Reklama

Kiedy po studiach medycznych i pierwszej specjalizacji dostałam propozycję objęcia stanowiska dyrektora w małej przychodni niedaleko Suwałk – nie wahałam się ani chwili. Pensja była przyzwoita, samodzielność duża, a odpowiedzialności się nie bałam. Miałam zapał, wiedzę i dobre chęci. Chciałam działać. Na początku kwietnia objęłam we władanie swoje królestwo. Jak się okazało – byłam jedynym dyplomowanym lekarzem w okolicy, a do współpracy miałam dwie pielęgniarki i rejestratorkę.

Reklama

Mamy znachorkę?

Sama placówka… Cóż, nie był to szpital w Leśnej Górze, raczej mała przychodnia rejonowa. A w dodatku – prawie zupełnie bez pacjentów. I tego po prostu nie mogłam zrozumieć. Trwał w najlepsze czas wiosennych prac polowych, więc wszelkiego typu urazy były teraz na porządku dziennym. A u nas, oprócz kilku dzieciaków z przeziębieniem, w ciągu prawie miesiąca stawiło się zaledwie kilku dorosłych, i to głównie z miasteczka. Z okolicznych wsi nie pojawił się nikt.

Zapytałam naszą recepcjonistkę, najstarszą pracownicę przychodni, czy nie wie przez przypadek, dlaczego mamy tak niewielu dorosłych pacjentów.

– Przez przypadek wiem – odparła z uśmiechem. – To dzięki miejscowej znachorce…

– Dzięki? Chyba „przez” miejscową znachorkę! – aż się cała zjeżyłam.

– A pani była już u niej? – kobieta spojrzała na mnie z politowaniem.

– Nie, nie byłam, bo nie miałam pojęcia o jej istnieniu – sapnęłam oburzona. – Czemu nikt mi o niej nie powiedział?

– Bo pani doktor nie pytała…

– Poproszę adres tej szarlatanki. Już ja ją odwiedzę. Kto to widział, żeby w XXI wieku wierzyć w gusła i znachorów – zaśmiałam się cierpko.

Recepcjonistka bez słowa wręczyła mi karteczkę z adresem. Natychmiast wsiadłam do samochodu i pojechałam rozprawić się z tą przeklętą znachorką.

Nie wierzyłam w to, co widziałam

We wsi, dwadzieścia kilometrów od miasteczka, ludzie usłużnie wskazali mi drogę do „mądrej”. Mieszkała w sporym domu otoczonym sadem, ogrodem i kilkoma zabudowaniami gospodarskimi. Zdumiałam się, kiedy ujrzałam ze dwadzieścia wozów i sznur samochodów ciągnących się wzdłuż drogi na kilkadziesiąt metrów. Zaparkowałam na końcu szeregu, wysiadłam i dziarskim krokiem ruszyłam w kierunku domu. Ze zdziwieniem zauważyłam, że w obejściu kręci się kilkadziesiąt osób! Ktoś dokarmiał świnie, kilka kobiet pieliło chwasty w ogrodzie, dzieciaki sypały ziarno kurom, a paru wąsatych mężczyzn obsługiwało jakąś maszynę. Kilku innych zaś znosiło do stodoły worki z ziarnem. Ruch tu panował taki, jak w centrum gwarnego miasta, a wszystko funkcjonowało jak w zegarku.

Zapytałam siedzącej na ganku kobiety o znachorkę. Spojrzała na mnie życzliwie, nie przestając skubać kury, którą wprawnie trzymała między kolanami.

– A co boli? – zapytała życzliwie.

– Nic nie boli, ja służbowo…

– Znaczy, z miasta?

– Tak.

– I pewnie lekarka? Ta nowa?

– Zgadza się.

– No, to my czekali na panią doktor.

– Jak to? Czekaliście na mnie?

– A juści. Zawsze nowe doktory przyjeżdżają tu z wizytą.

– I żaden jeszcze nie ukrócił tego niecnego procederu? – odparłam.

Kobieta przyjrzała mi się uważnie.

– Nic nie wiem o żadnym procederze – stwierdziła wymijająco. – Niech wejdzie do sieni i zaczeka – ruchem brody wskazała na duże drzwi prowadzące do domu.

Tutaj był tłum ludzi, a u mnie pusto

Za drzwiami znajdował się maleńki przedsionek, a za nim – ogromne pomieszczenie, z ławami pod ścianami. A na tych ławach siedziało ze trzydzieści osób! Każda – na pierwszy rzut oka – mniej lub bardziej chora. A między nimi uwijała się młoda, najwyżej osiemnastoletnia dziewczyna w bawełnianej sukience; podawała wodę, sprawdzała coś u każdego z chorych, temu poprawiła opatrunek, tamtemu temblak, z każdym też przez chwilę gawędziła. Wreszcie dostrzegła mnie, stojącą w progu. Podbiegła szybko.

