Reklama

Uwielbiam porządek. Po prostu czyste wnętrza koją mój umysł, a harmonia wokół pomaga mi nie zwariować w tym całym popapranym świecie. Od dziecka marzyłam o stabilności, o własnym kącie, gdzie wszystko ma swoje miejsce i pachnie jak świeżo wyprane firanki. Trochę mi to zajęło – zanim dorobiłam się swojego ukochanego mieszkania, przeszłam przez stany wynajmowanych klitek i współlokatorów z piekła rodem. Ale w końcu było moje. Nasze. Z Markiem.

Reklama

Mąż był spokojny. Czasem aż za bardzo. Być może dlatego jego matka wchodziła mu na głowę, a ja byłam tylko dodatkiem do ich symbiozy. Przez lata tłumaczyłam sobie, że to starsza kobieta, że tak już ma. Ale moje dobre serce miało swoje granice. I zostały one brutalnie przekroczone. Nie chcę opowiadać tej historii, ale czuję, że muszę. Żeby przestać czuć ten zapach, który wrył mi się w mózg jak przypalony tłuszcz w kuchenkę gazową. Tego się nie da zapomnieć. I nie da wybaczyć.

Zamarłam

Wróciłam z pracy zmęczona, ale zadowolona. Miałam w planach gorącą kąpiel i wieczór z serialem, gdzie ludzie kłócą się bardziej niż my z Markiem. Jednak mój mąż postanowił mi zepsuć nastrój zaraz po otwarciu drzwi.

– Kochanie... muszę ci coś powiedzieć – zaczął tym tonem, co zawsze, kiedy coś przeskrobał, czyli średnio raz w miesiącu.

– Jeśli znowu zalałeś łazienkę, to uprzedzam, już nie ma ręczników na ścierki – rzuciłam, rzucając torebkę na fotel.

– To nie o łazienkę. Mama… mama potrzebuje pomocy. Po zabiegu. Lekarze zalecili, żeby nie była sama.

– I ty pomyślałeś: a niech zamieszka z nami, w końcu co może pójść nie tak?

Tylko kilka dni. Przysięgam.

No i przysiągł. A ja, jak idiotka, zgodziłam się. Z litości. Z głupoty. Albo dlatego, że Marek robił wtedy tę swoją minę zbitego spaniela. Teściowa przyjechała następnego dnia. Weszła, rozejrzała się jak rzeczoznawca od katastrof budowlanych i powiedziała:

No, nie najgorzej. Choć ja bym zlikwidowała te zasłony. Robią z mieszkania trumnę.

Zamrugałam.

– Wiesz, nam tu całkiem wygodnie – odparłam, ale oczywiście nic do niej nie dotarło.

Trzeciego dnia przestawiła talerze, piątego – kazała mi mniej solić mniej, bo „Marek to potem narzeka”. A szóstego… Szóstego weszłam rano do salonu i zamarłam. Pachniało… nie, fetor było lepszym słowem. Na środku mojego ulubionego, beżowego dywanu leżała plama.

Co to jest?

Oj, nie wiem. Może coś się przewróciło… może to kot?

Nie mamy kota.

Zacisnęłam zęby

Zaczęłam od rękawiczek. Takich do łokci. W końcu to była operacja. Potem soda, ocet, płyn do czyszczenia na bazie chloru, a nawet woda utleniona. Wszystko, co miało w nazwie „usuwa zapachy” i „działa natychmiast”. Kłamało.

Może byś tak przestała już szorować? – zapytał mąż z kuchni, chrupiąc jabłko.

– Wiesz, może ty tego nie czujesz, ale ja mam wrażenie, że siedzę w publicznej toalecie – rzuciłam, nie przerywając pocierania.

– Przesadzasz…

Po czterech dniach czyszczenia oddałam dywan do pralni. Przysłali go z powrotem z karteczką „nie do uratowania”. Kupiłam nowy. Zapach dalej był. Zainwestowałam w ozonowanie. Pan z firmy pachniał lawendą i miał w oczach współczucie.

Czasem się nie da – powiedział, jakby mówił o śmiertelnej chorobie.

W nocy śniło mi się, że siedzę na toalecie w publicznym szalecie. Obudziłam się, ale zapach pozostał. W nosie. W poduszce.

– Może to tylko w twojej głowie – mruknął Marek, gdy powiedziałam mu o tym rano.

– O, czyli teraz jestem wariatką?

Zacisnęłam zęby. Zaczęłam się zastanawiać, czy ona naprawdę była chora? Czy może to była zemsta? Wiedziałam jedno, mój dom przestał być tak naprawdę mój.

Trzasnęłam drzwiami sypialni

Zaczęło się niewinnie – jak zawsze. Ja kroiłam marchewkę, Marek siorbał herbatę i udawał, że nic się nie dzieje. Ale coś się działo. W mojej głowie był huragan. I nie, nie chodziło tylko o smród. Chodziło o to, że on – mój własny mąż – zachowywał się, jakby jego matka zrobiła tylko niegroźny żarcik.

– Może byś już przestała o tym mówić? – rzucił z westchnieniem. – To się zdarzyło. Trzeba iść dalej.

– Iść dalej? – krzyknęłam, odkładając nóż.

– Przecież była chora. Nie zrobiła tego specjalnie.

