakieś sentymentalne wspominki! Poza tym to była dla mnie całkowicie nowa informacja

I to mnie właśnie uderzyło.

– Nasze ziemie? – powtórzyłam. – Co to znaczy nasze?

– Wiesz – mówiła ciotka tym swoim irytującym, wielkopańskim tonem. – Po wojnie to ludziom wszystko zabierali i nacjonalizowali. A tam kiedyś był piękny folwark pradziadka Stefana. Ja to go jeszcze pamiętam ze zdjęć… Niestety, wszystko spłonęło razem z mieszkaniem mojego nieboszczyka ojca, który zaprószył ogień i sam się spalił. Jakaś nieszczęśliwa ta nasza rodzina, powiem ci.

Ciotka Marianna rozgadała się po swojemu. Jednak powoli, krok po kroku, usłyszałam wszystko o naszej pięknej, ziemskiej posiadłości nad jeziorem i ostatnim szlacheckim prapradziadku, który był… Hm, niekoniecznie sympatyczny.

– Ale był z niego kobieciarz! – zaśmiała się ciotka, jakby uważała to za rozkoszną rodzinną anegdotę. – Żadnej ładnej dziewczynie w okolicy nie przepuścił!
Zmroziło mnie. Może dla mojej ciotki było to zabawne, ale… Ja miałam większą świadomość, jak to musiało wyglądać. Pan szlachcic biegający za wieśniaczkami, za pokojówkami?

I nagle już wiedziałam.

To była moja klątwa

– Ciociu, a czy ten pradziadek… nie wpadł przez to w kłopoty? – zapytałam ostrożnie.

– O, nie raz i nie dwa! Kiedyś to go nawet jakiś sąsiad chciał zastrzelić, jak namieszał w głowie jego córce… A pewnie wykupił. Gorzej było z tą dziewczyną, której zrobił dziecko. Wiadomo, że nie planował się ożenić z dziewuchą z wioski, nie wiem, na co ona liczyła. Więc się rzuciła do tego jeziora – poinformowała mnie ciotka zaskakująco obojętnie. – Ludzie gadali, że go nawet przeklęła, ale ja to w takie głupoty nie wierzę.

– Dziękuję, ciociu, że mi o tym powiedziałaś – rzuciłam szczerze, zanim się z nią pożegnałam.

Nie mam pojęcia, jakim cudem o tym wcześniej nie wiedziałam. Może moja mama nie uznała tego za ważne? Może wiedziała, że ta nasza rodzinna, ziemiańska przeszłość to więcej wstydu niż dumy i wolała mi oszczędzić kłopotliwego przodka? Kto wie? W każdym razie natychmiast skontaktowałam się z wróżką Elwirą i wszystko jej powtórzyłam.

– Przyjadę natychmiast – obiecała.

– Musimy przeprowadzić rytuał uwolnienia i przywrócić tej biednej dziewczynie spokój.

Całą noc spędziłyśmy nad jeziorem. To było niezwykle wyzwalające doświadczenie, którego nie da się opisać słowami… Pani Elwira poprosiła mnie, żebym szczegóły zachowała w sekrecie, a ja z wdzięczności pragnę dotrzymać słowa.

Reklama

Następnego dnia od samego rana byłam w szpitalu. W okolicach południa Filip otworzył oczy. Spojrzał na mnie i się uśmiechnął. To nie mógł być przypadek. Nie jestem pewna, czy całkowicie spłaciłam swój dług, jednak wykonałam pierwszy krok. Dzięki temu odzyskałam swoją szansę na szczęście.

Reklama
Reklama
Reklama