– W czym mogę pomóc? Co dolega?

– Mnie – nic. Ale tu widzę jest mnóstwo chorych…

– Normalka – dziewczyna machnęła lekceważąco ręką. – Dużo jest w czasie żniw, głównie kontuzje, skaleczenia, inne rany… A pani niechora? – upewniła się.

– Jestem lekarzem – odparłam. – Przyjechałam się spotkać z waszą znachorką.

– Z panią Marią? – aż klasnęła w dłonie z uciechy. – Fajnie! To ja pobiegnę powiedzieć, że pani jest.

Zniknęła za drzwiami w drugim końcu tej niby-poczekalni, a ja stałam jak słup. Co tu się wyprawia, do licha? Czy ci wszyscy ludzie mają cierpieć męki z powodu braku podstawowej opieki medycznej? Czy mogę pozwolić na to, aby zajmowała się nimi jakaś wioskowa baba, której się wydaje, że umie leczyć? Niedoczekanie!

Nagle drzwi do pseudogabinetu otworzyły się szeroko. Stanęła w nich dziewczyna, z którą rozmawiałam, a na jej ramieniu wspierał się młody chłopak, z lekko pobladłą twarzą, ale też z nieśmiałym uśmiechem zadowolenia i ulgi. Kulał mocno, zakrwawiona nogawka spodni była rozcięta, a noga zabandażowana od kostki do kolana.

– Niech pani wchodzi, ale nie na długo, bo pacjenci czekają – dziewczyna kiwnęła na mnie.

Ale się wygłupiłam

Jak chmura burzowa wmaszerowałam do pokoju. Nie wiem, co spodziewałam się zobaczyć, ale na progu stanęłam zaskoczona. Nie było to brudne i śmierdzące pomieszczenie, z pękami ziół wiszącymi pod sufitem, tylko normalnie urządzony gabinet lekarski, z kozetką, stolikiem zabiegowym i klasycznym, lekarskim biurkiem. A za nim siedziała czerstwa staruszka w śnieżnobiałym fartuchu.

– Pani jest tą nową lekarką z ośrodka? – zagadnęła mnie przyjaźnie.

– Tak… – wybąkałam. – A pani… pani jest tą znachorką?

Zaśmiała się z całego serca.

– Tak, można tak powiedzieć – odparła, gdy już opanowała wesołość. – Bardzo mi przyjemnie, jestem doktor Maria.

Bezsilnie klapnęłam na krzesło.

– Doktor? – wymamrotałam.

– Tak. Specjalista chirurg. Obecnie na emeryturze. Ze względu na wiek i… stan zdrowia. Po drugim zawale postanowiłam zerwać ze wszystkimi nałogami, a praca była jednym z nich – znów się zaśmiała. – To gospodarstwo moich rodziców, oboje nie żyją, więc dostałam je w spadku. Przeniosłam się na wieś, żeby trochę podreperować zdrowie, no, ale szybko okazało się, że zdrowie innych też wymaga „reperacji”.

– Pani naprawdę jest lekarzem – chirurgiem? – spytałam.

– Mam pokazać dyplom? – uśmiechnęła się uprzejmie.– Prowadzę tu zupełnie normalny gabinet. Choć nie ukrywam, że staram się także stosować zasady medycyny naturalnej. Oczywiście w lżejszych przypadkach – zastrzegła szybko. – Przypadki cięższe odsyłam do szpitala. Ale na szczęście niewiele tu tego – machnęła ręką. – Koleżanko – spojrzała na mnie z rozbawieniem – jest pani zaskoczona?

– No, owszem, jestem...

– Widzi pani, ludzie tutaj nie są nastawieni źle do lekarzy z miasta, tylko mają tam po prostu kawał drogi – wyjaśniła mi. – A tu jest bliżej, zjeżdżają całymi rodzinami, niektórzy pomagają w obejściu, rozliczamy się w naturze, i wszyscy są zadowoleni.

– Wszyscy, oprócz mnie – stwierdziłam kwaśno. – Bo ja nie mam pacjentów…

– To proszę wpadać co jakiś czas, na przykład w weekendy; będzie mi pani pomagać. Bo u mnie sobota i niedziela – to zawsze największy ruch.

Wstałam z krzesła i podałam jej rękę.

– Wie pani… – rzuciłam na odchodne – wydawało mi się, że jadę jak do wroga.

Reklama

– Więc spieszę zapewnić, że trafiła pani do przyjaciela – odparła.

Reklama
Reklama
Reklama