– A skąd wiesz?! Byłeś tam? Widziałeś jej minę? Bo ja tak. I nie wyglądała na zakłopotaną. Wyglądała jak kot, który właśnie nasikał ci w buty i czeka, aż to znajdziesz.

– Przestań! Zachowujesz się, jakby ci zrobiła krzywdę.

– Bo zrobiła! Zniszczyła mój dom. Moje miejsce. I ty ją w tym wspierasz.

Wstałam, chwyciłam kubek i rzuciłam nim w ścianę. Roztrzaskał się tuż obok obrazu, który tak długo wybierałam. Marek zamarł.

– Albo ona, albo ja. Nie wybaczę jej. I tobie też nie, jeśli znowu będziesz ją wybielał.

Przesadzasz… – powiedział cicho, jakby już z góry wiedział, że to nie przejdzie.

Wyszłam. Trzasnęłam drzwiami sypialni i przeklinałam dzień, w którym zgodziłam się przyjąć teściową pod swój dach.

Nie zrobiłam sceny

Wróciłam wcześniej z pracy. Chciałam zjeść coś ciepłego, zaszyć się z książką i udawać, że świat zewnętrzny nie istnieje. Otworzyłam drzwi... i zamarłam. Na mojej sofie siedziała teściowa. W sweterku w kratkę, z herbatą w ręku. Jakby nigdy nie odeszła.

– Dzień dobry – rzuciła słodko. – Marek powiedział, że się ucieszysz.

Ucieszę?! Marek nie uprzedził mnie o niczym. Nawet nie napisał głupiego SMS-a. Weszłam głębiej i poczułam... to. Ten sam zapach. Delikatniejszy, jakby rozwodniony, ale był. Nie do pomylenia.

– Przepraszam – powiedziałam lodowato. – Muszę wyjść.

– Ale dopiero przyszłaś – teściowa odezwała się ze złośliwym uśmiechem. – Może zrobię naleśniki?

Nie odpowiedziałam. Wyszłam. Drzwi zamknęłam powoli, żeby nie było wątpliwości, że nie robię sceny. Ale w środku pękłam. Wsiadłam w auto i pojechałam do najbliższego hotelu. Byle nie musieć wracać. Wieczorem, leżąc w białej pościeli, napisałam Marka. Długi mail. Pełen żalu, złości, bólu. Nie wysłałam go. I tak by nie zrozumiał. Wpatrywałam się w sufit i miałam poczucie, że zostałam zbrukana. Nie chodziło o zapach. Chodziło o to, że nikt mnie nie pytał, nikt mnie nie słuchał. Że moja przestrzeń przestała być moja.

Zatkało mnie

Wróciłam po dwóch dniach. Miałam dość hotelowego mydła, sztucznych uśmiechów recepcjonistki i tego, że Marek dzwonił co godzinę, jakby nie wiedział, dlaczego mnie nie ma. Usiedliśmy przy stole. Ja z miną kata, on z miną skazańca.

Musimy coś sobie wyjaśnić – zaczęłam. – Ale ostrzegam: jeśli powiesz, że przesadzam, wychodzę i nie wracam.

Marek pokiwał głową.

– Nie chcę, żeby ona kiedykolwiek pojawiła się w naszym domu Nigdy. Ani na chwilę. Ani przypadkiem. Ani w snach.

To moja matka…

– I to mój dom. A przynajmniej był, zanim zrobiła z niego publiczny szalet.

Westchnął. W końcu powiedział coś, czego chyba nawet sam nie chciał słyszeć.

– Ona… była na ciebie zła. Że cię wybrałem. Że „zamknąłem się z tobą w tym sterylnym muzeum” – zacytował z przekąsem. – Powiedziała mi kiedyś, że może trzeba cię trochę „rozluźnić”.

– Chcesz powiedzieć, że zrobiła to celowo?

Milczał.

Wiedziałeś? – zapytałam cicho. – Domyślałeś się?

– Może… Tylko nie chciałem w to wierzyć.

Zatkało mnie. To już nie był tylko zapach. To była zdrada. Podwójna. Wiedziałam – nie mam po co tu wracać.

Postawiłam na swoim

Minęło kilka miesięcy. Mieszkam sama, w wynajętym mieszkaniu na drugim końcu miasta. Nie rozwiedliśmy się, ale równie dobrze moglibyśmy być obcymi. Nasze mieszkanie przeszło generalny remont. Nowe meble, nowe zasłony, nawet nowy zapach w sprayu. Ale nie działało. Gdzieś w kącie, pod podłogą, w mojej głowie – on wciąż był. Ten smród. Marek próbował się kontaktować. Pisał, dzwonił, przysyłał wiadomości głosem, który kiedyś kochałam. Od tego czasu nie widziałam teściowej i nie mam takiego zamiaru. Może nawet żyje w przekonaniu, że wygrała. A może ma rację. Tylko że ja też coś wygrałam. Ciszę. Swój oddech. Swoje zdanie. I świadomość, że jeśli ktoś znowu spróbuje wejść mi na głowę – nie będę już czekać, aż przekroczy moje granice. Nie chodziło o smród. Chodziło o to, że nikt nie stanął po mojej stronie. A to jest gorsze niż najgorszy fetor.

Justyna, 38 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama